fot. M. Zakrzewski

Sztuka i okolice: Przebodźcowanie

Dawno, dawno temu… Nieźle się zaczyna, prawda? No, ale rzeczywiście to było dawno temu, na przełomie wieków, w czasach, kiedy dla TVP Poznań realizowałam Magazyn Kulturalny „Afisz”. Ukazywał się co tydzień, powstało 500 odcinków, trwał…

Nie, to nieistotne. Ważniejsze jest co innego: że w związku z nim, co tydzień, godziny spędzałam w galeriach i muzeach Poznania i Wielkopolski, a nawet w Gorzowie Wielkopolskim i Zielonej Górze, bo kiedyś nie było tam osobnego ośrodka telewizji. Godziny! Stane, chodzone, gadane. Była to też nieustanna walka… z sennością. Z sennością? Tak! Bo w galeriach i muzeach światło, temperatura i stojące powietrze sprawiały, że trzeba było mocno walczyć z nagle dopadającym znużeniem, zmęczeniem, trudną do zrozumienia ospałością… Choć fascynujące jest spotkanie ze sztuką, możliwość niezwykle dokładnego przyglądania się jej detalom (kamera działa prawie jak lupa), wymyślanie najbardziej adekwatnej formy dla jej filmowego pokazania, dogadywanie z operatorem sposobu narracji, to jednak… po kilku godzinach człowiek wychodził z tych sal i budynków umęczony niczym fedrujący górnik. Fizycznie i psychicznie. Mrużył oczy jakby wychynął z ciemności, łapczywie oddychał jak po długim zanurzeniu. Tak, tak…

 

No i właśnie pracując w telewizji przestałam kochać muzea. Naprawdę miałam ich dosyć. I myślałam z coraz większym przerażeniem, że może w związku z tym nie powinnam zajmować się kulturą. 

W tym samym mniej więcej czasie, kiedy ja zastanawiałam się nad zmianą zawodu, „Wysokie Obcasy” zaczęły zamieszczać felietony profesor Marii Poprzęckiej – uznanej, sławnej i podówczas bardzo popularnej historyczki sztuki, która – ku nie tylko mojemu zaskoczeniu – razu jednego wyznała, że… nie lubi chodzić do muzeów. Badaczka sztuki i takie oświadczenie! Że ją nudzą, że wytrzymuje najwyżej godzinę… Przyznaję, kamień z serca mi spadł: nie byłam „osobliwym przypadkiem”, jakimś „dziwolągiem”, mój ograniczony entuzjazm dla spotkań z muzealnymi eksponatami nie czynił ze mnie wyrzutka społecznego: Maria Poprzęcka i ja podobnie czułyśmy, podobnie myślałyśmy i podobnie ograniczałyśmy czas na oglądanie wystaw; głośno powiedziała to, do czego inni pewnie nawet po cichu się nie przyznawali!

Ale przecież ta niechęć – tak pomyślałam – nie mogła być spowodowana tylko i wyłącznie duszną atmosferą, sztucznym światłem, narzucaną kuratorską narracją, która wcale nie musiała być ciekawa… Na pewno chodziło o coś więcej. Nie pamiętałam, jak tłumaczyła swoje ucieczki profesor Poprzęcka. Nie będę też kłamać, że nieustannie nad tym się głowiłam, ale pytanie powracało, kiedy tylko ulegałam pokusie i szłam na kolejną wystawę; nim przekroczyłam jej próg, usilnie przekonywałam siebie, że dam radę wszystko obejrzeć z jednakowym natężeniem uwagi, z dokładnością, jaką lubię. Nie dawałam. Parę dni temu wreszcie znalazłam odpowiedź, dlaczego…

 

fot. S. Bober, Muzeum Narodowe w Poznaniu

fot. S. Bober, Muzeum Narodowe w Poznaniu

Odwiedziłam Muzeum Narodowe w Poznaniu – w związku z oddaną do ponownego zwiedzania, wyremontowaną i na nowo wymyśloną Galerią Sztuki Polskiej. Zrobiłam trzy podejścia. Uparłam się. Za każdym razem spędziłam tam godzinę. Inaczej było to niemożliwe. Nie dlatego, że wystawa zła, nieciekawa czy coś w tym stylu. Nie! Wszystkiemu winne jest PRZEBODŹCOWANIE.

Pierwszy kontakt ze sztuką polega na pobudzeniu emocji. To one odpowiadają za nasze zaangażowanie, czyli sprawiają, że coś nam się podoba lub nie. Potem dopiero szukamy odpowiedzi na pytanie „dlaczego?” i na następne – od sakramentalnego „co autor chciał powiedzieć?” po „jak to zrobił?”. Oczywiście, pytania mogą być inne, bo czasami od intencji autora ważniejsze jest to, co w nas jego dzieło budzi, jakie pytania prowokuje, a te zależą od mnóstwa różnorodnych czynników, czasu, miejsca, nastroju, erudycji i tak dalej, kiedy indziej istotne są wyłącznie rozstrzygnięcia stricte artystyczne, warsztatowe. Na początku musi jednak zdarzyć się coś, co sprawi, że zatrzymamy się na dłużej przed jakimś obrazem, jakąś rzeźbą, jakąś instalacją – coś nas „złapie za gardło” i niewytłumaczalnie stanie się bliskie, ważne.

