Spowiedź Laury Leish
Opublikowano:
1 maja 2015
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Mam 23 paszporty, byłam 49 razy deportowała, 50 razy spenetrowana przez obce wywiady i jeszcze „Bez przebaczenia” widziałam 82 razy – mówi bohaterka „Antywesternu”. Autorka spektaklu i aktorka Laura Leish vel Ewa Kaczmarek opowiada o swojej artystycznej drodze Dainie Kolbuszewskiej.
EWA KACZMAREK: Stypendium Młoda Sztuka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w dziedzinie teatru otrzymałam na napisanie i zrealizowanie spektaklu „Wera V.”. Trzeba by zacząć od tego, że są miasta, które swoją historię najnowszą odrobiły i mocno się w nią wgryzły, jak choćby Warszawa. W Poznaniu dużo mówi się o początkach Państwa Polskiego, które są niewątpliwie ważne, ale jest strasznie dużo zapomnianych biograficznych wątków, dramatycznych historii z czasu najnowszego.
Szukając takich opowieści, natrafiłam na ślady korespondencji z czasów II wojny światowej. Poznańska Biblioteka Uniwersytecka zakupiła jakiś czas temu kolekcję widokówek o dużej wartości ikonograficznej – był na nich Poznań z czasów II wojny światowej. Okazało się, że wszystkie pocztówki pisane są przez jednego nadawcę i jest to korespondencja córki z matką. Autorką tych listów jest Wera V., niemiecka urzędniczka, która w 1941 r. przyjechała do Poznania.
Wera jest młoda, przyjeżdża do miasta, które jest dla niej bezpieczne, jakoś tam miłe. Tragedii wojny zdaje się nie zauważać.
Motywacje do takiej postawy mogą być różne. Dla niektórych może to być mechanizm wyparcia tego, co się dzieje, chęci życia w normalny, poukładany sposób. Dla kogoś innego będzie to rodzaj obojętności i braku wrażliwości. To są pytania, które zamierzam sobie zadawać budując napięcie między tym, co w tej korespondencji jest – relacje z codzienności, o niedogodnościach pogarszających się warunków życia, brakach w zaopatrzeniu, a tym, czego w niej nie ma – wojennego terroru, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, szczególnie z polskiej perspektywy, wyobrażając sobie bezmiar ludzkiego cierpienia. Wera V. pozostaje denerwująco zwykła, w tych totalnie niesprzyjających zwyczajności czasach i w tym sensie, w tej swojej przyziemnej normalności jest zaskakująco bliska współczesnym realiom. Staje się aktualna i ważna w świecie, który na powrót oswoił wojnę.
Matka Wery mieszka w Hamburgu, który zostaje zrównany z ziemią w ramach Operacji Gomora w 1943 r. Dlatego chcę pokazać ten spektakl również tam. Zależy mi na tym, by dopisać drugą część historii, widzianą od strony matki. Nie znamy korespondencji matka-córka. Wiemy, że społeczność niemiecka z pozycji triumfatorów, pod koniec wojny wchodzi w rolę ofiary. Ale nikt im tego statusu ofiary przez długi czas nie chce przyznać. Nawet oni sami. Na razie mam do odrobienia poznańską część historii, potem zobaczymy co dalej.
Trudno jest opowiadać o sobie, może powinnam zacząć tak, jak zaczyna się „Antywestern”: „Mam 23 paszporty, byłam 49 razy deportowała, 50 razy spenetrowana przez obce wywiady i jeszcze «Bez przebaczenia» widziałam 82 razy”.
Patrząc na moją teatralną biografię… Zaczynałam w teatrze plenerowym, w 1999 r., kiedy przyszłam na warsztaty do Biura Podróży i po nich zostałam zaproszona do współpracy. To był piękny czas – podróży, doświadczania.
Spektakle były grane w różnych miejscach, częściach świata, konfrontowały się z różnym doświadczeniem ludzkim, z egzotyką danego miejsca. Z tamtego czasu pozostała mi uważność na rodzaj plastyki obrazu, który pojawia się w teatrze plenerowym, który musi być nieprzegadany, symboliczny, powinien mieć swoją urodę i moc, bo inaczej w trudnych warunkach ulicznych gdzieś się zagubi. Biuro Podróży sięgało też do korzeni teatru alternatywnego, wymagających pracy z ciałem – świadomości ruchu, przestrzennych relacji. To mi się później w naturalny sposób przydało.
