fot. Dawid Stube

Podziały klasowe czyste jak parkiet

To nie jest spektakl o dzieciobójstwie i aborcji, choć sceny pokazujące te tematy są nad wyraz mocne. To nie jest też sztuka o dwudziestoleciu międzywojennym. „Mrowisko” mówi przede wszystkim o tym, jak przeszłość łączy się z teraźniejszością, przedstawia także kawał ludowej herstorii, gdzie doświadczenie nierówności społecznych bywa gorsze, niż zbrodnia, czy gwałt.

Pierwsza premiera w 2022 roku w gnieźnieńskim Teatrze Fredry, czyli „Mrowisko: z życia dobrej służącej” to niemal rzecz bezprecedensowa. Bo z jednej strony jej temat wpisuje się w aktualny i potrzebny dyskurs odkrywający polską historię z pozycji jednostek nieuprzywilejowanych społecznie i ekonomicznie, z drugiej zaś dzięki duetowi twórczemu Jola Janiczak/Wiktor Rubin pokazuje, że wyzysk człowieka przez człowieka nie jest czymś marginalnym, tylko pojawia się zawsze tam, gdzie pozwala na to kapitał, a tym samym wiążąca się z nim władza.

 

I wreszcie, tym razem to nie chłopi, czy robotnicy stają się ofiarami, lecz kobiety – służące, czyli osoby podwójnie wykluczone. Raz z powodu płci, której do dziś odmawia się pełni praw w decydowaniu o sobie, a drugi – poprzez pracę sytuującą je najniżej w drabinie społecznej.

Służba bowiem, jak mówi w jednym z wywiadów badaczka i autorka książki pt. „Niewidoczne. Historie warszawskich służących” Alicja Urbanik-Kopeć, była najczęściej zajęciem podejmowanym przez wiejskie „niepotrzebne córki”, czyli dziewczyny z wielodzietnych rodzin, dla których nie było miejsca w domu, bo ich codzienna praca w gospodarstwie nie wystarczała na posag ani kawałek ziemi przy zamążpójściu.

Zosia Stefaniak

Historia, którą oglądamy na scenie, to tak naprawdę zlepek wielu życiorysów służących, gdyż odtworzenie dziś życia jednej kobiety wykonującej tę pracę jest praktycznie niemożliwe. Jak przypominają twórcy – o służącej robiło się głośno dopiero wtedy, gdy popełniła samobójstwo lub jakieś przestępstwo, zaś ich własnych pamiętników, czy spisanych relacji brakuje z uwagi na niską pozycję społeczną i częsty analfabetyzm.

 

fot. Dawid Stube

fot. Dawid Stube

Główną bohaterką spektaklu jest Zosia Stefaniak spod Kórnika – w tej roli kapitalna Karolina Staniec, która kreując prostą dziewczynę ze wsi, z jednej strony drażni naiwnym oraz infantylnym charakterem, z drugiej zaś urzeka dramatyzmem lęków i pragnień.

Kiedy Zosia przychodzi na służbę, Wielmożna Pani (sugestywnie oddająca oschłość i zmanierowanie Joanna Żurawska) i Wielmożny Pan (wiarygodnie dwulicowy i cyniczny Wojciech Kalinowski) witają ją z „dobrotliwą pogardą”, wypytując bądź sugerując rzeczy, od których dosłownie włos się jeży i które dziś wydają się nie do pomyślenia, a może raczej… są ukryte w odmętach internetu.

Zosia słyszy pytania o edukację i doświadczenie w pracy, ale też o higienę, w tym intymną, czy w końcu zarzut typu, że „za dużo w niej życia”. Co ciekawe, na tym absurdalnym stwierdzeniu, pod którym kryje się po prostu młodość i dziewczęca energia, najwięcej „skorzysta” syn Wielmożnych Państwa – Panicz Ludwiczek (dzielnie dźwigająca męską rolę Pola Dębkowska), a pewnym współczuciem obdarzy Zosię zdystansowana początkowo Panienka Anulka (bardzo dobrze ważąca emocje Kamila Banasiak).

Warto dodać, że poza rodziną Państwa mamy jeszcze Kucharkę Wojciechową (fantastycznie pokazująca swą wyższość nad „nowo nabytą służbą” Martyna Rozwadowska), Śledczego (świetny w swej dociekliwości Michał Karczewski), w dużej mierze dźwigającego ciężar spektaklu, a może po prostu będącego słusznym łącznikiem pomiędzy przeszłością a teraźniejszością, oraz zastęp służących stający się wizualizacją ludowych zabobonów, przaśnego konserwatyzmu i beznadziei (bardzo dobre i potrzebne: Agnieszka Borkowska, Karolina Jasnowska-Matys, Lucyna Kaszyńska, Izabela Stamm, Jolanta Skawina i Stefania Wójciak).

Same konkrety i jedna wątpliwość

Natomiast całe przedstawienie to konkret, czysta esencja, „sceniczne mięcho”. Janiczak i Rubin nie wodzą bowiem widza za nos i nie zalewają go pustosłowiem, zbędnym dramatyzmem czy też społeczną fantastyką. Zamiast tego otrzymujemy przejmującą wizję kobiecego upodlenia, która wynika z ogromnych nierówności społecznych widocznych w mieszkalnictwie (pisał o tym bardzo dobitnie swego czasu Filip Springer w swojej książce „13 pięter”), edukacji i pracy (co widać w spektaklu lub choćby publikacjach wspomnianej Alicji Urbanik-Kopeć), czy braku jakichkolwiek ubezpieczeń społecznych, które w II RP dopiero się rodzą.

