Z oceanu w kosmos
Opublikowano:
20 października 2020
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
czyli wyprawa do kopalni soli w Kłodawie
Czasem (dość rzadko) zdarza mi się ugotować coś zdrowego i nie zjeść do końca. Taka sytuacja niezwykle cieszy moich przyjaciół, bo zawsze wtedy w ich miseczkach lądują resztki. Tak już jest, że ludzkie jedzenie smakuje naszym zwierzątkom najbardziej, prawda? Tak też było dziś po południu. Tym razem jednak oddałam Pchełce i Arbuzowi całe danie. Jarzynową zupę, prawie przeze mnie nietkniętą. Okazała się bowiem aż nazbyt zdrowa… Z niezrozumiałych przyczyn nie udało mi się jej w ogóle posolić, choć machałam solniczką nad garnkiem dobre dwie minuty… Zapamiętajcie sobie na przyszłość: zupa bez soli jest tak zdrowa, że prawie niejadalna. Ale od początku…
— Arbuz… — Pchełka uniosła łeb znad miski. — Czy mi się zdaje, czy z tą jarzynową jest jakby coś nie tak?
— Ale że czo? — spytał Arbuz z pełną buzią. — Ja nicz nie czuję.
— Bo jesz za szybko, żeby w ogóle czuć smak… Chodzi o to, że w tej zupie nie ma nawet ziarnka soli — stwierdziła Pchełka i odsunęła od siebie pełną miskę.
— Nie będziesz już tego jadła? — zapytał Arbuz i nie czekając na odpowiedź, zaczął pałaszować zupę mojej suczki. — Mnie tam sól nie jest do niczego potrzebna.
— O! To, to, to! I o to chodzi! — zawołał piskliwy głosik z wnętrza stojącej na stole solniczki.
Pchełka nastawiła uszu. Arbuz przestał przeżuwać.
— Kto to powiedział? — spytali w tym samym momencie.
Solniczka, a właściwie duży, drewniany młynek do soli, zagrzechotała w odpowiedzi.
— Ja. Tu. W środku. Wypuśćcie mnie, to się poznamy.
Arbuz westchnął.
— Klaudynko, jeśli to znowu ty, to informuję po raz kolejny, że nie dasz rady wystraszyć nas DWA razy…
— Jaka znowu Klaudynko? — zagrzechotała solniczka. — Jestem Halit! Halit! No niech mnie ktoś w końcu wypuści!
Pchełka podeszła do blatu i delikatnie chwyciła solniczkę w zęby. Nachyliła się nisko, tak by Arbuz sięgnął do niej łapkami. Moja morska świnka złapała za główkę młynka i odkręciła ją. Moi przyjaciele mają takie współdziałanie przećwiczone na przeróżnych furtkach, bramach, windach, drzwiach do pociągów, a także, no cóż, na kuchennych szufladach z przysmakami.
Z otwartej solniczki wygramolił się mały, połyskliwy i bladoróżowy stworek, cały zbudowany z kryształów soli. Miał krótkie, grube i ostro zakończone rączki, podobne do rąk nogi i nienaturalnie dużą głowę zwieńczoną jakby koroną z solnych kryształów. Z twarzy spoglądały bystre czarne oczka.
— Jestem Halit — przedstawił się stworek. — Halit, czyli minerał, z którego pochodzi wasza sól. Tak, to ja zapchałem solniczkę, tak, to przeze mnie wasza zupa jest niejadalna. Ale co miałem zrobić? Dać się zwyczajnie zmielić, przerobić na słony pył? W imię czego?! Jarzynowej?! Nie ma mowy. Jestem za stary na takie numery! Zamiast tego żądam, oczekuję, proszę… byście odstawili mnie do domu. Chcę wrócić tam, skąd pochodzę!
Halit skończył mówić i postawił jedną nóżkę na talerzu z zupą. Zadarł triumfalnie główkę.
— A skąd pochodzisz? — spytał Arbuz, który już przeczuwał kolejną wyprawę.
— Z głębi oceanu! — odpowiedział dumnie Halit, a Arbuz aż zakwilił z radości na myśl o morskiej żegludze (wiecie doskonale, że moja morska świnka jest tak naprawdę morskim wilkiem, tylko nie urosła). Halit jednak mówił dalej: — Ale mojego oceanu już nie ma…
— Nie…? — spytał rozczarowany Arbuzik.
— Wziął i wyparował! Wiecie, bo ja jestem naprawdę bardzo stary. Teraz moim domem jest kopalnia soli w Kłodawie. I chciałbym, żebyście mnie tam odstawili.
