fot. Dawid Stube

Skrajna dezintegracja albo czas potworów

„Stary świat umiera, a nowy świat walczy o narodziny: teraz jest czas potworów”, a może „jaka piękna katastrofa” lub „innego końca świata nie będzie”. To wszystko wyziera z gnieźnieńskiej sceny, kiedy za dramat Witkacego sprzed blisko stu lat bierze się zdolny i błyskotliwy przedstawiciel „pokolenia Z”.

Chodzi oczywiście o sztukę „W małym dworku” Stanisława Witkacego Witkiewicza, którą w Teatrze im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie, jako swoje przedstawienie dyplomowe, zrealizował Jan Marek Kamiński.

I od razu też chciałabym się zgodzić z jednym z pierwszych recenzentów tego spektaklu, czyli Tomaszem Mląckim z warszawskiego „Dziennika Teatralnego”, że to przewrotne i awangardowe, a przede wszystkim krytyczne wobec mieszczaństwa czy nawet szlachty dzieło – zamieniło się w szacowną, lecz niezbyt chętnie interpretowaną dziś klasykę.

Cóż za ironia losu! A może zwyczajny brak pomysłu, by dziełu Witkacego nadać własne znaczenie, lub odwagi, by skonfrontować się z nim, tak jak on to czynił z treściami realistów.

Pomysł i odwaga

Jednak Jan Marek Kamiński zdaje się mieć zarówno pomysł, jak i odwagę. Ten pierwszy wynika z dogłębnego przepracowania, a może nawet „pokoleniowego rozumienia” świata w rozpadzie, począwszy od przemian międzyludzkich relacji i załamania się patriarchalno-religijnej hegemonii, a skończywszy na kryzysie liberalnej demokracji i niepewności społeczno-kapitalistycznego ładu czy nadciągającej katastrofie klimatycznej.

 

fot. Dawid Stube

fot. Dawid Stube

Natomiast odwaga bierze się z próby opowiedzenia o tym wszystkim przez pryzmat utworu sprzed wieku, którego autor krytycznie pochodził do konwencji realistycznej w sztuce.

To jest też znak, że generacja najmłodszych twórców nie zamierza o sobie i świecie mówić wprost, a na pewno nie przez szokowanie i „bieżącą publicystykę”, choć deprecjonowanie tej ostatniej jako inspiracji dla teatru uważam za krzywdzące.

Widmo i reszta

Tymczasem treść spektaklu pozostaje praktycznie niezmieniona, bo dramat Witkiewicza jak na dobrą klasykę przystało – broni się bez zarzutu. Kamiński zaś wzmacnia ją bardzo współczesną i psychologiczną grą aktorów oraz fantastycznymi „dekoracjami”, czyli scenografią, kostiumami czy dźwiękiem, a przede wszystkim klimatem rozpadu międzyludzkich więzi, etycznej niepewności i kryzysu tożsamości.

 

Cała akcja ogniskuje się wokół wywołanego wskutek seansu spirytystycznego Widma Anastazji Nibek (po raz kolejny wyrazista i magnetyczna Joanna Żurawska), które dezintegruje, a może próbuje na nowo poukładać relacje pomiędzy członkami rodziny i gośćmi dworku po swojej śmierci.

 

Anastazja bowiem zginęła w tragiczny sposób, bo jak twierdzi jej mąż Dyapanazy Nibek (ostatnio często obsadzany i tym razem znów trafnie Roland Nowak), została przez niego zastrzelona za zdradę z młodym kuzynem i niespełnionym poetą Jęzorym Pasiukowskim (bardzo dobrze oddający emocje i rozedrganie bohatera Dominik Rubaj).

Tyle, że ona jako Widmo przedstawia nieco inną wersję, według której to rak wątroby, uśmierzony sporymi dawkami opium, doprowadził do zgonu, a jej kochankiem był raczej oficjalista Ignacy Kozdroń. Relatywizm moralny, a może początek nihilizmu?

 

Trudno o jednoznaczną odpowiedź, choć to przecież Widmo zdaje się w spektaklu najbardziej pewne swoich racji.

