Wszystkie drogi prowadzą do bluesa
Opublikowano:
17 lipca 2018
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Niektórzy przyjeżdżają do nas wiele lat z rzędu, jednak podczas każdej kolejnej edycji widzę też dużo nowych twarzy. To bardzo budujące – mówi Henryk Szopiński, twórca i organizator festiwalu Blues Express.
SEBASTIAN GABRYEL: W tym roku Blues Express pędził z wielkim impetem, znów zabierając w muzyczną podróż wielkopolskich miłośników bluesa. Co sprawia, że mimo upływu tylu lat ta maszyna wciąż działa tak sprawnie?
HENRYK SZOPIŃSKI: Myślę, że przede wszystkim nasze doświadczenie – w końcu od pierwszej edycji Blues Expressu minęło 26 lat. Na dodatek mam zespół, z którym świetnie się współpracuje. Sądzę też, że największym powodem, dzięki któremu możemy cieszyć się wierną publicznością, jest idea naszego festiwalu – łączącego pociąg do bluesa i pasję do pociągów. Z pewnością ten pomysł wyróżnia nas na tle innych festiwali bluesowych, zarówno w Polsce, jak i na świecie.
Promujecie nie tylko bluesa, ale również historię regionu.
Od samego początku zamysł Blues Expressu był taki, żeby zarażać tą muzyką mieszkańców Wielkopolski, a jednocześnie ratować od zapomnienia zakrzewską linię kolejową. Nie każdy wie, że przed wojną odgrywała ona bardzo istotną rolę – to była dwutorowa linia, po której kursowały pociągi nie tylko między Berlinem a Królewcem, ale też między Paryżem a Petersburgiem. Niestety po wojnie, a zwłaszcza w latach dziewięćdziesiątych, liczba połączeń pasażerskich spadała z roku na rok. Trasa zaczęła tracić na znaczeniu – głównie z powodów gospodarczych.
Skoro jesteśmy już przy Zakrzewie: to dobre miejsce na festiwal? Wydaje się zbyt małe, by móc go zorganizować, a tymczasem…
To prawda, Zakrzewo to bardzo niewielka miejscowość, liczy niespełna dwa tysiące mieszkańców. Trudno ją wypromować, zwłaszcza że tylko w samej Wielkopolsce jest chyba sześć miasteczek o tej nazwie [śmiech].
Podejrzewam, że wiąże się z tym jakaś anegdota [śmiech].
Zdarzały się już takie sytuacje, że ktoś z Dąbrówki pod Poznaniem pojechał rowerem na nasz festiwal, ale dotarł nie do tego Zakrzewa, co trzeba [śmiech]. Czasem problem z dojazdem mają również zespoły – wpisują w nawigację „Zakrzewo”, a tu na miejscu zastaje ich niemiła niespodzianka.
Podejrzewam, że nawet pomijając tego rodzaju niedogodności, organizowanie festiwalu bluesowego już samo w sobie nie jest łatwe.
W pierwszych latach wciąż zastanawialiśmy się, jak skutecznie przyciągnąć fanów bluesa na festiwal w tak małej miejscowości. W Zakrzewie jest ich raptem kilkudziesięciu, a my zawsze myśleliśmy o publiczności z całego regionu. Wiedzieliśmy, że same koncerty nie wystarczą, że trzeba jakoś uatrakcyjnić imprezę, uczynić ją jedyną w swoim rodzaju.
Udało się!
Jednak początki nie były łatwe. Wszystko zaczęło się od klubowych koncertów pod nazwą „Blues nocą”. Występował mój zespół i dwie kapele z Szamocina i Piły. Te koncerty okazały się strzałem w dziesiątkę. Pomyślałem sobie, że skoro przyjeżdża na nie coraz więcej ludzi z okolicznych miejscowości, to może warto byłoby jakoś rozszerzyć formułę – zrobić coś większego, w plenerze, wyjść z ciasnego klubu. I tak to się zaczęło…
Jak z początku reagowano na pana pomysł?
Najpierw przedstawiłem go w Urzędzie Wojewódzkim w Pile. O dziwo tamtejszy wydział kultury przyjął moją propozycję z dużym entuzjazmem, dostałem kredyt zaufania, dzięki któremu mogłem ruszyć do przodu. Otrzymałem dotację na imprezę w wysokości stu milionów starych złotych [równowartość dzisiejszych dziesięciu tysięcy złotych – przyp. red.]. Jak na tamte czasy to było bardzo dużo.