W pewnym momencie zainteresowało mnie głębsze wchodzenie w historię i taki rodzaj czucia, narracji i gry, na które na ulicy nie miałabym szans. W Biurze Podróży poznałam Wojtka Wińskiego i z radością przyjęłam jego zaproszenie. On już był wtedy po zrobieniu spektaklu „AA” i „Sztucznego oddychania”, to był ten moment kiedy Teatr Usta Usta rozdzielał się na Usta Usta Republika i 2XU. Zaczęłam z Wojtkiem pracę nad bardzo specyficznym rodzajem projektów, ponieważ z racji teatralnej bezdomności – ten teatr nie miał swojego miejsca przez 10 lat, wchodziliśmy w trudne przestrzenie, robiliśmy eksperymenty.
„Ambasada” powstała w Zamku, ale zaczynała się na stronie internetowej, „777” miało premierę na podziemnym parkingu, „Driver”, w którym potem grałam, był nocną podróżą przez miasto w towarzystwie czterech widzów w jednym samochodzie.
Sytuacje aktorskie były rozrzucone po całym Poznaniu, z perspektywy widzów nie było jasne, czy to, co przewija się za oknem jest elementem sceny czy życiem miasta. Miało to swój urok i dotykało jakiejś tajemnicy. Wojtek jest umysłem mocno analitycznym, lubi szkatułkowy sposób budowania opowieści, lubi odnajdywać rozmaite systemy. A ja wkładałam w to aspekt kobiecy, emocjonalny i tak długi czas współpracowaliśmy, i współpracujemy.
Od ponad roku mamy swoją przestrzeń, możemy się spotykać, pracować, nie musimy oswajać nowych miejsc… Możemy wszystko dorzeźbić i w Tłustej Languście (ul. Gwarna 11) skupić się nad stałym repertuarem. Próba odejścia na moment od naszego planu gry w stronę indywidualnych projektów, wynikała z tego, że szukałam sposobu na opowiedzenie moich emocji, spojrzenia na opowieść z punktu widzenia kobiety, przeznaczenie jej jednoosobowej narracji.
W 2013 r. zostałam zaproszona przez Adama Ziajskiego do projektu „White rabbit. Red rabbit”. To jest irańska sztuka Nassima Soleimanpoura, napisana dla jednego aktora i prezentowana na bardzo specyficznych warunkach. Adam zadzwonił do mnie i zapytał, czy chciałabym wziąć udział w eksperymencie – dostanę tekst, ale dopiero na scenie i …coś się zdarzy. Zgodziłam się.
W miarą jak czas upływał i zbliżał się 13 kwietnia, bo dobrze pamiętam tę datę, rodziły się we mnie demony. Myślałam sobie, że w tej kopercie nic nie będzie, albo będzie coś strasznego, pojawiły się ogromne lęki. Adam mnie trochę psychologicznie podszedł i powiedział: „nie próbuj szukać żadnych informacji na temat autora i sztuki, bo wszystko, czego się dowiesz, uniemożliwi ci skuteczne wykonanie zadania”. 24 godziny przed prezentacją dostałam kopertę z instrukcjami, ale one były szalenie lakoniczne, np. że „rzeczy napisane drukowanymi literami są dla mnie szczególnie ważne, czytaj je wyraźnie, głośno i zaakcentuj je”.
Nadszedł dzień spektaklu, zobaczyłam 100 osób siedzących w Scenie Roboczej, zostałam wywołana, dostałam kopertę. To był najtrudniejszy moment, jaki pamiętam…
Sztuka wymagała elementów improwizacji, zapanowania nad sytuacją, stresem, publicznością. Przetrwałam to. Recenzje po spektaklu były bardzo dobre. Podrzucenie wtedy poprzeczki tak wysoko i zmierzenie się z tym przedziwnym zadaniem, spowodowało, że poczułam odwagę, by robić różne rzeczy i dało poczucie, że sobie poradzę.
Sztuka została napisana przez człowieka, który w tym czasie nie mógł wyjechać z Iranu. Wysyłał ją w rozmaite zakątki świata – to był jego sposób na podróż po świecie, a każdy aktor, który podjął się przeczytania dramatu mógł to zrobić tylko raz.
„White rabbit. Red rabbit” ma duże znaczenie dla autora, bo opowiada o nim i warunkach, w których pisał. Ale z drugiej strony – jest też bardzo ważna dla aktora, coś w nim zmienia – rodzaj nastawienia, gotowości w momencie, w którym wychodzi na scenę, do proponowania tego, co ma w środku. To mi teraz pomaga.
Pierwszym, całkowicie autorskim moim spektaklem był „Antywestern”, pokazywany w Scenie Roboczej w Poznaniu. „Antywestern” zrobiłam w szczególnym momencie. Starałam się wtedy pierwszy raz o stypendium Młoda Polska i szukając rekomendacji zainteresowałam nim m.in. Adama Ziajskiego ze Sceny Roboczej. Zaproponował mi rezydencję artystyczną. To był taki moment mojego życia, że miałam 35 lat i zaczęłam sobie zadawać pytanie, gdzie jest w moim życiu przygoda. I starałam się sobie odpowiedzieć na to pytanie w różny sposób.
