Rysunkiem i śmiechem
Opublikowano:
3 sierpnia 2022
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Przed budynkiem Atanera przy ul. Towarowej w Poznaniu otwarto skwer im. Henryka Derwicha, poznańskiego rysownika legendy. „Zależy mi na pokazaniu innego oblicza miasta z przeszłości, związanego ze środowiskiem satyrycznym” – deklaruje jego córka Małgorzata Derwich-Pawela.
Barbara Kowalewska: Henryk Derwich ukończył w Poznaniu architekturę wnętrz. Czy później zajmował się tą dziedziną? Lata wojenne i powojenne nie zawsze pozwalały na realizowanie marzeń.
Małgorzata Derwich-Pawela: Wyższą Szkołę Sztuk Plastycznych tato kończył już po wojnie, w 1954 roku, dyplom ma z architektury wnętrz (odgórnie narzucona specjalizacja uczelni), chociaż zajmował się głównie grafiką. Ta architektura tkwiła w tacie cały czas. Wcześniej uczył się w leszczyńskim Gimnazjum Komeńskiego, które miało specjalizację budowlaną, ale wojna opóźniła dalsze kształcenie. Tato nie miał łatwego życia.
To było pokolenie Kolumbów – walczył za ojczyznę, jako żołnierz (69 pułku piechoty Armii Poznań) brał udział w kampanii wrześniowej 1939 roku, był jeńcem wojennym osadzonym w radzieckim obozie w Orszy, potem uciekł z transportu i dostał się do okupowanej Polski, ale wówczas z kolei Niemcy wywieźli go na roboty do Bawarii. Ojciec miał smykałkę do architektury, był też dobrym obserwatorem, dlatego np. w 1945 roku pomagał Amerykanom budować schrony na terenie Niemiec.
Tato przedstawiał się już w tamtym czasie jako architekt i dekorator. Miał taką ambicję, więc również później na wizytówkach podpisywał się „artysta plastyk, architekt” (bez dodawania „wnętrz”).Jego marzenie zrealizował mój syn, który został architektem.
BK: Już po wyzwoleniu zaczął publikować rysunki satyryczne w amerykańskim tygodniku „At Ease. The Go-Devil Weekly Pictorial”? Jak do tego doszło?
MDP: W czasie wojny ratowało go poczucie humoru. Miał też zawsze przy sobie coś do rysowania, mało mówił, przemawiał obrazem. Amerykanom pomagał dogadać się z różnymi nacjami, bo w amerykańskiej strefie okupowanej była prawdziwa wieża Babel; znał bawarski, ale przede wszystkim posługiwał się w komunikacji rysunkiem. Kiedy Amerykanie się zorientowali, jaki ma talent, zaproponowali mu angaż w swoim czasopiśmie .
Myślę, że w rysunku najlepiej się sprawdzał, chyba szybko dotarło do niego, że to się ludziom podoba i zyskuje tym sobie ich sympatię.
Do kraju przyjechał z Niemiec stosunkowo późno, bo Amerykanie namawiali go, żeby spróbował swoich sił w Studiu Disneya. Miał już nawet wizę do Kanady, jednak wrócił z pierwszą żoną do Warszawy. Tam przez jakiś czas pracował (wykonywał dekoracje) w Ministerstwie Propagandy i debiutował w warszawskim „Expressie Wieczornym”. Długo jednak nie wytrzymał w stolicy, bo był zbyt przywiązany do Wielkopolski.
BK: I tu też związał się z prasą – publikował w „Expressie Poznańskim” i „Głosie Wielkopolskim”. Jak to się zaczęło?
MDP: Debiut w prasie poznańskiej związany jest z pewną anegdotą. Tato mieszkał wówczas w Lesznie i dorabiał sobie, wykonując dekoracje wystaw sklepowych, na których umieszczał też rymowanki, np.
„Czy uczniowie, czy baniorze, każdy u nas kupić może”.
Ten dwuwiersz przeczytał dziennikarz i satyryk poznański Tadeusz Henryk Nowak, po czym napisał felieton, w którym zażartował, że chciałby poznać tego domorosłego poetę. A tato w odpowiedzi na to nie tylko przyjechał do redakcji i potwierdził, że to on napisał, ale też pochwalił się, że właściwie zajmuje się rysowaniem, co zademonstrował od razu, szkicując na kawiarnianej serwetce.
