fot. materiały organizatora

Wielki mały festiwal

Uczestniczyłem już w wielu różnych festiwalach, ale żaden nie był tak kameralny, wręcz prywatny. Może wynika to z faktu, że Darek, znany także jako uroruro, organizuje te wydarzenia sam, z drobną pomocą przyjaciół, w swojej pracowni.

Nie wyskoczą one w sponsorowanych treściach na fejsie, ale nie są też tajemnicą – kto będzie się chciał dowiedzieć, ten się dowie. Festiwal odbywał się już w różnych przestrzeniach, m.in. w Sali Wielkiej Zamku, i choć tam nagłośnienie było lepsze, to mi dużo lepiej odbierało się go w tym małym pomieszczeniu, które nadawało wszystkiemu kameralności, a czasem wręcz poczucia intymności czy domowości (no bo gdzie jeszcze można zostać na wejściu poczęstowanym zupą?!?).

W piątek 13

uro nie dycha in memoriam Albert Tyrała Festiwal rozpoczął się w piątek 13 października (na pohybel przesądom!) od występu namorzu. Był to pokaz wciągającego minimalizmu z bardzo ciekawym pomysłem grania na częściach zegara – wrażenie robiły zwłaszcza dźwięki wydobywane ze smyczkowanych prętów. Zdarzały się rytmy, ale nie były nachalne i w ogóle było to zwycięstwo siły niedopowiedzenia.

 

Potem miał miejsce performans Doroty Kasprzak, ale jako że na tej dziedzinie się nie znam, to tylko go odnotuję.

Wieczór zamknęły wędrówki po nienarysowanych liniach, czyli projekt zainicjowany przez uro z Damn Jar, a ostatnio rozwijany z innymi muzykami. Tym razem towarzyszył mu grający na gitarze Ch’eeh Gidi, który zapewnił ciekawą oprawę dla głosu uro, poruszając się po okolicach dronowo-ambientowych, a czasem także kosmische Musik. Ciekawe, że tym razem uro zdecydował się sięgnąć po teksty innych osób (Valdo Psycho, Jacek Felcyn, Sebastian Komorowski, Marek S. Bochniarz, enigmatyczna Anna Maria i Anna Maria).

 

fot. materiały organizatora

fot. materiały organizatora

Jednak posługując się swoją charakterystyczną dykcją, wszystkie uczynił swoimi: powtarzał frazy i pojedyncze słowa, szczególnie by wydobyć ich walory dźwiękowe, przekręcał, jakby obracał i międlił w ustach. Czasem posługiwał się mocniejszymi gestami, jak wstawanie, by podkreślić dany wyraz, ale nie nadużywał tego. Dzień drugi otworzył występ Radka Dziubka, muzyka znanego choćby z Blimp czy Innercity Ensemble. Tu też zwyciężyła moc powściągliwości – Dziubek wręcz obsesyjnie pracował z pojedynczymi sekwencjami, cyzelował drobne zmiany, kojarzyć to się mogło z rzeczami z wytwórni ~scape albo niemieckim dubtechno z początku wieku.

Mnie ta konsekwencja urzekła, ale rozumiem, że kogoś mogła znudzić. Z kolei mnie momentami nudziła Krew Z Kontaktu, choć tam było gęsto i głośno. Fajne były chropowate wolne bity i przeszywająco chłodne powierzchnie oraz skrzekliwy przetworzony wokal i wystrzały hałasu.

Z zamykającego wieczór koncertu chore ia wyszedłem, bo zupełnie nie mogłem się odnaleźć w tym świecie (no i miałem autobus). Pomysł był taki, że lecą podkłady, a do tego muzyk improwizuje – słyszałem jedno i słyszałem drugie, ale mimo to, że słyszałem to naraz, to nijak nie chciało mi się to połączyć w całość.

Niedziela zaczęła się od występu Mirosława Rajkowskiego, który czytanie swoich wierszy przeplatał improwizacjami wokalnymi. Doceniam jego umiejętności śpiewu alikwotowego, ale wolałbym, żeby mniej korzystał z przetwarzania go efektami. Wieczór zakończył performans, tym razem uroruro – zanotowałem, że równie ważne jak to, co robił, były dźwięki, jakby popsute, szarobure, ale jakoś łapiące za ucho.

