Sztuka i okolice: Młynarski i spółka
Opublikowano:
29 października 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Lubię, kiedy aktorzy śpiewają. Nic na to nie poradzę. Może dlatego, że wybierają piosenki nie tylko z ciekawą linią melodyczną, ale i dobrym tekstem, który stwarza im możliwości zbudowania jakiejś historii na scenie? A może zwyczajnie odzywa się PESEL?
Miałam przecież to szczęście, że mogłam oglądać nie na YouTube, ale na żywo lub na bieżąco, czyli premierowo w telewizji, Kabaret Starszych Panów (a tam wszyscy śpiewali) czy Ewę Demarczyk. A nawet Jerzego Stuhra („śpiewać każdy może…”), Krystynę Jandę („guma, guma do żucia…”), Kalinę Jędrusik („bo we mnie jest seks…”) i Danielę Popławską („przepraszam pana, jestem pijana…”)… To było mistrzostwo – tego się nie zapomina.
A przecież wtedy pisali piosenki nie tylko Przybora, ale i Osiecka, i Młynarski. Ten ostatni stworzył też kanoniczne ich wykonania – wcale niepiękne głosowo, ale absolutnie idealne. Trudno się od nich oderwać, trudno je zaśpiewać inaczej – tak, by nie pobrzmiewały właśnie Młynarskim. Do tej pory nucimy „jesteśmy na wczasach…”, „jeszcze w zielone gramy…”, „w Polskę idziemy drodzy panowie…”. Prawda?
Więc czuję wdzięczność – to po pierwsze – za spektakl „Młynarski. Trochę miejsca”, którego premiera (20.10.2024) zamknęła w Teatrze Nowym w Poznaniu tegoroczny festiwal „Pamiętajmy o Osieckiej”. A po drugie zachwyt. I to na wielu poziomach.
To było bardzo trudne zadanie: z ponad dwóch tysięcy piosenek, napisanych przez Młynarskiego, wybrać dwadzieścia trzy, ułożyć je tak, by powstał nie koncert a spektakl, w którym kolejne wątki sensownie się łączą ze sobą i dzięki którym wędrujemy nie tylko po krajobrazie wspomnień (niektórzy), ale na nowo odkrywamy ich aktualność, ponadczasowość, a nawet – poprzez kontekst dopisany przez historię – jakieś wskazówki dla siebie na teraz i potem. Śmiech, humor miesza się z zamyśleniem i refleksją całkiem serio o nas samych oraz naszym świecie. Rozbawienie, w które wprawiają nas mistrzowsko aktorzy, nagle zastyga, a nawet gdzieś tam w kąciku oka zamienia się w łzę, bo przecież „wojna nigdy nie jest daleko” i „chrońmy dzieci”, kochajmy je, i „ktoś mówi ci / że właśnie w tym / tkwi sprawy sedno / byś mógł / z tysiąca dróg / wybrać tę jedną”… A dopiero co byliśmy „na wczasach w tych góralskich lasach” i „wespół w zespół” na widowni śpiewaliśmy o tym kilka razy.
Napisałam wcześniej, że trudno jest uciec od ikonicznych wykonań Młynarskiego, kiedy bierze się na tapet jego piosenki. To dotyczy zresztą nie tylko tych przez niego śpiewanych, bo przecież napisał ich wiele i dla innych, a niemal wszystkie stały się tak wielkimi przebojami, jak chociażby „Lubię wracać tam, gdzie byłem już” Zbigniewa Wodeckiego. Z tym większym podziwem słuchałam więc tego, co muzycznie działo się na scenie Nowego: bo skądinąd wspaniałe aranże często zmuszały aktorów do wyrzucenia z pamięci, co w niej osiadło i uczenia się piosenek od nowa. Wyszło brawurowo. Wyszło fantastycznie. Wyszło tak, że nie sposób było zapanować nad rękami: każdy utwór nagradzały brawa. Spontaniczne. „Absolutnie…”
Dołóżmy do tego niebanalną choreografię, czasami jak z fajfów z lat sześćdziesiątych, czasami absurdalnie abstrakcyjną czy wręcz deliryczną, czasami dopowiadającą śpiewaną historię, a czasami rozgrywającą się „w poprzek” – wbrew, w kontrze, w zaprzeczeniu. I kostiumy: genialne „stylówki”, sięgające do tych lat, kiedy piosenki powstawały, ale zmieszane ze współczesnymi akcentami, które w ulicznej modzie chętnie wszak dziś sięgają do tamtego właśnie czasu.
Trzeba wielki ukłon złożyć też muzykom towarzyszącym na żywo aktorom. Charme dancingu, kiedy trzeba, ostry swing lub liryczne tony zaledwie trzyosobowego zespołu i niezwykłe dopełnienie skrzypiec, altówki oraz wiolonczeli.
Ale największy ukłon kieruję w stronę aktorów. Świetnie dobranego zespołu o takich predyspozycjach głosowych, takiej muzykalności i charyzmie scenicznej, że nie ma innego wyjścia jak nagrać płytę. By dopełnić sukces spektaklowy. Oni w otrzymany scenariusz weszli jak przysłowiowy nóż w masło – to wszystko stało się ich własne, każda piosenka, każdy układ taneczny, każda zagrana scenka. Solo czy w duecie, bez różnicy. Uzupełniali się jak najlepsi kumple i najlepsze kumpele na wspólnej imprezie, którą zresztą – takie miało się wrażenie – sami wymyślili. To wielka umiejętność reżyserska: w taki sposób poprowadzić wymyśloną „story”, by stała się immanentna, organiczna, wessana, przefiltrowana, osobista dla innych – dla tych, którzy ją opowiadają na scenie. Więc brawo. Brawo dla wszystkich.
I za przypomnienie, że „piosenka to jest taki drobny twór, który może bardzo sprowokować do myślenia”. Choć oczywiście – ma rację Młynarski – „nie jest w stanie go zastąpić” (cytat z programu teatralnego). Młynarski prowokował. Zawsze. Jego teksty nigdy nie były o niczym. Nawet, kiedy wyznawał w nich, że „lubi wrony”. Nie bez powodu w minionych latach, kiedy było ciężko, często jak mantrę powtarzaliśmy, że „jeszcze w zielone gramy”.
Chciałabym, aby po tym spektaklu refleksja nie rozmyła się w rozbawieniu, by nucąc „wszystko mi mówi, że mnie ktoś pokochał”, nie umknęła ostatnia fraza, ta śpiewana niemal na bis, a cappella, bo bardzo ważna, niezależnie od czasu i lat, jakie się ma już za sobą: „nie musisz brnąć / w pochlebstwa dym / i karku giąć / przed byle kim / rozważ tę myśl / a potem idź / idź swoją drogą”.
A jeśli ta opowieść o Młynarskim skłoni państwa do poszukiwań, do zgłębiania jego historii, polecam książkę, która wyszła kilka lat temu, ale jakoś przemknęła prawie niezauważona: „Życie nie tylko snem” Barbary Młynarskiej-Ahrens i Jerzego Sosnowskiego – biografię siostry wielkiego Wojciecha, w której sporo wspomnień z dzieciństwa obojga, a już wtedy właśnie objawił się poeta: kilkuletni Wojtuś pisał wiersze. I to jakie!
Przyznaję, optymistycznie nastroiła mnie ta premiera – mam nadzieję, że przed nami dobry sezon.