Za dziedzica
Opublikowano:
12 maja 2022
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Widząc ekranizację powieści "Noce i dnie", wielu owemu obrazowi życia na folwarku daje wiarę. To dobra recenzja dla obrazu Jerzego Antczaka.
Film jest na tyle przekonujący, że zapomina się o jego kanwie – powieści Marii Dąbrowskiej, córki administratora niewielkiego majątku.
Podobnych majątków, jak ten Bogumiła i Barbary, były na ziemiach polskich tysiące.
Dzieje każdego to dobry materiał na powieść. W majątku Ernesta i Sophie Schloesserów niedaleko Kalisza, również bywały noce i dnie. Bywały też niedziele, jednak zdarzały się rzadziej, niż w zwykłym kalendarzu…
Soplicowo po niemiecku
Historia majątku ziemskiego w Brzezinach opodal Kalisza to dzieje rodziny ewangelickiej Schloesserów i ich pracy organicznej na pograniczu rosyjsko – niemieckim w wieku XIX i polsko – niemieckim w XX. Pochodzący z Akwizgranu fabrykanci, drogą licytacji nabyli w 1875 roku tzw. Klucz Opatówecki – zespół majątków ziemskich w południowo – wschodniej Wielkopolsce. Ostatnie pokolenie Schloesserów, w tym Ernest, przed 1939 rokiem zerwało z rodzinną tradycją i porzuciło industrię na rzecz pracy w ziemi.
Brzeziny, po założeniu księgi wieczystej i odłączeniu od macierzy w Opatówku, na początku wieku XX, stały się potężnym gospodarstwem, którego właściciele trudnili się przede wszystkim gospodarką leśną oraz hodowlą ryb i uprawą.
Schloesserowie, w których mentalności mocno odznaczały się ewangelickie postawy, w tym skromność, brak epatowania majątkiem i samodoskonalenie przez rzetelną pracę, stworzyli kanonię niemieckiego domu. Domu, który powstał z przebudowy XIX-wiecznej gorzelni, mimo iż właścicieli Opatówka i Brzezin stać było z powodzeniem na wystawną rezydencję, jakich pełno było na nieodległym Śląsku.
Był więc dwór – serce majątku ziemskiego, liczącego sobie w latach 30. ubiegłego stulecia ponad 3 tyś hektarów. Był przed dworem kwietny klomb, a tuż obok, jak gdyby nieco schowany za zieloną kotarą ruczaju – kierat, do którego zaprzęgano parę najsilniejszych koni.
„Na wejściu do pałacu otwierały się szeroko schody zaopatrzone w tynkowaną balustradę (…). Do wnętrza dostawać się mogło swobodnie dużo światła dziennego przez cztery duże okna charakterystycznie dzielone na wiele kwater i drzwi wejściowe dodatkowo zaopatrzone w kolorowe szkło. Dzięki temu dziedziczka z powodzeniem mogła w okresie zimy gromadzić i hodować tutaj swoje ulubione fiołki alpejskie. Latem cała weranda pachniała cytrynami i pomarańczami. Nierzadko udawało się też dziedziczce wychować kwiaty kaktusów; widać je było za szybami, nawet sprzed bramy obejścia dworu. Latem za podlewanie prezentowanych w werandzie oraz tych najpiękniejszych, wystawianych przed pałacem donic z egzotycznymi roślinami, dostawaliśmy od razu z ręki dziedzica trochę orzechów” – wspomina jednak z pracownic Schloesserów.

Zaręczyny Ernesta Schloessera z Sophie de domo Schnerr. Atelier Wincentego Borettiego w Kaliszu, rok 1908, fot. z archiwum Joachima von Manitiusa
Ernest Schloesser i jego żona – Sophie de domo Schnerr, stali się właścicielami majątku Brzeziny w 1909 roku, po zawarciu małżeństwa i przepisie części większego dominium przez Natalję Schloesser na jej syna – wspomnianego wyżej Ernesta.
Według wszelkich wspomnień osób pamiętających dziedziców, była to para zakochana w sobie w zupełności. Spełnione uczucie dla jednej i drugiej strony.
Poświadczają to zapiski ich wnuka – Joachima von Manitiusa, którego pamiętniki w znacznym stopniu pomogły w zbudowaniu portretu tej rodziny i za które to zapiski autor niniejszego artykułu składa podziękowania.
W wielu retrospekcjach na temat Schloesserów pojawia się też inny charakterystyczny rys tego małżeństwa, widoczny i zapamiętany przez każdego, kto dzielił z nimi dni na majątku. Była to różnica charakterów, która jednak nie przeszkadzała w trwaniu w małżeństwie w pełnej zgodzie i obopólnym szacunku.
Dziedzic był spokojny do szpiku kości. Mawiano z przekąsem, że by zaburzyć jego spokojny ton głosu i wyważone ruchy, trzeba było napracować się więcej, niż w majątkowym kieracie.
Inaczej zapamiętano małżonkę Ernesta, słynącą z cech opozycyjnych do wyżej wymienionych.