W ten właśnie sposób nawiązał kontakt z prasą poznańską. Po jakimś czasie zyskał taką popularność, że po gazetę z jego rysunkiem ustawiały się kolejki; popołudniowe wydanie „Expressu Poznańskiego” najpierw zawożono pod Zakłady Cegielskiego (zmiana kończyła się tam o godzinie 14), by pracownicy HCP mogli pierwsi zobaczyć, „co też ten Derwich znowu wymyślił”.
To był fenomen – jego rysunki przemawiały i do robotników, i do inteligentów.
BK: Czy jako dziecko i młoda osoba towarzyszyła pani czasem ojcu przy rysowaniu?
MDP: To była moja codzienność. Pamiętam go zawsze rysującego w domu („pracownię” miał w kuchni ) lub z blokiem i czymś do rysowania w torbie na ramię podczas spacerów. Każdego dnia musiał powstać nowy rysunek do gazety.
Dla mnie to było coś tak naturalnego, że nie przywiązywałam wtedy do tego wagi. Dopiero później reakcje innych ludzi, ich wspomnienia, jak czekali na każdy kolejny rysunek, uświadomiły mi, jaką wartość miała twórczość ojca. Ludzie wycinali jego grafiki i przechowywali. W mojej dziennikarskiej pracy natknęłam się na pana Jakubowskiego, który zebrał 11 tomów rysunków taty. Jego córka, śpiewaczka operowa, Roma Jakubowska-Handke wspominała, jak ojciec wysyłał ją codziennie po „Express Poznański”. Człowiek ten, gdy przychodzili do niego znajomi, a rozmowa się nie kleiła, wręczał te wycięte „À propos” (tak nazywała się rubryka taty w „Expressie”) gościom, żeby ich rozbawić i atmosfera od razu się zmieniała.
A ja, jak to dziecko, byłam przekorna i bardziej interesowałam się tym, co robi nasz sąsiad, artysta muzyk i dyrygent Zdzisław Szostak (z jego córką wychowałyśmy się jak siostry). „Wujek” pozwalał mi uczestniczyć w swoich domowych próbach przed koncertem. A jego córka Dorota była z kolei zafascynowana tym, czym zajmowali się moi rodzice – z uwagą przypatrywała się rysowaniu taty, a także chodziła na lekcje rysunku do mojej mamy.
BK: Jak powstawała karykatura – jak wyglądała „kuchnia” rysownika? Podobno mawiał, że „temat leży na ulicy”?
MDP: Mój ojciec miał dar obserwacji, ale pomysły podrzucali mu także znajomi; ja też miałam swój udział w tych inspiracjach. Na przykład, kiedy w 1968 roku była olimpiada w Meksyku, narysowałam sztangistę, który zamiast ciężarków na sztandze miał meksykańskie kapelusze. Tato wykorzystał ten pomysł w swoim „À propos”.
Na co dzień nie siedział w redakcji, ale, żeby szukać tematu, szedł w miasto. Zresztą nie potrafił usiedzieć w miejscu. Bywały dni, że brakowało mu inspiracji, a innym razem tworzył kilka rysunków naraz. Pokazywał je mamie, jeśli ona się śmiała, to wiedział, że ten dowcip trafi też do innych.
BK: Podobno miał świetny kontakt z dziećmi?
MDP: Dzieci go uwielbiały. Pamiętam, jak zaczepiały go na ulicy (był popularną osobą), prosząc o rysunek. Chętnie przychodziły do naszego domu, bo wiedziały, że zawsze coś im narysuje. Nigdy nie odmawiał dzieciom. Jednym z dowodów na to jest też taka historia: pewien pięcio- czy sześcioletni Grześ przysłał do redakcji list (zachował się w archiwum gromadzonym przez mamę, a obecnie znajduje się w Bibliotece Uniwersyteckiej w Poznaniu, gdzie przechowywana jest spuścizna po Henryku Derwichu) z prośbą o rysunek pana Derwicha ze zwierzętami. Tato spełnił prośbę i przesłał Grzesiowi rysunek pod wskazany adres.
