Stylowo
Opublikowano:
25 maja 2023
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
„Czerwone nosy” to jedyny znany w Polsce dramat brytyjskiego autora Petera Barnesa, który wyspecjalizował się w pisaniu komedii ubranych w historyczny kostium. Akcje swoich sztuk umieszczał w czasach Leonarda da Vinci, czy siedemnastowiecznej Hiszpanii.
Dramat Barnesa
Jeśli „Czerwone nosy”, których akcja osadzona jest w czternastowiecznej Francji, wydają się dziełem prowokującym czy obrazoburczym, to umieszczone w chronologii jego utworów zdają się krokiem w bardziej zachowawczą stronę. Akcja napisanego w 1978 roku dramatu Barnesa „Iwan Groźny” utrzymana jest w tonie slapstikowej komedii, a rozgrywa się w czasach tego rosyjskiego cara oraz w obozie koncentracyjnym Auschwitz. Choć część krytyki zarzucała mu, że posunął się w tym tekście za daleko, we wspomnieniu pośmiertnym napisano:
„Tylko taki żydowski pisarz jak Barnes mógł potraktować Auschwitz jako źródło czarnego humoru”.
O ile w protestanckiej Anglii „Czerwone nosy”, gdzie najwyższych dostojników Kościoła katolickiego obsadzono w rolach czarnych charakterów, tekst ten nie wzbudzał negatywnych emocji, o tyle w katolickiej Polsce nabiera on potencjalnie prowokacyjnego wymiaru. Nie był to raczej przypadek, że prapremiera dramatu Barnesa w Polsce odbyła się w tym samym czasie, kiedy Kościół katolicki coraz bardziej ingerował w prawa obywatelskie na nowo formułującego się państwa. Owo pierwsze wystawienie miało miejsce w 1993 roku w Teatrze Nowym w Poznaniu w reżyserii i inscenizacji ówczesnego dyrektora tej sceny Eugeniusza Korina. Spektakl nie schodził z afisza przez prawie dziesięć lat i był największym chyba sukcesem Nowego za czasów tamtej dyrekcji.
Wielkopolska stała się miejscem, gdzie najczęściej sięga się po tekst Barnesa, niemal połowa nielicznych inscenizacji miała miejsce właśnie tu.
W 2021 roku „Czerwone nosy” wróciły do Teatru Nowego w Poznaniu za sprawą Jana Klaty, którego spektaklowi sytuacyjne obramowanie stworzyła właśnie kończąca się epidemia koronawirusa. W poznańskich „Czerwonych nosach” zrezygnowano całkowicie z historycznego kostiumu i średniowiecznego enturage’u, umieszczając akcję w bliżej nieokreślonym wiecznym teraz, a równocześnie wysyłano sygnały, iż sceny spektaklu mogą być komentarzem do naszego „tu i teraz”. W marcu tego roku po tekst Barnesa sięgnęła w kaliskim teatrze Anna Wieczur.
Podglądamy
Peter Barnes, zanim stał się dramaturgiem, był scenarzystą filmowym i owo doświadczenie bardzo dobrze widać w konstrukcji jego dramatu. Być może właśnie z tego też wynika, że „Czerwone nosy” nie tak często pojawiają się na polskich scenach. Do obsadzenia jest bowiem aż czterdzieści postaci, co wymaga naprawdę dużego zespołu aktorskiego. Dodatkową trudnością może być to, iż role niemal każdej z nich są rozbudowane, więc trzeba dysponować również zespołem, w którym jest wystarczająco dużo aktorów zdolnych zagrać pierwszoplanowe postacie. Na szczęście kaliski zespół był w stanie bardzo dobrze udźwignąć takie zadanie i należą mu się z tego powodu wyrazy szacunku.
Dodatkowo, co nie jest bez znaczenia, aktorzy musieli uzupełnić swoje profesjonalne umiejętności takimi z dziedziny cyrku. Bowiem zupełnie bez żadnej taryfy ulgowej ich grze towarzyszą występy żonglerskie i to bardzo sprawnie przeprowadzone. Oprócz tego tańczą i śpiewają, i to bez mikroportów.
Na szczególne gratulacje zasługuje Jakub Łopatka jako ojciec Flote, który swoim entuzjazmem i sprawnością mógłby obdzielić kilka postaci.