Juliusz Tyszka nazwał ten spektakl rodzajem autodafé albo self-performace – takie określenia pojawiały się w jego recenzji i to jest prawda, bo łączę rzeczy wyobrażone, teatralną wizualizację uniwersalnych problemów z elementami swojej biografii. Hasłem mojej rezydencji było „Żyję tu i teatr” – bo takie podejście jest mi bardzo bliskie. Żyję tu i żyję teatrem, to jest dla mnie bardzo ważne.
Główną postacią w tym spektaklu jest kobieta, która mierzy się z rozmaitymi wyzwaniami, pisanymi jej przez życie – osobistymi ambicjami i zamierzeniami. I społecznymi rolami, z których my kobiety, mam wrażenie, jesteśmy brutalniej i ostrzej rozliczane, niż męska część globu. Poza tym jest to spektakl o nieprzystosowaniu do świata, w którym się żyje.
W podróży przez życie, którą jest ten spektakl, towarzyszą mi dwaj kowboje. To był pomysł z „Prawdziwego męstwa” (2010) –westernu braci Coenów, w którym mała dziewczynka chce pomścić swojego ojca i prosi o pomoc dwóch zgranych życiowo kowbojów. Jeden jest alkoholikiem, drugi – łowcą nagród i wykidajłą. Ja też mam w spektaklu dwóch „ojców”, pomocników, którzy postaciują moje emocje. Jednym jest Strach, a drugim Wstyd. Zastanawiałam się jakie dwa wyznaczniki, jakie dwa aspekty rzeczywistości mają na nas wpływ. Dawniej były nimi dobro i zło.
W zostaniu bohaterem przeszkadza nam raczej to, że czegoś się boimy, czegoś się wstydzimy. Bez wstydu i strachu nie da się zafunkcjonować w życiu. Strach jest w pewnym sensie samozachowawczy, wyznacza bariery, nie pozwala nas skrzywdzić. Wstyd z kolei pozwala w delikatniejszy sposób odnaleźć się w relacjach. Ale rzecz polega na wyzwoleniu siebie i wyznaczeniu własnych reguł gry.
Mogłyby mi towarzyszyć w spektaklu dwie kowbojki, ale obawiałam się, że miałby on wtedy wymowę feministyczną, a chciałam, żeby miał wymiar osobisty, ludzki. Ale kobiecy punkt widzenia jest dla mnie ważny i to, że nie przedstawiam „history”, ale „herstory”. Takiego rodzaju wypowiedzi w teatrze szukam.
„Antywestern” jest też o tym, że brakuje nam życiowych zasad. Żyjemy w świecie bardzo mocno komfortowym, nie do końca nas zadowalającym, ale w pewnym sensie bezpiecznym. W obliczu tego, że tyle mamy i jest nam tak wygodnie, nie potrafimy określić, co jest dla nas ważne. Wchodzimy „do” rzeczywistości jak do marketu i obojętnie, czy decydujemy o naszych sprawach materialnych czy związkach, jesteśmy coraz bardziej wybredni i wsobni, coraz mniej kierujemy się życiowymi ideałami.
Trudno buntować się w świecie, w którym pożegnaliśmy zewnętrzne autorytety i moralne drogowskazy.
Kiedy nie można jasno sprecyzować zasad, trudno powiedzieć przeciwko czemu się człowiek buntuje, o co lub przeciwko czemu/komu walczy. Rodzi się zagubienie. Bliska jest mi postawa czy myślenie Witkacego, poszukiwanie tego, co wyrzuca nas w stronę prawdziwego człowieczeństwa, co nas odkleja od życiowego świństwa i szarej codzienności. Kiedy Witkacy pisał swoje powieści, fundował bohaterowi świat pełen przeszkód i przykrych przygód. I ten człowiek, pozbawiony zewnętrznych norm i wskazówek, musiał sam przez to bagno przejść i wszystkiego doświadczyć, żeby zrozumieć, w którym momencie swojego życia jest. Troszkę tak jest w tym spektaklu. Wrzucam siebie w rzeczywistość, ona o mnie zahacza, rani, doświadczam jej w bardzo przykry sposób.
Jedną z pierwszych scen jest scena symbolicznych narodzin, wyjścia z beczki. Obraz jest skrzyżowany – z jednej strony podwodne nurkowanie, które pojawia się w projekcji na ścianie, a z drugiej strony – wyciąganie, narodziny. Pokazuje, że ze stanu harmonii, obecnego w muzyce, wodzie, lądujemy w świecie, w którym musimy posługiwać się słowami. Słowa nie zawsze oddają to, co gdzieś czujemy i mają śmiercionośną siłę, bo czasami są dla nas zrozumiałe, a czasami mocno raniące. Gdzieś później pojawia się temat kobiecej roli i życiowej odpowiedzialności. Pojawiają się też osobiste rozczarowania.