I proszę sobie wyobrazić, że w ubiegłym roku dorosły już pan Grzegorz pojawił się na hucznych obchodach setnej rocznicy urodzin Henryka Derwicha w Lesznie, zorganizowanych przez tamtejszą Miejską Bibliotekę Publiczną i… miał ze sobą rysunki pana Derwicha, które przechowuje jak talizman.
BK: Henryk Derwich występował też w telewizyjnych programach. Co robił rysownik w telewizji?
MDP: Był „szybko rysującym” (po niemiecku „Schnellzeichner”) rysownikiem. Zaczęło się od estrady, a konkretnie od kabaretu Poznańskie Koziołki. W 1955 roku tato miał tam – pierwszy chyba w historii – skecz rysunkowy, do którego przygrywali mu jazzmani Komeda Trzciński i Grzewiński. Razem z mamą zrobili też scenografię do tego kabaretu.
Swoje umiejętności „szybko rysującego” wykorzystał również w pierwszym programie poznańskiej telewizji pt. „Tele złego na jednego”, nadanym 1 maja 1957 roku. Znakomity konferansjer i satyryk Bogdan Paluszkiewicz to prowadził , tato szybko rysował, jazzmani przygrywali, a Konrad Drzewiecki z zespołem tańczyli – wszystko na żywo. Po nim przyszły następne programy telewizyjne.
Tato tworzył rysunkowe puenty do programów informacyjnych, scenografie, a także – jak wspominał Stefan Mroczkowski – był autorem pierwszej animacji na dobranoc; po prostu rysunek autorstwa taty, przedstawiający śpiącego w łóżku mężczyznę, animował zza kadru pan Jasiu z techniki, dmuchając w balonik – w ten sposób wprawiając w ruch narysowaną kołdrę i stwarzając iluzję oddychania, a może nawet chrapania na ekranie.
Po telewizji krążyła o „szybko rysującym” taka anegdota: wchodzi Derwich do studia na Głogowskiej (tam wówczas była jedna z siedzib poznańskiej TV), w szatni mówią mu, że potrzebny jest rysunek i zanim Derwich zdejmie płaszcz i kapelusz, rysunek jest już gotowy.
Był też program dla rolników „Niedzielna biesiada”, a redaktor Maria Stengert zaprosiła tatę do programu pt. „Co to jest?”, gdzie zadawał różne rysunkowe zagadki dzieciom. Czasem przychodziłam z tatą do studia, podawałam mu pędzel z farbą w trakcie malowania. Wywiad z tatą próbowała przeprowadzić Maria Wróblewska, ale nic z tego nie wyszło, bo na pytania odpowiadał tylko „tak” lub „nie”. Nie był zbyt rozmowny, wolał wyrażać się w rysunku.
BK: Czy w domu też komunikował się rysunkiem? Czy spojrzenie na świat z dystansem było codziennością, czy przejawiało się raczej w życiu zawodowym?
MDP: Wciąż były dowcipy, nie lubił, gdy byłam smutna. Jego ulubionym chwytem, żeby mnie rozweselić, była musztra z miotłą – to zawsze na mnie działało, nie mogłam opanować śmiechu. Taki był na co dzień, z wyjątkiem okresu pod koniec życia, kiedy chorował i źle się czuł. Jako zbuntowana nastolatka uważałam, że jestem jedyną poważną osobą w tej rodzinie, dopiero z wiekiem mi przeszło.
BK: Henryk Derwich miał bliskie relacje ze środowiskiem satyryków poznańskich?
MDP: Bardzo bliskie. To było jego środowisko, w którym później ja też się wychowywałam (rodzice mnie wszędzie ze sobą zabierali). Przyjaźnił się np. z Tadeuszem Henrykiem Nowakiem (występował jeszcze w przedwojennym kabarecie Stratosfera z Tadeuszem Hernesem, a potem w Klubie Szyderców Pod Kaktusem) i jego uroczą małżonką Izabelą, zwaną przez nas „ciocią Ilką”.