Kiedy wybierasz nowy zapach perfum, sprzedawcy radzą, by po sprawdzeniu trzech próbek opuścić na jakiś czas drogerię, bo inaczej wszystko się zmiesza, wzajemnie zniweluje. Zapachy, wbrew pozorom, nie działają tylko na jeden zmysł. One pobudzają „wielowarstwowo”. Tak samo jest ze sztuką. Jeśli dzieł nas poruszających jest w jednej przestrzeni zbyt wiele, dojmujący staje się jedynie stan napięcia, reszta przekształca się w kolaż, w pamięci osiada fragmentami. Ile prac można zapamiętać z dużej wystawy? Jedną, dwie, trzy? Pięć? Raczej ogólne wrażenie. Kilka nazwisk. Może kilka tytułów, jeśli są podpisane.

No więc Muzeum Narodowe podzieliłam sobie na trzy części. I to jest tylko wstęp do dalszych peregrynacji, które przede mną. Zaczęłam od tego, co kocham najbardziej, a co autorzy ekspozycji umieścili najbliżej wejścia: dwudziestolecia międzywojennego. Czasu absolutnego przyspieszenia w sztuce – w szukaniu nowych sposobów opowiadania o świecie, ekspresowego odchodzenia od tego, co było wcześniej. Różnorodność form, różnorodność języków. Nowo otwarta Galeria układa tę historię tematami, dzięki czemu widać dialog, jaki prowadzili między sobą artyści, jak na siebie świadomie i nieświadomie oddziaływali, jak wpisywali się w określone nurty lub z nich uciekali, co było domeną ich warsztatu, na co zwracali szczególną uwagę. Po tej przestrzeni można krążyć długo, zawracać, odkrywać własne ścieżki. Nie ma jednej, narzuconej narracji. Każdy tworzy własną. I podobnie jest piętro wyżej, gdzie swe miejsce znalazła sztuka po 1945 roku, ze sporą reprezentacją artystów poznańskich (np. Berdyszak, Gustowska, Kozłowski, Knaflewski) i na poziomie trzecim, od którego – być może – należałoby to oglądnie zaczynać, bo tu historycznie jest początek Galerii: Oświecenie, Klasycyzm. Ale… ale właśnie w tym miejscu następuje istotne przełamanie: obszar wydzielony, specjalny, któremu warto poświęcić osobny czas, sporo czasu – wideoarty Lecha Majewskiego, nawiązujące do prac Jacka Malczewskiego.

 

 

fot. S. Bober, Muzeum Narodowe w Poznaniu

fot. S. Bober, Muzeum Narodowe w Poznaniu

Dwanaście opowieści plus portrety. Inspirowane obrazami, postaciami „wyjętymi” z płócien, które niczym przewodnicy prowadzą nas przez historię czytaną na nowo, z dzisiejszej perspektywy, począwszy od I wojny światowej po współczesność, co tak naprawdę pomaga uświadomić sobie, że nic wokół się nie zmienia poza… dekoracjami. Tak, Malczewski i Majewski opowiadają o tym samym – jeden pozwala lepiej zrozumieć drugiego, jeden drugiego dopełnia, ale ich wizja nie jest za ciekawa: człowiek uparcie odrzuca doświadczenia poprzednich pokoleń, jego życie przypomina spiralę. Tyle, że nie wznosi się ona ku jasności, a opada w ciemność. W beznadzieję, smutek, samotność…

Czy po spotkaniu z taką sztuką, z takim tematem, da się oglądać Mielżyńskiego, Michałowskiego, Orłowskiego? A nawet Kramsztyka, Nachta-Samborskiego, Boznańską, Gierymskiego, Fangora, Wróblewskiego, Nowosielskiego, Jaremę, Pągowską? Dla mnie to było niemożliwe. Ale to chyba akurat dobrze. Bo z tego powodu wracałam. Ze świeżą głową, uspokojonym oddechem. Ciekawością. I wracać będę. Te trzy piętra w Muzeum dają mi wiele radości. Mimo opowieści Majewskiego. Odkrycie na nowo tych zbiorów jest podnoszące na duchu. Mamy w Poznaniu naprawdę coś cennego. Coś, czym można głośno się chwalić. A że odpowiedziałam sobie nareszcie na pytanie, co mnie odstręczało przez lata od wystaw, umiem teraz bronić się przed „przebodźcowaniem” i jest mi wreszcie ze sztuką (w dużych ilościach) dobrze.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
5
Świetne
Świetne
1
Smutne
Smutne
1
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0