Sztuka i okolice: Ogórki w maltańskim sosie
Opublikowano:
21 sierpnia 2023
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Niby dzieje się: a to Festiwal Tradycji Poznańskich, a to Ogólnopolskie Mistrzostwa Slamu Poetyckiego, a to Dancing fairPlayce Poznań, a to Jarmark Dobrego Smaku, a to Światowy Przegląd Folkloru „Integracje”… „IKS” – jak zawsze – pęka od omówień i zapowiedzi, ale diabeł na ogół tkwi w szczegółach, jak mówią starsi ludzie; według mnie ogórki w sierpniu rozsypały się obficie.
Siedzę gdzieś tam pod Poznaniem we własnym ogrodzie i oglądam filmy na iPadzie, albo czytam książki, ptaki świergolą, motyle fruwają nad kwiatami, psy się łaszą i jakoś nic specjalnie mnie nie wyrywa z domowych pieleszy. Może zardzewiały mi kości? Może potrzeby zmalały? No, ale żadna poznańska propozycja nie mieści się w kategorii „must”.
Warsztaty tańca są dla mnie za daleko: przedzieranie się samochodem przez całe miasto lub za pomocą kolei metropolitalnej i autobusów czy tramwajów, oznacza dołożenie do zajęć kilku godzin na dojazdy, a to za dużo, nie stać mnie na to, folklor nie pasjonuje mnie za bardzo, gwara poznańska także nie nęci, ale okej, jednego dnia popatrzę na Bamberki, drugiego sprawdzę regionalne rzemiosło; slam poetycki też nie za bardzo porywa, preferuję inną formę prezentacji, co pewnie ma podłoże generacyjne, ale może wpadnę, by przekonać się, że z poezją nie jest tak tragicznie, jak by można sądzić na podstawie ilości sprzedawanych tomików wierszy czy stanu rozumienia metafor w facebookowych dyskusjach.
Tyle, że to też kilka godzin jednego dnia. A co dalej?
Sezon wakacyjny. Sezon turystyczny. Może wystawy? Ryszard Kaja z okresu poznańskiego w galerii UAP, Jan Lebenstein w Galerii Piekary, fotografia w CK Zamek, sztuka meksykańska (w ciekawym ujęciu mieszania wpływów kulturowych) Parry w Słodowni Starego Browaru… Trochę jednak mało…
Oczywiście, NGO-sy się oburzą, bo przecież są też ich koncerty, spektakle, potańcówki, a ja kręcę nosem. Tak, bo mam osobisty problem do rozwiązania: gości „zza wielkiej wody” i nie wiem, co im zaproponować, jeśli nie ma to być po raz kolejny Muzeum Narodowe, Kórnik albo Rogalin. Do wędrowania po Poznaniu nadal zniechęcają rozkopane ulice, nawet jeśli któraś z imprez by przyciągała jak magnes.
Chyba trzeba będzie znowu ruszyć w Wielkopolskę. Na szczęście, coraz więcej tam atrakcji. Ostatnio doszły Skrzynki koło Stęszewa, jest Mosina z Galerią, Kalisz, Śrem, Ostrów, Piła ze swoim muzycznym festiwalem, który akurat dzieje się w drugiej połowie sierpnia, trasy rowerowe, nowa kładka w Owińskach… Damy radę. Poznania jednak mi szkoda, bo pamiętam czasy (całkiem niedawne), kiedy nie lada wyzwaniem było zaplanowanie urlopu tak, by nie ominąć któregoś z wielkich wydarzeń.
Nie jestem miłośniczką festiwali jako takich, ale te poznańskie miały sens: otwierały nas na świat, polską sztukę konfrontowały z zachodnią i wschodnią, prowokowały dialog i inspirowały. Wszystko funkcjonowało niczym koło zamachowe dla późniejszych pomysłów. Pompowało też własne ego – że jest się w środku czegoś istotnego, a to przecież ma znaczenie; wszak ego przypominające sflaczały balonik nie motywuje do niczego, co najwyżej sprzyja popadaniu w coraz dłuższy sen.
Zniknęły Transatlantyk, Nostalgia, Międzynarodowy Festiwal Teatrów Tańca, Tzadik, Festiwal Gitary, Festiwal Wiosny, Poznań Live Festival… Powie ktoś: generowały koszty. No, tak – ale bezkosztowo nie da się ich zrobić. Były wielkie, międzynarodowe. A co dawały? Czy rzeczywiście tylko „poczucie niesprawiedliwości” u organizatorów mniejszych imprez? Miasto kojarzone z biznesem nie czerpało z tego nic?
