To nie jest nasze ostatnie słowo
Opublikowano:
22 lipca 2020
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Dramaturg, scenarzysta, animator kultury, dziennikarz. Na co dzień jest dyrektorem Gminnego Ośrodka Kultury w Brzeźnie. To w tej wsi, liczącej niespełna dwa tysiące mieszkańców, założył Teatr Na Peryferiach. Wystawia najbardziej kasowe sztuki, grane przez pierwszoligowych aktorów. Z Krzysztofem Kędziorą rozmawia Monika Marciniak.
Monika Marciniak: Zacznijmy od Teatru Na Peryferiach. Czym jest ten projekt, jak się narodził i jak długo trwa?
Krzysztof Kędziora: Właściwie Teatr Na Peryferiach, tak jak wszystko co wiąże się z teatrem w moim życiu, wynikał z pasji do niego. Przychodząc do Gminnego Ośrodka Kultury w Brzeźnie do pracy, miałem już podobne doświadczenia, ponieważ byłem inicjatorem powstania Teatru Komedia w Ślesinie. To był teatr złożony z amatorów. Zaprosiliśmy do współpracy Wojciecha Siedleckiego, aktora Teatru im. Fredry w Gnieźnie, po to aby ktoś profesjonalnie nas koordynował. Właściwie wszyscy mieliśmy wtedy około dwudziestu lat, czyli byliśmy jeszcze młodzi i bardzo nam się chciało zaistnieć na scenie i zrobić coś dla Ślesina, skąd pochodzę. I to się udało. Wystawiliśmy dwie premiery, były to farsy. Pierwsza „Z rączki do rączki” Michaela Cooneya i druga „Okno na parlament” Raya Cooneya, autorzy to syn i ojciec.
Przyświecała nam idea, by spróbować przenieść do małego miasta trochę teatru, który jest grany w dużych ośrodkach, ale również za granicą.
To są dwa bardzo kasowe tytuły i graliśmy je z powodzeniem przez kilka lat, ale potem plany się nieco zmieniły. Musiały się nieco zmodyfikować ze względu na to, że pojawiła się możliwość pracy w Gminnym Ośrodku Kultury w Brzeźnie, w którym to właściwie oprócz gmachu nie było niczego. Byłem pierwszym dyrektorem i wyglądało to tak, że był nowy budynek, ale bez żadnego zaplecza infrastrukturalnego, nie mówiąc nawet o scenie, bo była tutaj tylko mała scenka.
Słowem miała być to świetlica wiejska, a trzeba było ją przekształcić w Gminny Ośrodek Kultury.
Przekształcić przede wszystkim merytorycznie, czyli przygotować ofertę. Jeżeli ktoś na przykład jest muzykiem czy kapelmistrzem, to w ośrodku kultury przeważa orkiestra jako punkt zainteresowania dyrektora, natomiast w moim przypadku takim naturalnymi gałęziami kultury były media, no i teatr oczywiście.
Na początku miał to być teatr amatorski. Zanim jeszcze przyjął nazwę Teatr Na Peryferiach, zaprosiłem do współpracy Wojciecha Siedleckiego i Marcina Trzęsowskiego, aktora Teatru im. Bogusławskiego w Kaliszu. Właśnie z Marcinem wspólnie wyreżyserowaliśmy, z amatorami w obsadzie, hiszpański kryminał Jaime Saloma o tytule „Intryga”. Świetna sztuka, dreszczowiec, ale też z wątkami komediowymi. I to był dla nas punkt wyjścia. Później obsada nam się trochę wykruszyła z różnych życiowych powodów.
I wtedy zdecydowaliśmy, że będziemy od tej pory bazowali na aktorach profesjonalnych, dla których współpraca z nami to również źródło zarobkowania.
Sięgnęliśmy po takich, którzy są dyspozycyjni i którzy potrafią dużą część produkcyjnej strony przedsięwzięcia wziąć na siebie. Tak na przykład było ze „Związkiem otwartym”, próby odbywały się w Kaliszu, tutaj aktorzy przyjeżdżali na nasze „docieranki”. Pierwszą naszą premierą była „Kantata na cztery skrzydła” Roberta Bruttera, którą zrobiliśmy z dwojgiem aktorów z Gniezna, czyli z Wojciechem Siedleckim i Katarzyną Adamczyk-Kuźmicz. To były nasze pierwsze dwa tytuły, które spotkały się z pozytywnym odzewem publiczności. Przyjeżdżała do nas widownia z różnych regionów byłego województwa konińskiego. Jeździliśmy też ze spektaklem „Związek otwarty” po całej Polsce, byliśmy w Legionowie pod Warszawą, w Pleszewie, nie wspominając już regionu konińskiego. Tak odkryliśmy, że jest potrzebny teatr repertuarowy.