— Też może być — uznał Arbuz, który nie pogardzi żadną wyprawą w nieznane.
Wyruszyli od razu, choć Pchełka miała zastrzeżenia, że jedzie z pustym brzuchem. Po drodze (najprawdopodobniej znów pociągiem na gapę lub pekaesem w ukryciu, pod siedzeniem kierowcy…) Halit opowiedział im co nieco o swoim pochodzeniu.
— Zgadnijcie, ile mam lat! — zaproponował najpierw i dodał chełpliwie: — Jestem bardzo stary.
— Czterdzieści! — zawołał momentalnie Arbuz.
Halit parsknął krystalicznym śmiechem.
— Czterdzieści? To ma być dużo? Dla mnie to mniej niż mgnienie oka!
— Nasza pani będzie miała niedługo czterdzieści lat i w kółko powtarza, że to strasznie, okropnie dużo… — wyjaśniła Pchełka.
— No cóż, ja mam odrobinę więcej — uśmiechnął się Halit szeroko — bo jakieś dwieście…
— Dwieście?! — krzyknął zadziwiony Arbuz.
— …milionów — dokończył Halit. — Dwieście milionów lat.
— Dwieście milionów lat?! — Zszokowana Pchełka rozdziawiła pysk.
— Nikt tyle nie żyje, nawet Gwiazdor, a on jest baaaardzo stary — stwierdził Arbuz i spojrzał na Halita z powątpiewaniem.
— Dwieście milionów lat temu woda z dawnych mórz i oceanów wyparowała, tworząc pokłady soli kamiennej, a w tym mnie. Przez tyle lat żyłem sobie miło i bezpiecznie wewnątrz wielkiej struktury solnej, otaczała mnie sól i było mi doskonale, aż w kwietniu tego roku przyszli ludzie, rozłupali mi chatę, wyjęli mnie i wrzucili do foliowej torebki! Bez najmniejszego szacunku! Trafiłem na sklepową półkę i byłbym zginął zmielony w młynku lub rozpuszczony we wrzątku, gdybym nie trafił do was. To się nazywa szczęście.
— To się nazywa zepsuta solniczka — poprawiła go Pchełka. — Nasza pani rzadko cokolwiek naprawia. I za to ją kochamy.
— Też ją pokocham, jeśli dzięki niej wrócę do domu. — Halit uśmiechnął się. — Byliście kiedyś w kłodawskiej kopalni?
— Nie — odpowiedział Arbuz.
— To najgłębsza i największa kopalnia soli w Polsce. I jedyna czynna kopalnia, którą można zwiedzić! Zanim mnie odstawicie, zrobimy sobie wycieczkę!
Kopalnia soli w Kłodawie o tej porze dnia była już zamknięta, ale Halit znalazł sposób, by wejść do środka. Pchełka podsadziła go do zamka, a on wcisnął się w jego tryby, pokręcił, powiercił i drzwi otworzyły się.
— To włamanie — zauważyła Pchełka.
— A skąd! — parsknął Halit. — Nie można się włamać do własnego domu!
Znaleźli się w przestrzennej zielonej sali z ławeczkami, prawdopodobnie w poczekalni. To tutaj turyści o umówionej godzinie czekają na zejście w dół. Nie wszystkim się to udaje — trzeba być w pełni zdrowym i mieć więcej niż siedem lat. Ale to przecież zrozumiałe, bo zjeżdża się aż sześćset metrów pod ziemię! Wiecie, ile to jest sześćset metrów? To tak jakby ustawić dziesięć poznańskich ratuszy jeden na drugim! Jednym słowem — bardzo dużo.
— Chodźmy w górę. — Halit pokazał schody.
— W górę, nie w dół? — zdziwiła się Pchełka.
— Tak. Idziemy do Michała.
Po przejściu kilkudziesięciu stopni moi przyjaciele weszli do pomieszczenia, w którym na zakręcających ostro torach odpoczywały niewielkie wagoniki do przewożenia soli — teraz puste. Halit poprosił Pchełkę, by odsunęła ciężką, stalową kratę, i krzyknął:
— Michał! Podeślij windę!
Coś zaburczało, zapiszczało rozpaczliwie, potem trzy razy jęknęło, raz warknęło i z ciemności wyłoniła się wąziutka, okratowana winda. Moi przyjaciele i solny stworek wskoczyli do środka.
— Trochę straszno — szepnęła Pchełka.
— A gdzie tam! U Michała jest superbezpiecznie — powiedział Halit beztrosko. — Teraz pojedziemy w dół. Trzymajcie się!
