Rzeczy, których nie wyrzucimy
Opublikowano:
19 lipca 2018
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Co mówią o nas przedmioty, jakimi się otaczamy? Dlaczego do jednych jesteśmy przywiązani, a innych nie potrafimy znieść? Spektakl Agaty Maszkiewicz „Still Life” pochyla się nad znaczeniem tytułowej martwej natury w życiu człowieka. Przedstawienie zostało świetnie przyjęte podczas przeglądu Stary Browar Nowy Taniec na Malcie.
To ciekawe, że spektakl Agaty Maszkiewicz powstał w tym samym czasie, w którym nagrodzona Paszportem „Polityki” książka Marcina Wichy „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”. Zarówno autor, jak i choreografka dalecy są od modnych teorii minimalistów radzących, by jak najszybciej pozbyć się tego, co nie jest nam niezbędne. Każde z nich z martwych przedmiotów wywodzi wzruszające opowieści o życiu i śmierci.
IZABELA SZYMAŃSKA: Zacznę od pytania, które sama zadajesz w spektaklu „Still Life”: Gdybyś była faraonem – co zabrałabyś ze sobą do grobowca?
AGATA MASZKIEWICZ: Dzisiaj – nic, ale po pracy nad tym przedstawieniem mam przeczucie, że może się to zmienić. Spektakl wyszedł z osobistych doświadczeń. Jakiś czas temu z moim partnerem kupiliśmy we Francji dom na wsi. Dom był raczej pusty, do momentu gdy zgodziliśmy się przyjąć sporo rzeczy od rodziców Vincenta, bo nie mieściły się w ich nowym mieszkaniu. Dla nich to była ulga, że nie muszą wyrzucać, oddawać, tylko wstawią do nas i być może za jakiś czas my albo kuzyni będziemy mogli z nich skorzystać. Zauważyłam, że im dłużej te przedmioty mnie otaczają, tym większy emocjonalny związek z nimi się wytwarza. Zastanawiałam się, dlaczego tak jest, dlaczego są rzeczy, które mnie irytują, dlaczego potrafię szczerze nie lubić np. dywanu. W tym samym czasie miałam rozmowę z moim ojcem, który pokazywał mi szereg rzeczy. Mówił, jaką mają dla niego wartość, i w pewnym momencie powiedział: „Wiesz, bo kiedy umrę…”. Zawstydziło mnie to, nie wiedziałam, czy my rozmawiamy jeszcze o przedmiotach, czy on już przygotowuje mnie na swoją śmierć.
A że chciałam zrobić spektakl nawiązujący do przedstawień martwych natur w malarstwie, to postanowiłam połączyć te dwa wątki. Martwe natury nigdy nie były traktowane jako sztuka wysoka, a wiele mówiły o społeczeństwie i relacji ze światem.
W przedstawieniu pokazujesz filmy, w których rozmawiasz z różnymi osobami o ważnych dla nich przedmiotach: jest kobieta mieszkająca w domu opieki, jest rzeźnik, stolarz, młoda dziewczyna. A potem interpretujesz ruchem ich wypowiedzi. Jak wybierałaś tych bohaterów, co ich łączy?
Wszyscy idą pod prąd tego, co wymaga od nas świat. Weźmy na przykład rzeźnika: pracuje w miasteczku niedaleko naszego domu, ma jedną krowę, wie skąd ona jest, dzieli ją tak, żeby nic się nie zmarnowało, więc jak przychodzisz do niego, to zakupy trwają godzinami, bo o wszystkim opowiada. Czasami myślę, że dokłada do tego biznesu. W spektaklu opowiada o nożu, który dostał, gdy uczył się fachu. I teraz gdy on sam kogoś uczy, na zakończenie nauki też daje mu nóż.
„Still life” pokazywałaś podczas przeglądu „Stary Browar Nowy Taniec na Malcie” w Poznaniu, a na co dzień łączysz życie pomiędzy Polską i Francją, to kolejny przystanek na twojej tanecznej drodze – jak się ona zaczęła?
W podstawówce chodziłam do klasy tanecznej.
Gdzie były takie podstawówki?
Na warszawskim Ursynowie. To była publiczna szkoła, a w niej nauczyciel zafascynowany tańcem. Prowadził zespół ludowy Jaromiry i na bazie tych doświadczeń postanowił stworzyć taneczną klasę. Wszystkie dziewczynki do niej szły, poszłam i ja.
