Recenzja: Club Zero
Opublikowano:
27 lutego 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Mia Wasikowski wciela się w pedagożkę, która uczy nastolatki niejedzenia w nieśmiesznej i powierzchownej satyrze.
Polskiej widowni Jessica Hausner najpewniej najbardziej kojarzy się z filmem „Lourdes” (2009), w którym w udanej, pełnej ironii historii dyskutuje z fenomenem tytułowego francuskiego sanktuarium. Kolejne produkcje (na czele z „Kwiatami szczęścia” z 2019 roku) nie były dobrze przyjęte, zarówno przez krytykę, jak i widownię. W „Clubie Zero”, mającym właśnie swoją polską premierę, austriacka reżyserka prezentuje tylko cień swojego niegdysiejszego zacięcia satyrycznego.
Krytyka poppsychologicznego bełkotu
W żmudnie posuwającej się do przodu fabule „Clubu Zero” Hausner na tapetę bierze jedne z najbardziej palących kwestii dzisiejszego świata, m.in.: globalne ocieplenie, nadmierną konsumpcję Zachodu czy problemy osób nastoletnich z wizerunkiem własnego ciała. Każdy traktuje powierzchownie niczym wyimki z komentarzy na fejsie i wkłada w usta swoich bohaterek i bohaterów. Czarno-białe podejście do rzeczywistości generacji Z i zachłyśnięcie się – młodych, jak i starszych – szeroko pojętym „wellnessem” i proekologicznymi praktykami mają dać asumpt do krytyki, a jednocześnie uzasadnić płytkość wynurzeń scenariusza. Wystarczy tylko iskra, zdaje się mówić reżyserka, by cały ten poppsychologiczny bełkot obrócić na naszą, ludzkości, niekorzyść.
Ową iskrą jest pani Novak (w tej roli grająca na jednej nucie Mia Wasikowska), która, niczym Flecistka z Hameln, wykorzystuje swoją pedagogiczną legitymację i mami niezaopiekowanych przez rodziców uczniów i uczennice wizją lepszego świata dla wybranych.
Wybranych podwójnie. Po pierwsze finansowo, bo akcja dzieje się w prestiżowej szkole z internatem, w której raczej rządzą przelewy matek i ojców, a tym samym rada rodziców, niż opieszała dyrektorka pani Dorset (z innego porządku fabularnego, Sidse Babett Knudsen). Po drugie moralnie. Bowiem nowo zatrudniona pani Novak, mająca własną linię herbat ziołowych z własną twarzą na pudełku, ma prowadzić lekcje ze świadomego odżywiania. W praktyce, prócz pokazywania nieistotnych, acz sugestywnych plansz i wykresów, każe podopiecznym brać głęboki oddech przed każdym kęsem pożywienia. „Nie myśl o niczym. Jesteś tylko ty i czekolada” – radzi nauczycielka. Zetki, mimo wrodzonej alergii na autorytety, niezwłocznie i niemal jednogłośnie poddają się zaleceniom młodej nauczycielki. Scenariusz na kolanie rozpisuje motywacje, czy może lepiej – predyspozycje młodocianych postaci do poddania się roztaczanej wizji. Wszystkie osadzają się w poczuciu wspólnotowości, odnalezieniu podobnie myślących (lub nie?) osób.
Pani Novak pod pretekstem dbania o swoich podopiecznych i podopieczne karmi się ich niepewnościami i wykorzystuje je do manipulacji.
Jej misja edukacyjna prowadzi do ostateczności, czyli do niejedzenia i dołączenia do elitarnego tytułowego klubu. „Po co szukać dowodu, że człowiek może żyć bez jedzenia? – pyta nauczycielka. – Przecież to działa!”. Warto zawierzyć idei. Najlepiej boskiej. Pani Novak wierzy, jakżeby inaczej, w boginię, do której modli się, nazywając ją „wspaniałą matką”. Czyżby Hausner chciała wyśmiać też (neo)feminizm? Trudno stwierdzić. Tak naprawdę nic nie wiemy o bohaterce granej przez Wasikowską. Co robi po szkole? Czy ma grono osób znajomych? Czy jest niczym pozytywistyczna siłaczka oddana pracy u podstaw?
Trudno uwierzyć w fabułę
Reżyserka nie zaprząta sobie głowy również zgłębieniem psychologii zetek, ani – chociażby symbolicznie – nie przypisuje im zachowań, z którymi się to pokolenie najbardziej kojarzy. Nawet nie o sam bunt chodzi, ale też o przyklejenie do ekranów smarfonów, buszowanie w social mediach, nagrywanie TikToków… Czyżby nudna jak flaki z olejem pani Novak była wystarczającą alternatywą? Trudno w to uwierzyć. Przyciągnie do siebie dzieciaki ostatecznym: „Będziecie żyć, kiedy cały świat będzie głodował”.
Ten egoizm bardziej pasuje do milenialsów.
Powody niezainteresowania rodziców musimy sobie sami dopowiedzieć. Czy działają tak, bo przerzucają odpowiedzialność wychowawczą na nauczycieli i nauczycielki, co znamy też z rodzimego edukacyjnego podwórka? A może są zapracowani? Czy po prostu ich działania tłumaczy stare i uniwersalne: „nie każdy powinien mieć dzieci”? Żadna z pobudek, zarówno dzieciaków, jak i dorosłych, nie jest wystarczająco jasno w filmie zaznaczona.
Zwyczajne niechlujstwo.
Nie pomaga osadzenie „Clubu Zero” w bezczasowym świecie retro-futuro. Czy to przyszłość? Czy alternatywna rzeczywistość? Czy dzieci uczą się mandaryńskiego, bo wymaga tego sytuacja polityczno-społeczna? A może to (pachnąca rasizmem) metafora absurdalnych edukacyjnych ambicji (najczęściej rodziców)? W wersji wizualnej i emocjonalnej Hausner ściąga z Yorgosa Lanthimosa. To przestylizowanie przestrzeni i kostiumów oraz dialogi wypowiadane z kamienną twarzą. U twórcy „Kła” to dopełnienie scenariusza. Tu tylko wizualna wydmuszka. Bo co tak naprawdę próbuje nam reżyserka powiedzieć? Co skrytykować? Podczas seansu strzela we wszystkie „modne” tematy. Każdy strzał podkreśla perkusyjne brzdęknięcie ze ścieżki dźwiękowej Markusa Bindera. Każdy strzał to niewypał.