I ruszyli. Chociaż nie, ruszyli to złe słowo. Oni wystrzelili, wyśrubowali albo może wytorpedowali się w dół windą, która jedzie z prędkością sześciu metrów na sekundę! Oj, czuje się to w uszach potem, czuje… Pchełka rozpłaszczyła się na podłodze windy jak naleśnik, powtarzając w kółko „co się dzieje, co się dzieje, co się dzieje”, Arbuz i Halit, którzy są leciutcy, od pędu windy aż podfrunęli w górę.
— Baliście się? To był tylko Michał… — wyjaśnił zdumiony Halit.
Gdy wyszli z windy, zobaczyli napis na ścianie: „Jazda ludzi szybem MICHAŁ”. A zatem Michał był szybem! Szybem z windą, prowadzącym w głąb kopalni.
Szli teraz długim, pełnym zakrętów tunelem, wykutym w litej skale, którym biegły wąskie tory wagoników solnych. Wszędzie unosił się metaliczny zapach soli, pachniało trochę jak nad morzem, ale intensywniej, zapach aż wgryzał się w nos. Zrobiło się też dosyć chłodno.
Pchełka gderała pod nosem coś o ludziach i psach, że to nie to samo i że ona sobie nie życzy więcej takich niespodzianek jak jazda ludzi szybem Michał, i że ona nie zna żadnego Michała, a jak się kogoś nie zna, to nie wolno mu ufać. A Arbuzowi właśnie teraz zaczęło się podobać.
— Czy my jesteśmy na Księżycu? — spytał, rozglądając po gigantycznej grocie, która objawiła im się po wyjściu z tunelu.
— Nie, to zupełnie nie jest Księżyc! — zawołał Halit, który z radości puścił się przodem.
— Ach. Zatem Jowisz — zawyrokował Arbuz tonem znawcy. — Czy przypuszczałaś, Pchełko, że jeszcze dziś wylądujemy na obcej planecie?
— Arbuziku, wciąż jesteśmy w kopalni — zaczęła Pchełka, ale Arbuz nie słuchał.
— Wyobrażasz sobie?! Świnka w kosmosie! Pierwsza świnka w kosmosie! I drugi pies, przykro mi, Łajka była pierwsza, ale nie przejmuj się, Pchełko, to i tak wspaniale! Jeju! Ojeju, patrz! Wiedziałaś, że w kosmosie mają scenę koncertową? Ale odkrycie! Pomyśl tylko, ile będziemy mieli tu przygód! A nasza pani potem je wszystkie opisze! Arbuz i Pchełka w kosmosie… Będziemy sławni na cały świat! Jak tylko do niej wrócimy! Ach! Ale jak my właściwie do niej wrócimy? I co my będziemy w tym kosmosie jeść?! Czy w kosmosie rosną marchewki?! Nie sądzę! Och, Pchełko, ja nie sądzę! To potworne! Umrzemy tutaj! Umrzemy z głodu! I nikt nas nie znajdzie! Ja nie chcę umierać! Pchełko, ja nieeee chcęęęę umieeeraaać! — Ostatnie zdanie Arbuz wychrypiał, klęcząc na kolanach z łapkami wzniesionymi w górę, a potem położył się płasko na ziemi i zaszlochał gorzko.
— Arbuz, wstań. — Pchełka trąciła przyjaciela nosem. — No nie leż tak w tej soli, bo cię będzie szczypało. Rusz się, bo Halit nam zniknie z oczu. To nie jest Jowisz, to kopalnia.
— To jest Jowisz… — szepnął Arbuz. — Rozejrzyj się!
No tak, w zasadzie można było się pomylić. Grota, w której się obecnie znajdowali, przypominała wnętrze (albo zewnętrze, lecz z sufitem) innej planety. Nierówne, wielokolorowe ściany, efektownie podświetlone, przedziwne, jakby skalne kształty, migotliwe kryształy, do niczego niepodobny zapach, echo, chłód.
Tu i tam stały przedziwne konstrukcje i maszyny, jak księżycowe łaziki. Wszystko to silnie kojarzyło się z innym, odległym światem. Choć przecież to faktycznie był inny i odległy świat! Oto nagle mój pies i moja morska świnka znaleźli się w głębokiej na sześćset metrów dziurze w ziemi, wypełnionej kryształami, z których każdy kiedyś, dwieście milionów lat temu, był morzem… Dwieście milionów lat temu pływały tu prastare, prehistoryczne ryby… Ależ to działa na wyobraźnię, prawda?
Ale, ale — gdzie się podział Halit? Pchełka posadziła oszołomionego Arbuza na grzbiet i pobiegła przez olbrzymią grotę w stronę korytarza, w którym zniknął ich solny przewodnik. Po drodze zdziwiona zauważyła jeszcze ołtarzyk Ojca Świętego. Co też mógł robić papież w prastarym oceanie na obcej planecie?