Uczył was tańca ludowego?
To była klasa o profilu współczesnym, prowadził ją Jarosław Wojciechowski. Muszę przyznać, że mam dla niego wiele uznania – to był początek lat 90., niewiele osób słyszało o tańcu współczesnym, on sam uczył się na różnych kursach i od razu nam tę wiedzę przekazywał. A potem zaczął zapraszać osoby, które miały większe doświadczenie. To była świetna przygoda, na luzie, nie miała nic wspólnego z rygorem szkół baletowych.
Potem sama jeździłam na kursy, uczyłam się ciągle czegoś nowego, ale przez bardzo długi czas nie wiązałam przyszłości z tańcem. Nie było takich wzorców życia, nie znało się osób, które tańczą i tylko z tego się utrzymują. Oczywiście istniały zespoły jak Polski Teatr Tańca w Poznaniu, ale tam trzeba było znać podstawy klasyki, co było dla mnie nieosiągalne. Nawet kiedy dostałam się do Institute of Dance Artsw Linz, to wzięłam urlop dziekański na Uniwersytecie Warszawskim, bo byłam pewna, że wrócę i skończę studia. Ale potoczyło się inaczej. Nauka w Linz to był proces, w trakcie którego zrozumiałam, że taniec może być moim zawodem. Zmieniłam spojrzenie i zrozumiałam, jakie wiążą się z tym wyzwania, bo to, że ja lubię się ruszać, nie musi oznaczać, że widz musi lubić mnie oglądać.
Skąd taka myśl?
Na studiach uczono nas techniki, a jednocześnie pokazywano cały ruch tańca konceptualnego. Zaczynaliśmy kwestionować balet, wirtuozerię, wprowadzać równą relację z publicznością. I nagle przyszedł czas egzaminów końcowych, trzeba było się pokazać, sprostać oczekiwaniom szkoły, naszych pierwszych widzów, żeby pokazać technikę – to, czego się nauczyliśmy. Wszyscy przeżywaliśmy kryzys, bo zauważaliśmy, że wykonywana przez godzinę sekwencja estetycznych ruchów zaczyna nas nudzić, a sam taniec przestał nam wystarczać. Zastanawiałam się, jak tańczyć, żeby to miało dla mnie sens, żeby połączyć ruch z kontekstami, które na scenie byłyby interesujące. Długo nie wiedziałam, co zrobić i w końcu zrobiłam to, co jest na początku solo „Polska” – byłam do góry nogami. Chciałam pokazać świadomość ciała, ale nie wirtuozerię. Po tym egzaminie nauczyciel podszedł do mojej mamy i powiedział: „Niech się pani nie martwi, pani córka naprawdę potrafi tańczyć!”.
Od tego czasu współpracowałaś z zespołem Superamas, robiłaś własne spektakle, jak pokazywana w Starym Browarze „Polska” czy „Duel”, a także zajmowałaś się ruchem scenicznym w spektaklach teatralnych Weroniki Szczawińskiej. Jak dziś widzisz swoją pracę i kierunek rozwoju?
Jestem w momencie zmiany. Chciałabym postawić na autorskie prace, ale pojawia się pytanie, czy dam radę się z tego utrzymać i czy mam tyle energii, by zająć się ich produkcją. Wszędzie na świecie finansowanie kultury jest w kryzysie, nawet we Francji, która słynie z tego, że ma świetny system wsparcia tańca. Przez lata funkcjonowałam w koprodukcjach, łatwiej było zdobyć pieniądze na spektakl, jeśli miało się kilku partnerów, tancerzy ze świata. Dziś częściej słyszy się, że trzeba działać lokalnie, postawić na zaangażowanie w jednym miejscu – wtedy otrzyma się dotację. Dodatkowo we Francji jest bardzo specyficzne środowisko, możesz spotkać świetnych ludzi, takich jak w Poznaniu Joanna Leśnierowska w Starym Browarze, z którą jest bardzo bezpośredni i partnerski kontakt. Ale są też tacy, którzy z zegarkiem w ręku odliczają czas spotkania, mówią, z kim masz pracować, do kogo się dołączyć. Zatem w najbliższym czasie czeka mnie rozpoznanie terenu i wydeptanie sobie nowych ścieżek.
CZYTAJ TAKŻE: Ewa Wycichowska: Taniec – energia, która karmi
CZYTAJ TAKŻE: Nigdy więcej łez. Recenzja „No More Tears”