Nieoczywiście

Drugi weekend rozpoczął koncert nie Psa, czyli projektu muzyków związanych z grupami Hotel Dieu czy Warthegau, a solowy występ jednego z nich, Pawła Rybarczyka. Muzyka wyraźnie osadzona w zimnej i nowej fali, kumplowi, z którym rozmawiałem po, kojarzyła się z Talk Talk, mi z Eyeless in Gaza, za to byliśmy zgodni, że mało śpiewania.

 

Szkoda też, że publiczność nie odważyła się klaskać między piosenkami, bo te ciche przerwy robiły się wręcz niezręczne.

Potem wystąpił Marcin Czerkasow i tu niespodzianka, bo z Krzysztofem Kaliskim. Muszę przyznać, że skupiłem się na muzyce, więc z poezji niewiele do mnie dotarło. A muzyka była bardzo interesująca, taka abstrakcyjna elektronika, która mogłaby się znaleźć w katalogu Orange Milk czy Genot Centre. Fajnie wypadły też płynne przejścia między utworami (to tak w kontraście do poprzedniego występu), choć kawałki często się od siebie znacznie różniły. 

 

„Nie musicie tego nazywać muzyką. To jest tym, czym jest” – tak uspokoił na początku występu jeden z członków duetu p o e s i . f y s i k .

 

A więc, czym to było? Performansem dźwiękowym, gdzie równie istotne co brzmienia były ruchy, jakie je wydobywały albo im towarzyszyły.

 

fot. materiały organizatora

fot. materiały organizatora

Bo czasem było tak, że występujący zdawali się poruszać animowani dźwiękami. Jeśli chodzi o konkrety, to mieliśmy dwie cytry akordowe, walkmana, kratki chyba do piekarnika, a jako że wszystko było nagłośnione, to na przykład pudełko z nałożonymi gumkami recepturkami mogło robić za kontrabas. Był to występ nieoczywisty, nieidący na łatwiznę i wielce satysfakcjonujący (jedynie doczepiłbym się, że trochę jakby się nie mógł skończyć). Następnego dnia nieco się spóźniłem i w tym chciałbym upatrywać przyczynę tego, że nie mogłem się dostroić do koncertu Laboratorium Dźwięku. Duet ma ciekawy pomysł, a nawet wiele pomysłów, rzecz w tym, że dla mnie one się nie mogą zsumować w coś większego.

Dlaczego jeden koncert się podoba, a drugi nie? – dumałem sobie podczas występu wrong dials, którego słyszałem już kilka razy, ale za każdym razem mi się podoba. Jest w tym jego pozornie nonszalanckim, wręcz bałaganiarskim podejściu coś, co do mnie trafia. Bo za tym kryje się dbałość o detal w przetwarzaniu sampli i pracy z zaskakującymi loopami.

W koncercie Rafała Iwańskiego niby wszystko grało, ale miałem wrażenie, że rozpada się on na całostki, które nie wynikają z siebie – kończył się instrumentalny fragment, a potem zaczynał się elektroniczny. Chociaż muszę przyznać, że te drugie robiły wrażenie, zwłaszcza pod koniec.

Ostatni dzień otworzyło Radio Noise Duo, którzy zastosowali ciekawy koncept: najpierw jeden z nich gra sam, potem drugi dołącza, a na koniec ten drugi zostaje sam, wszystko w równych odcinkach czasu. Zaczął Marcin Olejniczak, który na rytmiczną podstawę chyba z syntezatora nałożył charczący szum radiowy i ciekawie go modulował – gdy już robiło się monotonnie, to coś zmieniał. Gdy dołączył Tomasz Misiak, to zrobił się pasjonujący kontrolowany chaos ze żrącymi podmuchami szumu. W solowej części Misiak pomysłowo dosłownie potraktował słowa Marshalla McLuhana o tym, że radio to bęben plemienny.

Kolejne starcie z poezją też nie wypadło dla mniej najlepiej. Cały czas zastanawiałem się, po co Sebastianowi Komorowskiemu mikrofon w tak małej przestrzeni, w dodatku z pogłosem (potem usłyszałem, że może to celowy zabieg i nadawał całości kaznodziejskiego klimatu). Skończyło się tak, że zapamiętałem jedynie ostatni wiersz, ten o Spontaneous Music Festival.

Festiwal zakończył spontaniczny, w pełni improwizowany koncert duetu interupted lava, gdzie głos splatał się z saksofonem na wiele fascynujących sposobów. 

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
0
Świetne
Świetne
0
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0