„Trzeba robić dużo, żeby zostało trochę”
Opublikowano:
17 czerwca 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Z Bartoszem Żurawieckim rozmawia Joanna Ostrowska.
Joanna Ostrowska: Bartku, w ostatnim czasie wyszły dwie twoje książki: „Ojczyzna moralnie czysta” o początkach AIDS w Polsce oraz biografia Bogusława Kaczyńskiego „Primadonna”. Na pierwszy rzut oka dość oddalone tematycznie. A może jednak coś je łączy?
Bartosz Żurawiecki: Ich powstanie w dużej mierze jest wynikiem szczęśliwego zbiegu okoliczności. W czasie pandemii zastanawiałem się, czym się zająć – życie nieco zamarło, był więc czas do namysłu – i wtedy Krzysztof Tomasik z „Krytyki Politycznej” podsunął mi pomysł biografii Bogusława Kaczyńskiego, a wydawnictwo Agora pomysł ten kupiło.
Kilka miesięcy później wydawnictwo Czarne zaproponowało mi napisanie książki o początkach HIV w Polsce. Tak więc przez jakiś czas pisałem dwie książki na cztery ręce. Mimo pozornie odmiennej tematyki, łączy je epoka, której dotyczą – schyłek PRL-u, początek III RP.
Jestem z wykształcenia kulturoznawcą, więc najbardziej interesuje mnie właśnie perspektywa kulturowa i społeczna. Przez pryzmat biografii Kaczyńskiego czy problemu HIV/AIDS pokazuję Polskę tamtych czasów.
JO: Czyli nie były to tematy, po które sam z siebie byś sięgnął? Co cię w nich jednak zaciekawiło, skoro postanowiłeś skorzystać z propozycji?
BŻ: Na pewno nosiłem w sobie chęć prześwietlenia różnych zjawisk kulturowych i społecznych z niedawnej przeszłości i zastanowienia się, na ile one miały wpływ na to, jak wygląda współczesna Polska. Obie te propozycje skierowały mnie ku konkretnym tematom, które okazały się bardzo płodne w rozmaite konteksty, refleksje, ale też i anegdoty.
Gdy przystępowałem do pisania „Ojczyzny…”, AIDS wydawał mi się problemem w Polsce przemilczanym. Tymczasem okazało się, że mówiło się o nim u nas bardzo dużo. Co więcej, sporo się też w naszym kraju działo w kontekście HIV/AIDS. Tylko nigdy nie przepracowaliśmy i nie oswoiliśmy tego tematu. Wyparliśmy to, co wstydliwe. Nie przyznajemy się do tego, że traktowaliśmy zakażonych w sposób często haniebny. Polacy bardzo się boją prawdy o sobie.
Nie potrafią tej prawdzie, często nieprzyjemnej, bolesnej, stawić czoła. Reagują histerią, oburzeniem, zaprzeczeniem, obelgami pod adresem „bluźnierców”, którzy mają czelność wyciągać szkielety z polskich szaf. Podobnie jest w przypadku mojej książki o Kaczyńskim. Dochodzą mnie głosy, że podniosłem rękę na świętość.
JO: Co w takim razie zainteresowało cię w postaci Kaczyńskiego? Bo chyba nie zamierzałeś zamachnąć się na świętość?
BŻ: Zainteresował mnie jego fenomen jako medialnego bożyszcza, królującego na ekranach przez kilka dekad. Jak również kryptogeja, który emanował kampowym wdziękiem, ale sam siedział w szafie.
Zaciekawiła mnie złożoność tej postaci: z jednej strony miłego pana od operowych anegdotek, z drugiej – człowieka twardo stąpającego po ziemi, wykalkulowanego, nierzadko bezwzględnego i umiejącego dbać o własną karierę.
Zdołał wykreować własny życiorys na amerykańską modłę, od pucybuta do milionera. W siermiężnej Polsce potrafił uczynić z siebie odnoszącego same sukcesy self-made mana. Nieważne, że był to obraz nieco zafałszowany, ważna była konsekwencja, z jaką go kreował. Umiał, modne dzisiaj słowo, zarządzać własną karierą, tak w PRL-u, jak i we wczesnym okresie polskiego kapitalizmu. Ponosił porażki, ale nigdy się do nich nie przyznawał.
W Polsce celebruje się klęski, a on celebrował własne, prawdziwe albo wyimaginowane, zwycięstwa.
JO: Czy z rzeczywistości peerelowskiego światowca daleko było do rzeczywistości Polski „moralnie czystej”? W czasach początku AIDS w Polsce popularne przekonanie ograniczało zagrożonych do środowiska gejów lub narkomanów. Czy twoje badania do książki to potwierdziły?
BŻ: Oba światy są bardzo blisko siebie. W środowisku artystycznym też przecież byli zakażeni geje, choć polska obłuda kazała milczeć na temat AIDS. Obłuda jest właśnie tym, co idealnie łączy obie moje książki. Tak HIV, jak i homoseksualizm objęte były, są do tej pory, tabu milczenia. Nie uchodzi o tym mówić.
Także z tego powodu polska historia HIV/AIDS wiąże się przede wszystkim z osobami zażywającymi narkotyki. To oni stanowili największą, przynajmniej tak wynikało z oficjalnych rejestrów, grupę zakażonych. Ich nie dało się zamieść pod dywan, bo byli widoczni na ulicach polskich miast.