Nikt nie oponował?
Może i znalazło się kilku radnych sugerujących, że chcę zrobić z Zakrzewa drugi Jarocin, a przecież trzeba nowe chodniki stawiać [śmiech]. Z dystansem podchodzili też miejscowi. Proszę pamiętać, że pierwsze edycje Blues Expressu odbywały się w czasach popularności środowisk subkulturowych – grup, które obecnie są już raczej pieśnią przeszłości. W Zakrzewie najwięcej było punkowców. Jak łatwo się domyślić, ze względu na swój wygląd ściągali na siebie uwagę całej wsi. Dlatego kiedy ukazały się pierwsze informacje na temat mojej imprezy, pojawiły się też obawy, że będą z niej same problemy.
Tak się nie stało.
Co więcej, podejście ludzi zmieniło się na tyle, że na Blues Express od lat przyjeżdża się całymi rodzinami, nawet z kilkuletnimi dziećmi! Można nawet powiedzieć, że dziś atmosfera na naszym festiwalu jest – w dobrym tego słowa znaczeniu – wręcz piknikowa. Bardzo się z tego cieszę, udało nam się stworzyć bluesowe wydarzenie dla wszystkich, nie tylko dla koneserów gatunku. Nie dość, że nasza publiczność jest bardzo różnorodna, to na dodatek dwojaka.
W jakim sensie?
Część osób chce po prostu posłuchać dobrej muzyki i poczuć wakacyjną atmosferę, ale część przyjeżdża ze względu na nasz festiwalowy parowóz. I to z całej Polski, a nawet zagranicy.
Wychodzi na to, że Blues Express to nie tylko festiwal, ale swego rodzaju atrakcja turystyczna.
To prawda, interesujemy ludzi pod wieloma względami. Niektórzy przyjeżdżają do nas od wielu lat z rzędu, jednak podczas każdej kolejnej edycji widzę też dużo nowych twarzy. To bardzo budujące. Oczywiście wciąż mam poczucie, że można byłoby zrobić o wiele więcej, jednak wszystko jak zwykle rozbija się o pieniądze. Środki, które udaje nam się pozyskać, nie starczają na większą promocję, a nasz zespół również jest dość ograniczony. Bez pomocy wolontariuszy bardzo trudno byłoby nam utrzymać to wszystko w ryzach.
Jak będzie pan wspominać podróż w ramach tegorocznego Blues Expressu? Wasz rozkład jazdy składał się z koncertów wielu uznanych muzyków: choćby Chucka Fraziera, Sebastiana Riedla z grupą The Cree czy Karen Edwards.
Niektórzy sądzili, że zaproszenie Edwards – pianistki o rodowodzie bardziej jazzowym niż bluesowym – to nietrafiony pomysł. Tymczasem zagrała rewelacyjny koncert i świetnie wpisała się nie tylko w program tegorocznej edycji, ale i w całą ideę festiwalu. Bez względu na jego nazwę nigdy nie chcieliśmy ograniczać się wyłącznie do muzyki stricte bluesowej. Ona jest dla nas podstawą, dominantą, jednak Blues Express to również gatunki, z którymi blues jakoś się wiąże, a co – jak w przypadku Edwards – często przynosi naprawdę świetne efekty. Po jej występie było już tylko mocniej, bo Chuck Frazier to – dla odmiany – gitarzysta znajdujący się pomiędzy bluesem a rockiem. Najwięcej osób przyszło jednak na koncert Sebastiana Riedla i jego zespołu The Cree. Trudno się temu dziwić, spośród wszystkich wykonawców w programie to właśnie on jest u nas najbardziej rozpoznawalny. Warto też wspomnieć o finalnym występie niedawno reaktywowanej grupy Electric Blues Band, kierowanej przez gitarzystę i wokalistę Marka Tymkoffa.
Jednak zanim rozpoczęły się koncerty nad jeziorem Proboszczowskim, muzyka grała na wielkopolskich stacjach, przez które przejeżdżał Blues Express. „Ruszyła maszyna po szynach ospale”, a co było potem?