Dzięki temu łatwiej nam uwierzyć w charyzmę przywódcy bractwa Czerwonych nosów i jego zdolność do pociągnięcia za sobą w pozytywnym marszu ludzi stojących w obliczu epidemii i śmierci.
Anna Wieczur, mimo iż utwór Barnesa określa się jako komedię, postanowiła podejść do niego jako do dzieła realistycznego i poprowadziła aktorów w ten sposób, by ich gra była maksymalnie naturalistyczna. W ten sposób sam spektakl nie tyle pozwala doświadczyć wyzwalającej siły karnawałowego śmiechu, co o nim skrupulatnie opowiada. Toteż już pierwsza scena będąca zawiązaniem akcji, czyli bójka między biczownikami a Flote, nie posiada żadnych cech komicznych, jest po prostu brutalną, siłową rozprawą.
Podobnie jest ze sceną niedoszłego do skutku gwałtu na Małgorzacie (Izabela Wierzbicka) – to czysta przemoc bez żadnych elementów komicznych, choć zakonnica sama prosi o niego (trudno byłoby współcześnie na scenie pokazać gwałt w wersji satyrycznej). Głośne dopominanie się o gwałt w wykonaniu Wierzbickiej przypomina bardziej przemowy, które mają racjonalizować to, co wydaje się nieuniknione.
Pomysł Wieczur, by potraktować tekst serio, ma swoje konsekwencje i idzie mocno wbrew koncepcjom teatralnym Barnesa, który opowiadał się w teatrze za modernizmem i był wrogiem naturalizmu.
Takie realistyczne podejście bardzo dobrze sprawdza się w konfrontacji z finałową sceną z wyjącym jak wilk papieżem (Lech Wierzbowski), którego dziwne zachowanie jest tak irracjonalnie różne od tego, co dotąd było prezentowane na scenie. Dodatkowo Wieczur jakby chciała w swojej inscenizacji wzmocnić ów historyczny kostium dramatu, dokładając do niego historyzującą inscenizację.
Kiedy patrzyłam na kaliską scenę, przypominały mi się projekty dziewiętnastowiecznych scenografii widziane w paryskiej Operze Garnier z ich malarskimi kulisami i prospektem. Tyle że scenografia autorstwa Marty Śniosek-Masacz (również twórczyni kostiumów) była projekcjami naśladującymi tamte obrazy.
Dodatkowo wrażenie malarskości tła scenicznego potęgowała drobna siatka, przez którą ogląda się przedstawienie. Rozpraszała światło i dzięki temu zmiękczała obrazy poszczególnych wnętrz czy krajobrazów.
Ten zabieg wizualny, który porównać można do nakładania patyny, wzmacniał jeszcze poczucie jakiejś zachowawczości (bo już nawet nie tradycyjności) kaliskiej inscenizacji.
Mnie ten zabieg nie raził, był jak wizyta w teatralnym muzeum – dobrze zakomponowanym, interaktywnym, ale opowiadającym o świecie, którego już nie ma.
W jednym tylko momencie miałam wrażenie, że ów staranny realizm przeszedł we własną karykaturę, choć być może było to również świadome sięgnięcie po efekt z czasów, gdy za rzekę na scenie z powodzeniem robił pas błękitnego materiału. Kiedy pod koniec spektaklu, z prawej strony sceny płoną na stosie przywiązani do pali i obłożeni chrustem biczownicy, rolę płomieni odgrywają czerwone, migające światła.
Wieczur w kaliskim przedstawieniu poszła w ten sposób pod prąd dotychczasowym polskim inscenizacjom tego tekstu, który miał służyć za aluzję do aktualnej rzeczywistości. Tu na scenie wszystko przypomina, że mówi się o „wtedy” – Francji w XIV wieku, kiedy nawet nie można być całkowicie pewnym, że znajdujący się w „niewoli awiniońskiej” papież to rzeczywista głowa Kościoła.
Reżyserka pokazała w ten sposób, iż nawet pozbawiony aktualizujących kontekstów, mimo swoich czterdziestu lat istnienia, tekst Barnesa nadal sprawdza się w teatrze. Mam tylko nadzieję, że taki styl inscenizacji nie wynikał z obawy co do tego, co przynieść może polska aktualność i jej związek Kościoła z tronem.