MM: Jak reagowała publiczność na nowo otwarty teatr na prowincji?
KK: Troszeczkę mieliśmy problem z tym, żeby udowodnić widowni, że jeżeli przyjeżdżają do teatru w Brzeźnie, to jest to pełnowartościowy teatr ze scenografią, z dobrze zrobionym przedstawieniem, a nie teatr udawany na wsi, że nie jest to teatrzyk w świetlicy wiejskiej.
Tę jakość gwarantowali nam aktorzy, których zapraszaliśmy do współpracy.
Później jeszcze była „Shirley Valentine”, potem monodram w wykonaniu Michała Felczaka pod tytułem „Stopklatka” autorstwa Maliny Prześlugi. I w taki sposób to sobie dojrzewało. Ubiegły rok był dla mnie trochę trudny, dlatego że równolegle z pracą etatową i trochę korzystając z nadmiaru urlopu, postanowiłem, że wyreżyseruję mój tekst, czyli „Rubinowe gody” na zewnątrz. Moja żona podjęła się produkcji. Tak stworzyła się nam pewna przerwa w działalności, przygotowanie kolejnych premier wymaga dużo czasu, a czas w ubiegłym roku miałem trochę ograniczony ze względu na te oboczne tematy.
MM: Jak prowadzi się teatr w ośrodku kultury, który ma przecież inne liczne zadania? Jak często mogą odbywać się premiery?
KK: Musimy dzielić niestety naszą salę widowiskową pomiędzy spektakle a inne wydarzenia. Mamy ją jedną, mieszczą się na niej osiemdziesiąt cztery miejsca dla widowni. Teatr nie jest naszą jedyną działalnością w GOK-u, bo mamy tutaj bardzo dużo zajęć. Sala służy również jako sala do wynajmowania na różne uroczystości rodzinne. Zsynchronizować kalendarz z wydarzeniami, które się dzieją u nas z dyspozycyjnością aktorów, to jest spore wyzwanie logistyczne. Dlatego nie jesteśmy w stanie grać regularnie w każdy weekend. Być może wkrótce się to zmieni. Obecnie trwają prace nad kolejnymi spektaklami, właśnie przygotowujemy się do premiery, której terminu jeszcze nie znamy. Mamy dość rozległe plany. Gdyby nie pandemia koronawirusa, to mieliśmy w zanadrzu premierę bardzo fajnej bajki, naprawdę mądrej i efektownej zatytułowanej „Adonis ma gościa”.
MM: Jest duże zainteresowanie waszym teatrem. Czy jesteście już na takim etapie, że oglądanie kolejnych sztuk stało się nowym zwyczajem mieszkańców Brzeźna?
KK: Teatr cieszy się zainteresowaniem. Ale z jednej strony z przykrością a z drugiej z nieukrywaną dumą i radością stwierdzam, że więcej pojawia się tutaj osób z regionu niż samych mieszkańców. Być może działa to na zasadzie „cudze chwalicie, a swego nie znacie”.
MM: Może to wynikać z takiej zależności, że jeśli coś jest blisko i łatwo dostępne, to nie dbamy tak bardzo o to, ale może się też wiązać z barierami psychologicznymi. Dużo się mówi o tym, że ludzie mają problemy z przekroczeniem progu teatru , muzeum, opery.
KK: Zawsze inaczej gra się przed tak zwaną rodzimą publicznością. Tworząc audytorium, trzeba brać pod uwagę kilka rzeczy. Ale to jest pojęcie uniwersalne, nie dotyczy tylko organizowania spektaklu. Widownię po prostu trzeba sobie wychować. Pokazywać, zapraszać.
To nie jest festyn, tutaj przychodzimy po odbiór sztuki, nie kupimy piwa i nie porozmawiamy ze znajomym.
Nie chcę spłaszczać tematu, ale to jest oczywiste, że teatr nie trafia do każdego. Mam znajomych, którzy na początku chodzili na spektakle do Ślesina tylko dlatego, żeby mi nie robić przykrości, a teraz są bywalcami Teatru Kamienica w Warszawie. To są ludzie, którzy wcześniej mieli dystans do teatru i przyszli raz na komedię. Gramy sztuki powszechnie uznane za kasowe, nie awangardowe. Ktoś przyjdzie przy okazji, bo towarzyszy mężowi, żonie, a później może stwierdzić, że tu na miejscu nie wieje nudą, że to jest lepsze niż kino. Dla mnie zdecydowanie teatr wyprzedza film.
MM: Czyli Teatr na Peryferiach ma też misję edukacyjną?