W tym roku – z uwagi na remont trasy Poznań–Piła nasz parowóz pojechał inną, dłuższą trasą. Z Poznania do Zakrzewa jechaliśmy przez Krzyż Wielkopolski, Trzciankę, Piłę, Krajenkę i Złotów, robiąc muzyczne przystanki z udziałem takich zespołów, jak: Stara Szkoła, Blues Junkers, Tortilla, Cherries In The Sky, Highway Blues Band czy Moscow Beatballs.
„To stara pieśń, skarga macho, przyznanie się do własnej bezsilności i jednocześnie daremny bunt przeciw temu” – tak opisuje bluesa niemiecki pisarz Wolfgang Schorlau w swojej „Błękitnej liście”. Pana zdaniem to trafna definicja?
Bluesa można grać na smutno, ale i na wesoło. Mój zespół Blues Flowers jest tego najlepszym przykładem. Ten gatunek zwykle kojarzy się z twórczością Afroamerykanów pracujących na polu bawełny i śpiewających o swoim ciężkim losie, tymczasem ta muzyka niejedno ma imię. To prawda, że powstała w biednej klasie robotniczej w południowej części Stanów, jednak pamiętajmy, że było to na początku ubiegłego wieku. Od tamtego czasu wiele się zmieniło – również w muzyce. Blues przestał być wyrazem buntu, jednak wciąż jest żywy, dynamiczny i ewoluuje.
A może piękno i siła tkwią w jego prostocie? W słabości bluesmanów do dwunastu taktów, tekstów zrozumiałych dla wszystkich…
Jak najbardziej, blues to muzyka, którą można grać na grzebieniu, harmonijce, a nawet na jednej strunie. To gatunek, który stoi szlagwortami i prostymi instrumentami. Odnajdzie się w nim każdy początkujący. I to jest chyba jedna z jego największych wartości.
Blues to „muzyka dla dinozaurów”?
Nie ukrywajmy – wśród publiczności Blues Express raczej małolatów nie ma, a nawet jeśli są, to w mniejszości. Nasi odbiorcy, a więc odbiorcy bluesa w ogóle, to głównie ludzie po czterdziestce. Może nie brzmi to zbyt optymistycznie, jednak podczas pierwszych edycji festiwalu było dokładnie tak samo!
Wychodzi na to, że do bluesa – podobnie jak do jazzu – trzeba po prostu dojrzeć.
Przychodzi moment, w którym zaczynamy się nudzić całą tą sieczką promowaną na rynku. Wtedy często otwieramy się na muzykę bardziej wysublimowaną, wytrawną, jednak do tego zwykle potrzeba wielu lat. W pewnym wieku stajemy się też bardziej sentymentalni, chcemy jakoś powrócić do korzeni, do tego, co było dawniej. I koniec końców docieramy do bluesa. Muzyki, która zawsze stała w cieniu, trzymała się na uboczu, miała niszowy charakter, a jednak ciągle cieszy się estymą. Proszę zauważyć, że tylko w naszym kraju każdego roku organizowanych jest przynajmniej kilkanaście dużych wydarzeń związanych z bluesem. O czymś to świadczy.
Na jakich stacjach zatrzyma się pociąg Blues Express w najbliższych latach? Będzie trzymać się wytyczonej drogi, czy może raczej zmierzy w stronę zupełnie nowych pomysłów?
Moim największym marzeniem jest Blues Express na kilka pociągów – jeżdżących do Zakrzewa nie tylko z Poznania, ale również wielu innych miejscowości, choćby z Bydgoszczy czy Gdyni, jak było to w 2002 i 2003 roku. Chciałbym też powrócić do koncertów w pociągu, by nie ograniczać się wyłącznie do występów na stacjach. Do tego jednak potrzeba specjalnego, dobrze nagłośnionego wagonu muzycznego w parowozie. Chcę, by idea Blues Expressu była realizowana w całej okazałości.
Na koniec pytanie za sto punktów: czy Blues Express doczeka się ronda? [śmiech]
Mam nadzieję, że tak. Rondo w Zakrzewie wciąż nie ma nazwy, a wszystkie sondaże pokazują, że istnieje duża szansa, by ostatecznie stanęło na Blues Expressie. Wtedy to rondo byłoby jak słynne „diabelskie skrzyżowanie” w amerykańskim Clarksdale w stanie Missisipi, gdzie Robert Johnson sprzedał dusze diabłu, by stać się największym bluesmanem na świecie [śmiech].