Bogdana Paluszkiewicza, konferansjera i redaktora telewizyjnej rozrywki, pamiętam jako wspaniałego opowiadacza dowcipów. Te spotkania towarzyskie to było moje dzieciństwo. Panowie robili dowcipy nie tylko na użytek publiczności, ale też dla siebie. Na przykład tato przebrał się kiedyś na Dzień Kobiet za powabną panią, żeby dostać prezent, bo rozdawali chyba termosy. Przygotowywali też szopki, również polityczne – tato robił za Lenina przez łysinę. Rozśmieszał wszystkich naokoło, ale musiał przeżywać w środku różne uczucia, nie ujawniał ich, tłamsił w sobie.
Andrzej Niczyperowicz opowiadał kiedyś, że jako młody dziennikarz chciał poznać kwiat satyry poznańskiej. W bufecie Prasy przy ul. Grunwaldzkiej 19 wskazano mu stolik, przy którym siedzieli mój tato, Tadeusz Henryk Nowak, Janusz Przybysz i bodajże Stanisław Mrowiński. Andrzej mówił potem, że tak smutnych min w życiu nie widział.
BK: Syndrom smutnego klauna?
MDP: Coś w tym musiało być z syndromu klauna, gdzieś kumulowały się trudne przeżycia, którymi nie chciał innych martwić. Mój tato miał 61 lat, gdy odszedł na zawał. Przeżył wiele traum (w tym wojennych) i nie okazywał tego, co się z nim działo, pewnie stąd kolejne zawały. Tato bardzo wcześnie stracił ojca, miał 5 lat. Do dziś nie wiem, jak to się stało.
Pamiętam natomiast, że mój tata był przesądny. Trzynastego nie chodził do pracy i trzynastego zmarł. Opowiadał kiedyś, że mama mu powtarzała, żeby trzynastego nie wsiadał do pociągu, bo może być katastrofa, a już zwłaszcza ma uważać na trzynastego w piątek… Ku mojemu zaskoczeniu, po latach z archiwum w Lesznie dowiedziałam się, że dziadek zmarł właśnie trzynastego w piątek. Nie wiadomo, jak to się stało, ale zmarł w wieku zaledwie 32 lat.
BK: Najpierw pani mama, potem pani zajmowałyście się gromadzeniem i ocalaniem spuścizny Henryka Derwicha. Jak wyglądał proces archiwizowania? Z czym się panie mierzyłyście?
MDP: Ocalone zbiory to głównie zasługa mamy. Była artystką malarką, miała sukcesy w architekturze wnętrz, projektowała meble, które zdobywały nagrody, ale kiedy ja się pojawiłam na świecie, zrezygnowała z kariery zawodowej. Najważniejszy był dla niej tato i ja.
Od samego początku, gdy się poznali, odkładała taty rysunki, zbierała i wklejała do zeszytów wszystko, co się ukazywało w prasie. Mama gromadziła to nawet wbrew tacie, oprawiła na przykład cztery roczniki „Kaktusów”. Tato czasem marudził, że niepotrzebnie wydaje pieniądze. Ale potem te zeszyciki mu się przydawały i korzystał z nich. Mama opisywała też wszystkie zdjęcia – nazwiska, daty; zarchiwizowała ponad 2000 oryginalnych rysunków . Dowiedziałam się, jaki to ogrom pracy, gdy mama powiedziała mi któregoś dnia, że teraz ja muszę przejąć archiwizowanie.
Później spuściznę po Henryku Derwichu przekazałyśmy do Zbiorów Specjalnych Biblioteki Uniwersyteckiej w Poznaniu, gdzie znajdują się do dzisiaj.
Natomiast ja ze swej strony starałam się robić felietony telewizyjne i pisać w prasie o tacie – to był mój wkład w przypominanie o jego twórczości. Postarałam się też o wydanie albumu z rysunkami taty pod tytułem „À propos… Poznański dziennik Derwicha”. Zawsze marzył, żeby jego rysunki ukazały się na dobrym papierze i w twardej oprawie, ale za życie nigdy mu się to nie udało.
Udało się 20 lat po jego śmierci z pomocą mojej koleżanki, Małgosi Jańczak, która stworzyła wydawnictwo-efemerydę „Kwadrat”, by ten album mógł się ukazać (kolejne wydanie pt. „Derwich à propos PRL-u” ukazało 10 lat później nakładem Media Rodziny). Myślę, że tato byłby z tego zadowolony…
BK: Jakie znaczenie ma dla pani ustanowienie skweru imienia ojca?