 

Pozostałe postaci, w tym córki Anastazji, Zosia i Amelka (doskonale zblazowane, infantylne i zmysłowe zarazem Katarzyna Lis i Kamila Banasiak) czy przybyła do opieki nad nimi kuzynka Aneta Wasiewiczówna (uroczo frywolna Natalia Emilia Szczypka), a także jako jedyny reagujący na widok zmarłej przerażeniem Ignacy Kozdroń (obchodzący w tym roku 45-lecie pracy na scenie i będący faktycznie jak wino Wojciech Siedlecki) – snują się po scenie jak te „ciała bez duszy” i bez życiowego kompasu…

Czas potworów

„W małym dworku” według reżysera Kamińskiego to więc nie witkacowska parodia czy tragifarsa na szlachecko-mieszczańskie życie, moralność lub zwyczaje, ale zrealizowana w duchu Witkiewicza powiastka o „czasie potworów”, o którym z kolei pisał włoski filozof oraz ideowy komunista Antonio Gramsci.

Ten czas to obecny świat w zawieszeniu, kiedy wspomniany patriarchalno-religijny porządek przestaje działać, a nowy bardziej równościowy i świecki ład jest jeszcze niepewny. Poza tym to rzeczywistość, gdzie zatomizowane społeczeństwo i takież rodziny szukają nowych więzi, system polityczno-gospodarczy coraz częściej rozczarowuje, nie proponując silnej alternatywy, nad wszystkim zaś krąży widmo katastrofy klimatycznej.

 

fot. Dawid Stube

fot. Dawid Stube

Właśnie – Widmo, które w spektaklu zdaje się najbardziej realne, „bo jest”, podobnie jak późniejsza śmierć Zosi i Amelki pod jego wpływem…

Świat kreślony przez twórcę spektaklu to więc rzeczywistość na wskroś pesymistyczna, którą on sam bardzo sugestywnie komentuje w tekście pod wiele mówiącym tytułem „W małym D…”, znajdującym się w książeczce dotyczącej przedstawienia. Padają tam między innymi słowa:

 

„Człowieczeństwa nie pozbawią nas zmechanizowane fabryki czy rozwój sztucznej inteligencji, ale – my sami. Za sprawą kształtu, jaki nadaliśmy światu, sami przestaliśmy się w nim mieścić”.

 

Co więcej, nie pomoże tu nawet odwołanie się do ponadczasowych wartości, o których pisał choćby św. Paweł, czyli wiary, nadziei i miłości. Choć z drugiej strony najważniejsza z nich – miłość, broni się jeszcze ostatkiem sił w finałowej scenie. A może to ułomna i poszukiwana zarazem witkacowska forma?

Wspaniałe dekoracje

Warto dodać, że nie byłoby tak wciągającego spektaklu, gdyby nie przywołana wcześniej scenografia, kostiumy czy dźwięk. Ta pierwsza, będąca dziełem scenografki i artystki multimedialnej Eweliny Węgiel, która zdecydowanie czuje temat, to prawdziwy majstersztyk!

 

fot. Dawid Stube

fot. Dawid Stube

Jej dworek szlachecki to tak naprawdę upiorna przestrzeń w rozpadzie, połączenie antykwarycznych rupieci z postindustrialnym warsztatem, gdzie gruby wzorzysty obrus na stole, przedwojenne szafy i krzesła z obciętymi nogami zestawione zostają z pseudoprzemysłowym żyrandolem i rachitycznymi konstrukcjami w powietrzu.

Kostiumy z kolei – stworzone przez nie pierwszy raz współpracującego z gnieźnieńską sceną Tomasza Armadę – swoim kunsztem i pomysłowością dotrzymują scenografii kroku. To wszystkie te niewinne i wyzywające tiule w sukienkach Zosi i Amelki, „co kryją odsłonięte piersi”, „trupia suknia”, bo jakby z foliowego worka, Anastazji czy „pluszowe elementy” na kamizelce Kozdronia.

Natomiast całości dopełniają nienachalne, a więc najlepsze, dźwięki Macieja Szymborskiego i subtelne wideo znów autorstwa Eweliny Węgiel.

 

Podsumowując, koncepcja i dzisiejszy sens nadany sztuce Witkiewicza przez Kamińskiego oraz towarzyszące jej dekoracje – czynią z tej realizacji rzecz wartą uwagi. Parafrazując słowa jednego z „politycznych klasyków”, które trafiły do internetowych powiedzonek:

 

„O take klasykę nic nie robiłam”, więc zapraszam jesienią na tę sztukę do Fredry.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
4
Świetne
Świetne
2
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0