A geje siedzieli w szafie, nie wychylali się. Jak Kaczyński próbowali wszelkimi sposobami zatrzeć za sobą ślady, zachować pozory.
JO: Twoja poprzednia książka „Festiwale wyklęte” dotyczyła festiwali: Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze i Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu, wielkich imprez z czasów Peerelu. Czy jesteś nostalgicznie nastawiony do tamtych czasów?
BŻ: Nie, absolutnie nie jestem nostalgicznie nastawiony. To były czasy trudne i często paskudne. Ale powrót do tamtego okresu jest dla mnie też formą introspekcji. W końcu żyłem wtedy, mam mnóstwo wspomnień, dobrych i złych, związanych z tamtymi dekadami. Zjawiska, o których piszę, i mnie w jakiś sposób ukształtowały. Moje gusta, poglądy, a przede wszystkim moją pamięć. Tak więc owszem, i z własną przeszłością rozprawiam się w moich książkach, ale to tylko przy okazji. Najważniejsze są tematy, których te książki dotyczą.
JO: Zacząłeś swoją pisarską drogę od beletrystyki. Wydałeś cztery powieści oraz nowele dramaturgiczne. Co skłoniło cię, poza zamówieniami, do przejścia do pisania książek, które wymagają innego warsztatu pisarskiego?
BŻ: Po pierwsze – lubię zmienność i różnorodność. Nowe wyznania. Po drugie – co tu dużo ukrywać, kwestie finansowe. Jednak pisanie prozy było zajęciem cokolwiek hobbystycznym. Nie mam też przekonania, że ktoś na moją nową prozę czeka. Książki reporterskie na pewno wywołują większy rezonans, pozwalają mi dotrzeć do nowej publiczności.
JO: Wydaje mi się, że po prostu trochę wyprzedziłeś tą prozą swój czas. Mam wrażenie, że jesteś pierwszym w Polsce pisarzem, który w powieściach poruszał tematykę homoseksualną. Do dziś pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie „Do Lolelaj. Gejowska utopia” budowaniem klimatu niemal podziemnego, zamkniętego świata.
BŻ: W pierwszej dekadzie XXI wieku, gdy wydawałem swoje pierwsze książki, były one przyjmowane raczej pobłażliwie. O czym ten facet pisze! O jakichś gejach, którzy twierdzą, że są swoimi mężami!
Nie chcemy nic na temat wiedzieć, to nie są tematy godne prawdziwego pisarza. W Polsce homoseksualizm można było wtedy traktować wyłącznie na dwa sposoby – albo sublimować, uwznioślać i poetyzować, jak to robił Iwaszkiewicz i inni modernistyczni twórcy, albo pokazywać jako cechę marginesu społecznego, ciot z parków i szaletów. A ja wprowadzam mieszczańskich gejów, którzy żyją sobie jak cała reszta mieszczaństwa, tyle że mają swój świat, swoje kręgi i rytuały.
„Do Lolelaj” to już rok 2017 i muszę przyznać, że ta powieść została dużo lepiej zrozumiana. Dzisiaj literatura queerowa także w Polsce jest doceniana, hołubiona, nagradzana. Krytyka cmoka nad tego typu książkami. Tak więc miło usłyszeć, że wyprzedziłem swój czas, ale jednocześnie melancholijnie wzdycham, że urodziłem się za wcześnie.
JO: Pisanie książek nie jest twoją jedyną kulturową aktywnością. Pojawiasz się także w teatrze jako autor i aktor. Skąd te zainteresowania?
BŻ: Z ciągłego poczucia niespełnienia i z potrzeby sprawdzania się na nowych polach. Jako dziecko chciałem być aktorem, ale wyszło inaczej. W czasie studiów trochę bawiliśmy się w teatr, bardzo miło to wspominam. Odnalazłem tamtą przyjemność, grając w Antykaberecie w poznańskim Baraku Kultury.
Tak w tym zasmakowałem, że postanowiliśmy z moimi koleżankami z Antykabaretu, Evą Rufo i Justyną Tomczak-Boczko zrobić coś na własną rękę. I tak powstał spektakl „Prawdziwy Polak nie żyje”. W nim także rozprawiamy się z polskimi mitami i mitomaniami. Generalnie mam bardzo krytyczny stosunek do swojej twórczości, ale to przedstawienie naprawdę fajnie nam wyszło. Polecam!
JO: Spektakl zbiera bardzo dobre recenzje, więc chyba nie tylko ty uważasz, że fajnie wam wyszło. Przez wiele lat znany byłeś głównie jako recenzent filmowy. Poza tym jesteś jeszcze aktywistą – współzakładałeś Kampanię Przeciw Homofobii. Prawdziwy z ciebie człowiek renesansu. Czy te różne obszary twojej aktywności jakoś się ze sobą łączą?
BŻ: Łączy je na pewno moja, być może chaotyczna, osobowość. Zajmuję się różnymi aspektami kultury. Uważam zresztą, że w dzisiejszym świecie, w którym wszystko się miesza ze wszystkim, a my jesteśmy wystawieni na bodźce atakujące nas z wielu stron, nie ma sensu skupiać się na jednej dziedzinie. Poza tym, jak powiedział bodaj Andrzej Wajda:
„Trzeba robić dużo, żeby zostało trochę”.
Nie wiem, czy po mnie cokolwiek zostanie, ale dopóki żyjemy, trzeba próbować.