Rottenberg w Berlinie
Opublikowano:
27 lipca 2018
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
„Berlińska depresja” jest połączeniem klasycznego dziennika ze wspomnieniami. W książce pojawiają się elementy eseistyczne, czasami publicystyczne. Nad całością góruje tytułowa depresja, a może bardziej poczucie schyłku i smutek z tym związany.
Anda Rottenberg jest jedną z najważniejszych osób w świecie polskiej sztuki. Jej praca jako kuratorki urosła do rangi dzieła artystycznego, dlatego też sama stała się popularna niczym artystki i artyści. Rottenberg przez lata swojej działalności wypracowała sobie – jak się zdaje – niezachwianą pozycję, dającą jej możliwość wyniesienia twórczynie i twórców na piedestał, a także zepchnięcia ich w czeluści niezainteresowania. Kuratorka stała się instytucją. Tym razem jednak zamiast znowu pisać o sztuce, pokusiła się o książkę o swoim rocznym pobycie na stypendium w stolicy Niemiec.
DYNAMIZM: BYĆ MOŻE
„Berlińska depresja” jest połączeniem klasycznego dziennika ze wspomnieniami. W książce pojawiają się elementy eseistyczne, czasami publicystyczne. Nad całością góruje tytułowa depresja, a może bardziej poczucie schyłku i smutek z tym związany. Wszak depresja kojarzy się ze stagnacją, a Anda Rottenberg pędzi. Dynamizm przebija nie tylko z zapisków, ale też z samych działań ich autorki:
„Ledwo się skoncentrowałam na kolejnym tekście, a tu rozruch berlińskiego biennale. Ganiałam dzisiaj jak głupia po rozmaitych miejscach, a wcześniej żmudnie, noga za nogą, dojeżdżałam do nich samochodem, co i rusz stojąc w nieprzewidywalnych berlińskich korkach. Uznałam, że lepiej jechać powoli samochodem, niż przemierzać te odległości na piechotę”.
Dzieje się dużo nie tylko na poziomie tekstu, ale i w opisywanych sytuacjach.
Być może dlatego „Berlińska depresja” czasami sprawia wrażenie snobistycznej opowieści osoby obytej w światowym środowisku ludzi szeroko pojmowanej kultury. Dowiadujemy się, z kim Rottenberg się widziała, gdzie bywała, co jadła. Czasami jej uprzywilejowana pozycja manifestuje się „w zbitce” zamartwiania się, z czego będzie żyć po powrocie ze stolicy Niemiec do kraju PiS, z rozważaniami kupna mieszkania na berlińskim „nudnym i pustawym Grunewaldzie”.
Być może dlatego najlepiej wychodzą w omawianej książce próby polemik i obserwacja zza zachodniej granicy zmian zachodzących w Polsce. Jak wspomniałem, „Berlińska depresja” rozgrywa się przez niemal rok, od września 2015 do lipca 2016, czyli trafiamy na moment przełomowy dla naszego państwa. PiS dochodzi do władzy, a instytucje kultury zaczynają być obsadzane przez aparatczyków, którzy często atakują również samą Rottenberg.
SMUTEK PERMANENTNY
Z jednej strony jest daleko, może odpocząć. Pisze: „Czuję się jak Hans Castorp w zaczarowanym Davos. Rytm dnia odmierzany regularnością posiłków, rektor w roli doktora, obsługa, która nie mierzy temperatury, ale mierzy stopień zaangażowania w życie wspólnoty, i uczone dysputy – zupełnie jak Naphty z Settembrinim. Kławdia ma tutaj na imię Tatiana i dopiero rozgląda się za swoim Pepperkornem. Nie wiem tylko, czy na moim łóżku zmarła jakaś Amerykanka […]”.
Jednak z drugiej strony kuratorce trudno oderwać się od polityki, która – jak sama przyznaje – wychodzi z każdego kąta przy każdorazowej wizycie w Warszawie czy Poznaniu. W tych miejscach dostajemy rozważania na temat protestów wobec zmian, ale też widoczne analogie do komunizmu i faszyzmu. Oczywiście nie jest to nic nieoczywistego, podobne porównania słyszeliśmy już wielokrotnie, jednak mimo to czuć w tym świeżość spojrzenia na rzeczywistość, a także tytułową depresję, permanentny smutek związany z przemijaniem nie tylko demokracji, ale też życia jako takiego.
TU I TERAZ
Anda Rottenberg czuje starość, ale – jak przyznaje sama – w przeciwieństwie do swoich koleżanek się nie poddaje, jest cały czas aktywna zawodowo. Jednak sentyment do przeszłości i straconych szans pozostaje. Objawia się na przykład w takich zdaniach:
„Mam za sobą chwilowe przyspieszenie rozpoczęte jazdą do Poznania na wernisaż Izy. To może być ostatnia wystawa za rządów Grażyny Kulczyk, sprzedaje wszystko i przenosi działalność do Szwajcarii. Może sobie na to pozwolić, choć wiadomo, że wolałaby zbudować muzeum w swoim rodzinnym mieście. Albo w Warszawie, na co też może nie mieć szans. Hanna G.W. nie pozwoli sobie na współpracę z miliarderką, bo ktoś jej to wyciągnie i złamie polityczną karierę. Tak wyglądają bezpieczne wybory ze stratą dla polskiej kultury. – Iza mnie ukształtowała – powiedziała Grażyna po wernisażu. Przez telefon, bo leżała chora. Ten sentyment widać na wystawie, bo jest dopieszczona, a Iza wreszcie mogła się rozhulać […]”.
Kuratorka przygląda się zmianom w kraju, radykalizacji postaw i języka. Wydarzenia w Polsce przenikają się z doniesieniami o zamachach w Paryżu, a autorka także wraca do Holocaustu, którego dotyczy jej berlińskie stypendium. W książce nie dostaniemy głębszych analiz, raczej żywe reakcje na tu i teraz. Niektóre – z perspektywy czasu – wydają się trafne, wręcz przewidujące następstwa prawicowej polityki. „Berlińska depresja”, jeżeli ominiemy mielizny opisów dnia codziennego (jak chociażby problemy z zasięgiem czy problemy z rowerem), jest solidną pozycją nie tylko dla miłośników sztuki, ale przede wszystkim dla zainteresowanych dzisiejszą sytuacją naszego kraju. Jednak nie szukajmy w tej książce rozwiązań, ale aktualnego i inteligentnego komentarza.