Pytanie, jak rozumieć końcówkę spektaklu, gdy bohaterka „likwiduje siebie”. Dla mnie pojawia się w tej scenie rodzaj uwolnienia, przeniesienia do rzeczywistości, która jest inna, istnieje poza tym światem i życiem ze strachem i wstydem.
Kiedy robiłam spektakl miałam depresyjne nastawienie i wydawało mi się, że słowa, które tam cytuję – „ocaleją ci, którzy zlikwidują się sami”, oznaczają konieczność wypisania się z tej rzeczywistości. Teraz myślę o tym w bardziej pozytywny sposób – musimy pewne rzeczy zwalczyć w sobie, ujarzmić, pewne musimy nawet zabić, żeby odrodzić się na nowo.
Starałam się korzystać z konwencji westernowej, która jest dla mnie bardzo wdzięcznym tematem. Wychowałam się na westernach, to były filmy mojego ojca, moje.
Jako gatunek western mocno ewoluował – zaczynał się od czarno-białych charakterów, stróżów prawa, a kończył się na bohaterach, którzy jak Clint Estwood, mieli wewnętrzny problem i pęknięcie. Ale nadal się broni.
Western uruchamia moją wyobraźnię, uruchamia apetyt na przygodę. Jest tam odległy horyzont, konie i jest taka potrzeba określenia się, podjęcia wyzwania, pojedynku, który zresztą ja też w tym spektaklu toczę. Starałam się w poszczególnych scenach spektaklu cytować pewne westernowe obrazy, zarówno w projekcjach, jak i w żywym planie.
Spektakl ma filmowy opening. Pojawia się w nim głos Tomasza Knapika, który czytał tłumaczenia westernów, puszczanych w telewizji. Udało mi się go namówić – to dla mnie było strasznie ważne! Opening zaczyna się od obrazu – wielka łąka, otwarta po horyzont, niebieskie niebo, a ja gdzieś pędzę na koniku z bandaży i szmat, na kiju. Jest w tym coś z dziecięcego marzenia o przygodzie i coś brudnego i odrealnionego, jak wszystko, co później staram się zaproponować w spektaklu. Kiedy powstał koń, autorstwa Idali Manats, która robiła też kostiumy do przedstawienia, zastanawiałam się, gdzie mam nagrać tę scenę. Pomyślałam, że skoro uprawiam często myślenie magiczne, wezmę konia i pojadę do Konina. No i tak się faktycznie stało. Do samego Konina nie dojechaliśmy, znaleźliśmy uroczy plener po drodze.
„Antywestern” nie powstałby bez pomocy mężczyzn, bo takie sobie dobrałam towarzystwo, zespół. Na scenie partnerują mi Wojtek Wiński i Piotr Zawadzki, bardzo dojrzali aktorzy, z ciekawą, charakterystyczną fizis. Ich wewnętrzna charakterystyczność posłużyła do zbudowania ról. Nie wyobrażam sobie innego Wstydu niż Wojtek i innego Strachu niż Piotr. Jeśli chodzi o wizualny aspekt spektaklu pomógł mi Maciek Domagalski, który realizował go dźwiękowo i oświetleniowo, ale jest też autorem, pojawiających się tam projekcji.
Muzykę zrobił Adam Brzozowski, który kiedyś grał w Snowmanie, a teraz zajmuje się komponowaniem i ten westernowy klimat uznał za przyjemność, którą mu funduję. Zdaje się, że ta westernowa konwencja, na etapie pracy nad spektaklem, pozwoliła wrócić nam do czasów piaskownicy, zabawy, szukania. To było fajne!
Wydawało mi się, że wplatam w spektakl trochę zabawnych elementów, ale jego tonacja jest mocno mroczna, ciężka. Musiałam to okiełznać, opanować i doprawić ten ciemny sos… Czasami wychodzi mi granie mocno na emocjach i bardzo dramatycznie, i po wyjściu z „Antywesternu” ludzie mówią, że to jest nie do zniesienia, mocno bolesne. Ale takie jest.
EWA KACZMAREK – poznanianka, aktorka Teatru Usta Usta, tegoroczna stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego, pseudonim artystyczny Laura Leish.
CZYTAJ TAKŻE: James Hetfield: Człowiek z metalu
CZYTAJ TAKŻE: Koniec Polski
CZYTAJ TAKŻE: Z hermetycznymi lubię gadać. Rozmowa z Natalią Malek