Recenzja: „Blitz”
Opublikowano:
6 grudnia 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Nowy drugowojenny film Steve’a McQueena powiela tropy kina przygodowego, lecz koniec końców pozostaje bez życia. Męcząca eskapada i zmarnowana okazja.
Nawet najlepszym reżyserom zdarzają się potknięcia. Choć Steve McQueen na swoim koncie ma ich niewiele. Począwszy od swojego debiutu „Głód” w 2018 roku, z każdym tytułem udowadnia, że trudno go zaszufladkować. Wybiera tematy trudne, zaangażowane, jednocześnie kolejne filmy pozostają do bólu intymne.
Wystarczy wspomnieć tętniącą energią antologię „Mały topór” (2020) o karaibskiej społeczności w Londynie, albo trzymające w napięciu, wyśmienite „Wdowy” (2018), w których Viola Davis z dziewczynami organizuje napad na należną im kasę.
Tegoroczny „Blitz” należy do najsłabszych produkcji McQueena, plasuje się gdzieś obok oscarowego, pornografizujacego przemoc wobec niewolników obrazu „Zniewolony. 12 Years a Slave”. Ten chociaż miał zamysł i podzielił widownię. Najnowszy film, co prawda jest, jak zawsze, inny od poprzednich, ale zaskakuje miałkością realizacji.
Bombardowanie Londynu
Startujemy w 1940 roku, kiedy nazistowskie Niemcy prowadzą tytułowy blitz – bombardują Londyn wzdłuż i wszerz. Życie mieszkańców i mieszkanek ogranicza się do pracy, chowania się po schronach i nieustannej próby przetrwania.
Mimo oparcia na historycznych wydarzeniach, McQueen nurkuje kamerą w sam środek cywilnego życia.
Nieustannie też stwarza światy w świecie. Przez swą brutalność, nieprzewidywalność i powszechność śmierci to przedstawienia pełne grozy, acz niemal magiczne, albo wręcz wyjęte z freak showów. Groteskowość wojny i cały jej absurd aż same się proszą o taki porządek. Oto niskorosły socjalista żydowskiego pochodzenia (Leigh Gill) organizujący spotkania w schronach, gdzie wygłasza płomienne przemowy i wraz z innymi pomaga sierotom i innym potrzebującym. Albo neodickensowski gang ograbiający zwłoki (scena bombardowania podczas balu należy do jednej z najlepszych w tym roku!), na którego czele stoją postaci grane przez wspaniałych Stephena Grahama and Kathy Burke.
Kradną cały show, aż przykro ich opuszczać. Niestety, to nie ich historia.
Poszczególne „światy” bowiem to tak naprawdę jedynie przystanki w nudnej grze pt. „powrót do mamy”. Grają w nią samodzielna matka Rita (kiepska, też przez scenariusz, Saoirse Ronan) i jej syn George (Elliott Heffernan). Kobieta pracuje w fabryce broni, a od czasu do czasu śpiewa do ojcowskiego (Paul Weller) akompaniamentu na pianinku w domowym zaciszu; bierze też udział w akcji BBC, która piosenkami „zwykłych ludzi” chce umilić czas osobom ratującym Londyn z gruzów. Ronan gra na jednej nucie z miną, jakby jej Rita wiedziała więcej od innych i przez to tym bardziej (choć przecież bombardowanie zagraża wszystkim) nie może zaznać spokoju.
Bagażem doświadczeń, przez który w każdej scenie posępnieje, jest rasizm dotykający George’a. Chłopak jest dwurasowy.
Jego ojca, Marcusa (CJ Beckford), imigranta z Grenady, deportowano, zanim George się urodził, po tym jak obwiniono go o atak na dwóch rasistów. Podczas blitzu Rita jest jedną z wielu kobiet, które postanowiły wysłać swoje dzieci za miasto, gdzie w ochronce miały doczekać końca wojny lub przynajmniej wzmożonego bombardowania. George z transportu ucieka i stara się dotrzeć do domu.
Odbrązowienie obrazu
Oczywiście problem filmu nie leży w rasizmie, tylko w wykorzystaniu go przez Ronan do zbudowania psychologii postaci. Natomiast McQueen ma (słuszne) ambicje przepisania otulonej w sepii historycznej mitologii, w której dzielni Brytyjczycy i Brytyjki to tylko białe osoby starające się trzymać dla dobra Korony i swojego ukochanego państwa.
Z tego obrazka skutecznie usunięto migrantów i migrantki z krajów Imperium Brytyjskiego – niebiałych, a przez to pogardzanych przez „prawdziwych” Anglików.
W „Blitzu” miasto tętni wielokolorowym życiem. Rzadko widziane na ekranie, wydaje się być czymś nowym, świeżym. Do czasu, gdy scenariusz skręca w łopatologiczny dydaktyzm, który – jak mniemam – ma być uprawniony przez narrację częściowo prowadzoną z perspektywy George’a.
Tyle tylko, że reżyser nigdy nie przedstawia rzeczywistości z punktu widzenia dziecka (jak zrobił to chociażby Spielberg w „Imperium słońca” czy Scorsese w „Hugo”), jedynie zniża kamerę do jego poziomu.
George jest tylko scenariuszowym wytrychem, który McQueen wykorzystuje do prób przedstawienia ignorowanej historii Wielkiej Brytanii. To za mało, też z tego względu, że ogranicza go rama czasowa filmu. Sam temat dużo lepiej sprawdziłby się w podobnej do „Małego topora” antologii, w której poszczególnych częściach reżyser mógłby przedstawić wiele perspektyw składających się na pełniejszy obraz. Jego najnowsza produkcja to (dosłownie) przebieżka po kartach historii niecierpliwego ucznia, mającego lepsze rzeczy do roboty niż ślęczenie nad książkami. Nie zapominajmy też, że „Bitz” powstał przecież dla Apple TV+, gdzie twórcy i twórczynie coraz częściej przychodzą nie po artystowskie wyzwania, ale po sutą wypłatę.
„Blitz” reż. Steve McQueen, film dostępny na Apple TV+