— Halit, poczekaj! — Pchełka krzyknęła w pustkę.
Korytarz wyglądem przypominał ten poprzedni. Ciemny, dość wąski, jego środkiem biegły tory, a po kamiennych ścianach szły kable. Pchełka ostrożnie stawiała kroki, pod łapami trzeszczała sól.
— Gdzie jesteś, Halit?! — zawołała.
— Zostawił nas! — stwierdził Arbuz. — Zostawił na pastwę jowiszańskich ufoludków.
— To kopalnia, Arbuz — szepnęła Pchełka ponuro. — Ale nie zmienia to faktu, że nie wiem, jak sami stąd wyjdziemy…
— Wyjdziecie. — Z ciemności odezwał się krystaliczny głosik. — Przepraszam, chciałem pobyć tu chwilę sam.
Ze ściany wypuścił się snop światła — to Halit włączył zawieszoną na ścianie czołówkę. Znajdowali się w zajezdni lokomotyw. Tak przynajmniej głosiła tabliczka. W kilku rzędach torowisk ustawione były wagoniki solne, a w każdym z nich większe i mniejsze kryształy, częściej białe, rzadziej różowe.
— Wpakowali mnie w taki wagon i wywieźli prosto do sklepu. Jak jakiś produkt!!! A przecież ja mam duszę — szeptał Halit. — Nie jestem zwyczajną solą. Tacy jak ja trafiają się raz na dwieście milionów lat. Takich jak ja nie można ustawiać na półkach.
— Już dobrze, Halitku, wróciłeś — powiedziała łagodnie Pchełka. — Jesteś u siebie.
— Kiedyś sól była cenna jak złoto. Wiedzieliście? Można było płacić nią za luksusy. Wybijano z soli monety… Składano sól w ofierze bogom… Wyznaczaliśmy szlaki handlowe, tworzyliśmy rytuały, znaczyliśmy tak wiele… A dziś? — Halit przejechał małą rączką po kole wózka, aż zazgrzytało.
— Dzisiaj sól jest też bardzo ważna! Nie tylko na sklepowej półce! A co z polskim witaniem chlebem i solą? A co z sypaniem soli na niebezpiecznych, oblodzonych drogach? A nasza pani to sobie czasami wciera sól w buzię, żeby nie wyglądać na te prawie czterdzieści lat! I jeszcze sarenki! Mamy znajomą sarenkę, która nie przeżyłaby zimy bez solnej lizawki! — wyliczał Arbuz.
— Arbuz, skąd ty tyle wiesz o soli? — zdziwiła się Pchełka. — Masz oczywiście rację. No i dzięki soli zupa jest jadalna. A to akurat jest bardzo ważne.
— Poza tym, popatrz! — Arbuz zrobił łapką szeroki gest. — Jak tu jest niesamowicie! Kolejki ustawiają się, by zobaczyć, jak mieszkasz! Jesteś lepszy niż jowiszański ufoludek!
— Dziękuję wam, kochani — powiedział wzruszony Halit. — Widzicie tamtą beczkę? Jest pełna soli. Częstujcie się, śmiało, w środku jest łyżka.
— Mamy jeść… sól? — przestraszyła się Pchełka, która była głodna, no ale bez przesady!
— Tak! Nie krępujcie się! Mówi się przecież, że żeby poznać przyjaciela, trzeba zjeść z nim beczkę soli — wyjaśnił Halit.
— Jesteś naszym przyjacielem i bez tego — powiedział Arbuz szybko, a Halit rozpromienił się i szybko przytulił do jego futerka.
— Tutaj was zostawię… przyjaciele. Tamten tunel prowadzi do wyjścia. A tu… jest mój dom. — Halit wskazał na imponującą solną ścianę, pod którą leżał kilof. W ścianie widniała dość głęboka dziura. — Tym razem zanurkuję głębiej. Znacznie głębiej. Tak, by znaleźli mnie za kolejne dwieście milionów lat. Do zobaczenia!
Halit błysnął uśmiechem i wskoczył na grzbiet Pchełki, a z niego prosto w solną ścianę. Wtopił się w nią i po chwili zupełnie zniknął.
— Do zobaczenia, Halit — szepnęła Pchełka.
— Za kolejne dwieście milionów lat — dodał smutno Arbuz.
— I jeszcze łzy są słone. Ze słonych rzeczy.
— I paluszki.
— I precle.
— I nawet lampy.
— Lampy?
— Solne.