Na całym świecie biznes z kulturą tworzą dobre połączenie, ich mariaż przynosi korzyści każdej ze stron. Co więc poszło nie tak? Dlaczego w Poznaniu się nie udało? Może jednak system dotacji nie był najszczęśliwszy? Jeśli z jednej puli przeznaczane są pieniądze na dużych i małych, staje się to automatycznie zarzewiem konfliktu; poznański doprowadził do tego, że mamy dziś na mapie kulturalnej miasta mnóstwo małych wydarzeń, ale większych – tych dających szerszą perspektywę, oddech, stwarzających niezbędne dla rozwoju punkty odniesienia – jakoś nie za wiele. Wieniawski, Universitas Cantat, Integracje, Off Cinema, czas pokaże, czy Animator utrzyma swą markę, Malta – nie wiadomo, co z nią dalej, mimo rozpoczętych rozmów z Dominiką Kulczyk…
No, właśnie: Malta. Na jej twórcy, Michale Merczyńskim, nie zostawiono w lipcu suchej nitki – nie chcę do tego wracać. Za parę spektakli jestem mu wdzięczna, ostatnie dziesięć lat wzbudza we mnie – jak to się mówi – „ambiwalentne uczucia”, ale jedno nie daje mi ciągle spokoju: Rada Fundacji. Gdzie była, kiedy zaczęło dziać się źle? Przecież kłopoty finansowe festiwalu nie pojawiły się dopiero teraz. Dług narastał od 2013 roku, kiedy zawaliła się scena (Atoms for Peace) i trzeba było zapłacić za tę katastrofę, a potem doszły kolejne problemy, związane ze wstrzymaniem finansowania przez MKiD, toczącym się procesem, zmniejszeniem dotacji samorządowych, pandemią i inflacją itd. Plus kłopoty wizerunkowe.
Doświadczenie pokazuje, że większość rad w fundacjach powołuje się tylko po to, by spełnić warunek prawny. Czy i tym razem tak było, nie wiem. Nazwiska w radzie przednie: Karol Działoszyński, Małgorzata Dziewulska, Tomasz Kwieciński, Grażyna Kulczyk, Piotr Voelkel. Wszyscy o kompetencjach, które pozwalały zabierać głos nie tylko w sprawach finansowych, ale i programowych, ale rada milczała, czyli należy domniemywać, że akceptowała wszystko.
Tylko Lech Raczak – dyrektor artystyczny Malty do 2012 roku – publicznie mówił o swoich zastrzeżeniach związanych na przykład ze zmianą formuły festiwalu w 2010 roku, a co za tym idzie z wprowadzeniem „idiomów” i kuratorów, i z tego powodu odszedł dwa lata później.
Merczyński twierdził, że czasy się zmieniły, więc festiwal musi się dostosować, stać się bardziej społeczny, inkluzywny, edukacyjny. Może i tak. Może taka kolej rzeczy: przyszło nowe pokolenie, a wraz z nim odmienne potrzeby… No ale to starsze straciło łączność z imprezą, przestała być dla nich sceną konfrontacji ze sztuką takiego formatu, jaką spotykali tu wcześniej. Malta więc z roku na rok coraz bardziej im obojętniała, a poziom jej finansowania w związku z tym stawał się coraz mniej zrozumiały, jakoś rozjechały się oczekiwania i akceptacja.
Nie wiem, czy rada o tym dyskutowała, mam jednak wrażenie, że jednoosobowy zarząd fundacji (Michał Merczyński) o wszystkim decydował sam i na koniec został sam z problemem upadłościowym, bo w gruncie rzeczy do tego doszło.
Z tej historii wynikają właściwie dwa wnioski: pierwszy dotyczący konieczności takich zmian w funkcjonowaniu fundacji, by rady były „organami nadzoru” nie tylko jako zapis w KRS-ie, i drugi, równie ważny, dotyczący właśnie pieniędzy – dotacji, które rozdzielą finansowanie „okrętów flagowych” i wydarzeń mniejszych, budujących codzienny koloryt miasta. Duże, międzynarodowe festiwale to święta sztuki, a wynikające z ich istnienia korzyści są oczywiste – wielopłaszczyznowe i długoterminowe, jednak casus Malty czy Transatlantyku pokazuje, że miasto nie powinno odgrywać roli wyłącznie skarbnika.
Ten temat ciągle powraca, jest jak wrzód nabrzmiewający, który w końcu pęka, zresztą zgodnie z przewidywaniami. Plasterek nie pomoże ani tym bardziej wzruszanie ramionami, bo nawet jeśli Malta stanie się festiwalem kolejnej fundacji, problem przez to nie zniknie. No i dotyczy nie tylko Malty, a łatwo wylać dziecko z kąpielą.