KK: Przede wszystkim. Ja nie sięgam w twórczości pisarskiej ani w tym, co wystawiam, po teatr awangardowy. Są ku temu inne dobre miejsca, jest Teatr Nowy w Poznaniu, w tej chwili jest to również teatr w Gnieźnie.
MM: Czyli dobieracie repertuar pod publiczność, żeby zainteresować widza z miejsc peryferyjnych i przyciągnąć go do teatru?
KK: „Patrzcie – mówimy – to nasze, przez nas wykonane i to nie jest nasze ostatnie słowo”. To jest cytat z „Misia”, ale również obrazuje to, że po pierwsze na wsi może się coś dziać, a po drugie jeśli teatr jest na wsi, to to wcale nie uwarunkowuje jego poziomu. Poza tym w naszym najbliższym regionie nie ma żadnego teatru.
MM: Mówi się o tym i często również artyści ulegają takiemu mniemaniu, że wartościowa sztuka i życie artystyczne może się toczyć tylko w metropoliach. Wszyscy wyjeżdżają do stolicy i uznaje się, że to co interesujące, warte uwagi, dzieje się jedynie w dużych miastach.
KK: To jest myślenie takich ludzi, którzy uważają się za mieszczuchów albo z punktu widzenia prowincji patrzą w stronę Warszawy z kompleksami. Ja na przykład nigdy nie przeprowadziłbym się do Warszawy po to, żeby tam tworzyć, bo nie mam takiej potrzeby.
Mieszkam w Ślesinie i jeśli jestem zadowolony z tego, co robię, a ludziom się to podoba, to chyba jest fajnie.
Mnie jako autora czy producenta, kiedy jeżdżę ze spektaklem, nikt nie pyta o to, skąd jestem. Zresztą dzisiaj świat się skurczył. Najłatwiej jest narzekać, że nic się u nas nie dzieje, natomiast jeśli przyjrzymy się ofercie kulturalnej Konina, to codziennie moglibyśmy uczestniczyć w jednym fajnym wydarzeniu, a ludzie nie bywają i jednocześnie mówią, że się nic nie dzieje.
MM: Sam jesteś również scenarzystą i zajmujesz się głównie tematami obyczajowymi. Czy to wynika z tego, że wiesz, że to budzi zainteresowanie widzów, czy ciekawi cię obserwowanie rzeczywistości?
KK: Zdecydowanie to drugie. Ja nigdy nie mam pewności, czy temat, który podejmuję, zainteresuje widza. Natomiast moja pierwsza sztuka „Wykapany zięć” to komedia o pewnym zderzeniu pokoleniowym, ale też o zderzeniu różnych poziomów doświadczeń życiowych, inteligencji i tak dalej. Ma to swoje odzwierciedlenie w bohaterach spektaklu. Staram się pisać o rzeczach, które mnie bezpośrednio dotykają, jak w przypadku „Rubinowych godów”. Chociaż z recenzji dowiedziałem się, że jest to spektakl o czym innym, niż sądziłem. To jest fajne, że autor może później przeczytać o swoim spektaklu coś, czego nie napisał i nie wymyślił.
MM: Ale czy to drugie spojrzenie było interesujące?
KK: Było. To znaczy, że tekst potrafi być wielowymiarowy i ktoś może go odebrać we własnym kontekście. Natomiast „Rubinowe gody” są o tym, że my się boimy na przykład Warszawy czy luksusowych miejsc.
W spektaklu małżeństwo z 40-letnim stażem jedzie do luksusowego hotelu i są bardzo skrępowani. Nie wiedzą, czy spróbować egzotycznych potraw, jak spać na łóżku wodnym, czy skorzystać ze SPA.
Czy mamy mieć kompleksy z tego powodu, że nigdy nie mieliśmy potrzeby uczestnictwa w takim wymiarze życia? Nie powinniśmy ich mieć! Mamy lęki przed bywaniem, przed podróżowaniem w różne miejsca. Tego typu tematy obyczajowe staram się poruszać.
MM: Jakie masz plany, jeśli chodzi o teatr, prócz oczywiście realizacji tych odłożonych z powodu pandemii. Czy zastanawialiście się już nad tym, co dalej i czy planujesz już kolejny krok jako scenarzysta?
KK: To też jest kwestia pewnych ambicji w starciu z realizmem. Jesteśmy małym ośrodkiem, więc nie stać nas na duże produkcje, takie jakie chcielibyśmy zrobić, z profesjonalną scenografią. Z drugiej strony chcielibyśmy zaserwować widzowi coś kompletnego, nie narysowane półśrodkami elementy. Więc jeśli chodzi o plany na przyszłość, to ja jako twórca i menadżer mam ten niefart, że muszę dbać o poziom artystyczny, a z drugiej strony liczyć pieniądze, bo to nie jest jedyna gałąź działalności naszego ośrodka kultury.