MDP: Zależy mi na pokazaniu innego oblicza miasta z przeszłości, związanego ze środowiskiem satyrycznym. Trzeba zachować pamięć o tych osobach. Od śmierci mojego taty minęło prawie 40 lat i kolejne pokolenia coraz mniej wiedzą o dawnych satyrykach poznańskich. Wyszłam z inicjatywą upamiętnienia taty, tak jak to uczyniono ze Starym Marychem (postacią stworzoną przez Juliusza Kubla, poznańskiego satyryka, dla potrzeb radia) i Bohdanem Smoleniem.
Zaproponowano mi ławeczkę, ale nie zgodziłam się, bo to nie w stylu taty – na ławeczce to on by nie usiedział. Zależało mi, żeby była tablica z informacją i rysunkami. Starsi poznaniacy rozpoznają po nich rysownika, który przynosił im na co dzień uśmiech, młodsi zapoznają się z nimi i może zaciekawią postacią twórcy. Jestem wdzięczna, że Ataner ufundował tę tablicę i wygospodarował skwer na swoim terenie, a także złożył wniosek do Miasta, wreszcie zorganizował uroczystość otwarcia skweru.
Ale nie miałabym kontaktu z tym szczodrym fundatorem, gdyby nie kolega z prasy Przemysław Czamański oraz pan Grzegorz Ganowicz, którzy dobrze pamiętają działalność mojego taty i życzliwie lobbowali w tej sprawie.
Nie udało się na 100. rocznicę urodzin taty, w 2021, ale cieszę się, że skwer imienia Henryka Derwicha jest w centrum Poznania. Chciałabym, żeby było to miejsce spotkań ludzi pamiętających poznańskich satyryków, takich jak Henryk Derwich, lub po prostu – spotkań z poczuciem humoru.
BK: Czego ważnego nauczyła się pani od ojca?
MDP: Oboje rodzice dali mi kapitał na życie – miłość i poczucie humoru. Tacie zawdzięczam też to, że nigdy nie czułam się gorsza, zwłaszcza w porównaniu do chłopców, bo to były inne czasy. Ja mogłam wszystko – bo wiara taty we mnie była ogromna. Uważał, że mam po nim wszystkie najlepsze cechy. Dzięki temu zbudowałam poczucie własnej wartości.
Ważna też była maksyma, którą z całą powagą mi powtarzał, że nigdy nie należy oceniać ludzi stereotypowo, bo wszędzie są źli i dobrzy – dotyczyło to też okupacyjnej przeszłości taty.
Historia naszej rodziny zatoczyła koło, bo mój tato był na robotach w Ingolstadt, a teraz mam zięcia, który pochodzi z tamtych okolic. To dzięki jego ojczymowi mogłam pojechać do Bawarii i poznać ludzi, u których tato pracował w czasie wojny. Trafił dobrze, ale też wzbudzał ich olbrzymią sympatię i do dzisiaj dobrze go wspominają. Bawarczycy mają duży szacunek do pracy. Mimo że tato był robotnikiem przymusowym, jadł z nimi przy stole, chociaż to było wówczas zakazane i za to nawet rodowitym Niemcom groziło wywiezienie do Dachau.
Są tam też ludzie, którzy do dziś przekazują kolejnym pokoleniom opowieść o tym, jak tato uratował niemieckiego dezertera, uprzedzając go, że we wsi jest gestapo i znajdując mu miejsce do ukrycia. Nie można generalizować, że jakiś naród jest zbrodniczy, a inny jest dobry. Cały czas o tym pamiętam.
Małgorzata Derwich-Pawela – dziennikarka prasowa i telewizyjna, lektorka kursów języków obcych, z zamiłowania fotografka; obecnie pracuje w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, gdzie m.in. zajmuje się pisaniem scenariuszy i tekstów o środowisku wielkopolskiej kultury. Mama prawniczki i architekta.
Wykorzystane w materiale rysunki Henryka Derwicha pochodzą z Oddziału Zbiorów Specjalnych Biblioteki Uniwersyteckiej w Poznaniu.