Do tego dochodzą też wciąż obecne „tradycyjne” oczekiwania wobec kobiet oraz ich dyscyplinowanie, a także brak rzetelnej i pomocnej w różnych sytuacjach wiedzy.

 

Podziały klasowe są tu czyste jak parkiet froterowany przez Zosię, w którym – niczym w lustrze – przegląda się Wielmożna Pani.

 

Co więcej, jeśli chodzi o poszczególne sceny, to nie ma wśród nich ani grama przypadku (z wyjątkiem jednej wątpliwości). Wspomniany konkret buduje narrację i napięcie do końca, a przede wszystkim porusza. Bo jakże nie zszokować się, kiedy główna bohaterka mówi, że zaczyna czuć fizyczny związek z wiadrem na węgiel czy szczotką do butów…

Tyle że to nic w porównaniu z tym, co dzieje się dalej, gdy następuje swoista „normalizacja” wykorzystywania seksualnego w postaci nocnych wizyt Panicza Ludwiczka, które z podglądactwa i szkicowania Zosi zamieniają się w jej jawne molestowanie. Albo kiedy dochodzi do sceny nieudanej aborcji, bo wiadomo, że w przemocowej relacji legitymizowanej przez klasową władzę i przy braku odpowiedniej wiedzy to kobieta poniesie konsekwencje.

Kiedy zatem widzimy ten werystycznie pokazany moment, gdzie służącej pomaga Panienka Anulka, która mimo wszystko zdaje się najbardziej współczującą jej osobą i do której docierają już jakieś emancypacyjne hasła – to poza wzburzeniem, że musiało dojść do tej sytuacji, trudno nie solidaryzować się z poniżaną na wiele sposobów Zosią.

 

fot. Dawid Stube

fot. Dawid Stube

I pewnie dlatego też późniejsza scena dzieciobójstwa nie szokuje, lecz zdaje się wręcz aktem miłosierdzia. Miłosierdzia, które uwalnia od nędzy, cierpienia i strachu o kolejne życie.

Bo doświadczenie nierówności społecznych jest tu najgorszą zbrodnią, co zresztą potwierdza służąca, zarzekając się, że nie wróci już na wieś, gdzie czekałby ją społeczny ostracyzm, bieda, jeszcze cięższa praca, czy spanie w oborze…

Z kolei scena, co do której jeden z zaprzyjaźnionych recenzentów ma poważne wątpliwości, to ta, kiedy Panicz Ludwiczek jawnie już molestuje Zosię, co zostaje pokazane za pomocą… półmetrowego penisa przyczepionego do pasa Poli Dębkowskiej. Zbędne przerysowanie? Niepotrzebna dosłowność? Być może tak, bo można było subtelniej ograć ten motyw, wykorzystując choćby świetnie pomyślany podgląd wideo na wnętrze schowka pod schodami, gdzie służąca trzyma swe przybory i w którym śpi.

Jednak z drugiej strony nie o subtelności, czy niedopowiedzenia tu chodzi, podobnie jak nie o to, że rolę męską gra kobieta – tylko żeby wstrząsnąć widzami i pozostawić niesmak. Taki sam jaki powinna wywoływać przemoc wobec kobiet.

I tylko służące wyglądają, jak służące

Warto dodać, że od strony wizualnej na pewno zachwycają w spektaklu kostiumy zaprojektowane przez Martę Szypulską, które określiłabym jako wpisujące się w futurystykę retro, stanowiące fantastyczną wariację na temat strojów z dwudziestolecia międzywojennego.

 

fot. Dawid Stube

fot. Dawid Stube

Widzimy punkowe wdzianko i postawione w takim samym stylu włosy Panienki Anulki „Przekombinowane” są też odzienia Wielmożnych Państwa.

Pani w swej szampańskiej sukni oraz równie awangardowej fryzurze wygląda jakby urwała się ze współczesnego pokazu haute couture, a Pan – w swoich kudłatych kapciach i kolorowym szlafroku – prezentuje coś w stylu „domowej elegancji”.

Natomiast Panicz Ludwiczek z gorsetem, opuszczonymi bryczesami i białymi botkami z obcasem jest jak ten nowomodny młodzieniec, którego nie podejrzewa się o złe zamiary, bo przecież „musi się wyszumieć”.

 

I tylko służące w tym wszystkim wyglądają jak służące – w białych fartuchach i czarnych długich sukniach.

Są dokładnie takie, jak pisze o nich w „Dyliżansie warszawskim” Maria Kuncewiczowa:

 

„Tak łatwe do rozpoznania, tak wyraźne jak księża, jak żołnierze albo jak pensjonarki (…)”.

 

„Mrowisko…” w gnieźnieńskim Teatrze Fredry to sztuka niezwykle udana. Może początkowo niepozorna i bez fajerwerków, ale mocna. Trochę jak minimalistyczna scenografia zaprojektowana przez Wiktora Rubina i Łukasza Surowca, której głównymi elementami są schody ze schowkiem oraz wiszące nad sceną tytułowe mrowisko.

O co chodzi z tym ostatnim? Tego już nie zdradzę, tylko zaproszę na spektakl.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
2
Świetne
Świetne
5
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0