Nie mogę się sfokusować tylko na teatrze. Zresztą co jakiś czas pojawiają się takie głosy, że gdybym mógł, to robiłbym tylko teatr, co nie jest prawdą.
Ale musimy zrobić najpierw dwie zaległe premiery, sprawdzić, jaki jest odzew. Myślę, że ludzie zaczną wracać do teatru. Przede mną premiery moich sztuk, najpierw prapremiera „Metody na wnuczka”, czyli spektaklu, który pierwotnie napisałem pod tytułem „Sceny naiwności”. Ta premiera odbędzie się w przyszłym sezonie, prawdopodobnie jesienią lub na przełomie roku w Teatrze Kamienica w Warszawie, reżyserem jest dyrektor teatru Emilian Kamiński, z fajną obsadą. Zagra Maria Winiarska, Joanna Żółkowska, Robert Rozmus, Sławomir Pacek, Agnieszka Wielgosz.
Zaczniemy też jeździć z nową sztuką z fantastyczną obsadą, oprócz tego wystawiamy „Rubinowe gody”, między innymi będziemy grać dla Polonii w Niemczech, w Hamburgu, w Hanowerze. Zacząłem i mam nadzieję, że w końcu ukończę sztukę komediową, która nazywa się „Liczby parzyste, czyli kwarantanna”. To jest roboczy tytuł, ale nienawiązujący w żaden sposób do lekcji o liczbach parzystych w telewizji polskiej.
MM: Ale do sytuacji, w której się znaleźliśmy, pewnie już tak?
KK: Z pewnością. Sztuka jest o tym, jak to jest być skazanym na ludzi, którzy do tej pory wydawali nam się fajni. Coś, co się dzieje, kiedy ludzie są zamknięci i skazani na swoją obecność 24 godziny na dobę.
MM: To chyba nie jest łatwa sytuacja dla scenarzysty, znaleźć odbiorców, teatr, który wystawi sztukę.
KK: Ja tak naprawdę nigdy nie musiałem się o to prosić. Gdyby ktoś pięć lat temu mi powiedział, że wszystko tak dobrze się ułoży, chyba bym nie uwierzył. Polegało to na tym, że napisałem sztukę, „Wykapanego zięcia”, później zgłosiłem ją do konkursu. Ale ten konkurs w pewien sposób może przyblokować. Do momentu jego rozstrzygnięcia nie wolno nic zrobić ze sztuką, to znaczy nie można jej wystawić. Jeśli zdobędzie się pierwsze, drugie lub trzecie miejsce, to sztuka jest jeszcze bardziej zablokowana, bo teatr zakłada sobie, że może obojętnie kiedy zrobić prapremierę. Może ją zrobić od razu, a może jej nie zrobić wcale.
Sądząc, że nie uda mi się zdobyć żadnej nagrody, wysłałem tę sztukę do różnych teatrów w Polsce. Po dwóch dniach odezwał się teatr, który powiedział „robimy”. Musieliśmy jednak czekać na rozstrzygnięcie konkursu i okazało się, że dostałem drugie miejsce. Automatycznie sztuka została przyblokowana, więc napisałem drugą, „Rubinowe gody”, i ją wysłałem. Po tygodniu zadzwonił do mnie Sylwester Biraga, dyrektor Teatru Druga Strefa i powiedział, że ma już obsadę, ale zapytał, czemu wysłałem mu tylko pierwszy akt. A ja tylko jeden napisałem. W międzyczasie urodziła mi się córka, ale skończyłem pisać i w 2017 roku odbyła się premiera. Napisałem trzecią sztukę, zakładając, że poprzednie powodzenia to zbieg okoliczności, ale po tygodniu zadzwonił do mnie Emilian Kamiński.
MM: Jaka jest geneza twoich zainteresowań teatrem, ale również tego, jak funkcjonujesz: z jednej strony koordynacja Teatru na Peryferiach, a z drugiej strony pisanie scenariuszy?
KK: To wszystko ma swój początek w teatrze szkolnym Chochlik. Wspominam go z rozrzewnieniem. W Ślesinie, w szkole podstawowej mieliśmy panią, która się nazywała Beata Opel i ona robiła świetny teatr. Świetny dlatego, że my tam graliśmy (śmiech). Poza tym ja w czwartej klasie podstawówki już grałem Papkina w „Zemście” bez skrótów. My w tym spektaklu znaliśmy wszystkie konteksty, dokładnie wiedzieliśmy, o co w nim chodzi, był bardzo fajnie zrobiony i był bardzo długi. Grały w nim dzieciaki od czwartej do ósmej klasy. My się rwaliśmy do grania i to wszystko było naprawdę dobrze skonstruowane. Zawsze miałem dwa zainteresowania: media i teatr.