Pochodząca z Kalisza Sophie z Schnerrów Schloesserowa słynęła nie tylko z ciętego języka i wymierzania kar, ale też z wielkiego poświęcenia na rzecz majątku. Pracowała fizycznie od rana do obiadu, wymagając od siebie tyle samo, co od swoich pracowników. Dziedzic – książkowy wręcz przykład Pana, czuwał nad swoim dobytkiem, przydzielając pracę w uprzejmy i serdeczny przy tym sposób. Nie stronił od długich rozmów z pracownikami. Chętnie też w dodatkowy sposób wynagradzał ich za trud pracy na rzecz majątku.
Dziedziczka, wychowana w tradycji wielkiego poszanowania dla własności, także cudzej, nie uznawała żadnych, nawet dziecięcych wybryków przy tzw. „harendzie”.
„Ile jagód się nazrywało z jagodziwia, tyle razy nas dziedziczka karała chłostą” – to kolejna impresja z brzezińskiego majątku.
Praca nieletnich w majątku brzezińskim była urzeczywistnieniem poglądów Ernesta i Sophie Schloesserów o stawaniu się lepszym człowiekiem poprzez pracę. Tak też były wychowywane dwie córki właścicieli majątku – Dagmara oraz Ragna, których nie przyzwyczajono do wygód i wysługiwania się służbą dworską.
Obie sumiennie i bez pretensji pracowały u rodziców, którzy wymagali od nich tyle samo, co od zatrudnionych rodzin chłopskich.
Dzieci wstawały o tej samej porze, co rodzice, a więc o piątej rano. W sezonie letnim pracę w majątku zaczynano o godzinie szóstej. Natomiast fornale, by zapewnić koniom wyżywienie i przygotować do pracy w polu, podkuwając je i zaprzęgając – rozpoczynali pracę o godzinie czwartej.
Podczas przerw służba wracała na posiłek do domów, rzadziej urządzając prowizoryczne paleniska, przy których gromadzono się pokaźną liczbą osób. W kuchni dla Państwa zlokalizowanej na pierwszym piętrze pałacu, pracowała Stanisława Baraniecka. Pracy nigdy nie brakowało i przychodziło się do domu na dwukwadransowe przerwy – śniadaniową i obiadową.
„Pracowaliśmy codziennie do godzin wieczornych. Dostawaliśmy połowę pensji dorosłych, a fakt pracy wszystkich domowników skutkował podarunkami z rąk dziedziców. Rodzice otrzymywali często dodatkowo fasolę, kaszę, pszenicę, oraz dwa litry mleka. Pewnego razu do ogrodu podczas naszej pracy przyszła dziedziczka z posnutymi pończochami, z których zaczęliśmy żartować. Uwagę Schloesserowej zwróciła moja mama, której dziedziczka w języku polskim odpowiedziała: „I tak wiadomo kim tu jestem” – wspomina dziś ponad dziewięćdziesięcioletnia mieszkanka Brzezin.
Codzienności
W zwyczaju właścicieli Brzezin był podwieczorek. Codziennie o godzinie szesnastej parze małżonków i ich córkom podawano zsiadłe mleko w porcelanowych kubkach. Rozmawiali o wrażeniach z dnia i przeglądali prasę, którą dostarczała poczta.

Na werandzie dworu brzezińskiego, lata 30 XX wieku, Ernest i Sophie Schloesserowie, fot. ze zbiorów rodziny Molków
Po podwieczorku dziedzice oddawali się stałemu elementowi rozrywki, jakim było pisanie listów. Poczta z Brzezin szła do Opatówka, Kalisza, Ozorkowa, Łodzi i Wrocławia – do krewnych i partnerów w biznesie.
Wieczorami, po kolacji, kiedy ruch w pałacu ustawał, panienki chętnie wypuszczały z klatki żółwie hodowlane, dokarmiając je mleczem. Zajmowano się także amatorską hodowlą żab słodkowodnych, dla których pokarm łapały pokojówki wraz ze służbą.
Przyjęcie w pałacu było zadaniem sprawdzającym organizację jego właścicieli oraz służby. W tych dniach dziedziczka wydawała polecenia od wpół do ósmej rano, by jak najlepiej ugościć przybyłych. Szykowano odpowiednią zastawę, właściwą dla rangi wizytujących pałac, cięto najokazalsze kwiaty z oranżerii, by ozdobić nimi pomieszczenia.
W kuchni dworskiej znajdował się trójkomorowy zlew, szeroki na całą ścianę w którym zmywano, płukano i wykładano brudne naczynia. Zlokalizowany pośrodku pomieszczenia piec z brązowych kafli posiadał 8 palenisk z tzw. fajerkami. Dzieli się wspomnieniami pani Kunegunda Marciniak:
Na stawie przed dworem brzezińskim, fot. z archiwum Joachima von Manitiusa
„Wraz z pozostałą służbą pracującą w pałacu upodobaliśmy sobie jako miejsce spożywania posiłków stół przy oknie z widokiem na przydworski staw, jednakże można było nam przy nim zasiadać tylko wtedy, kiedy w pałacu nie przebywali jego właściciele. W przeciwnym razie przechodziliśmy do małego pokoiku nazywanego „przyrządzalnią”. Pierwszeństwo w korzystaniu z urokliwego miejsca z widokiem na wielki staw przysługiwało lokajowi. Widywaliśmy nader często krzątającą się po kuchni starszą córkę dziedziców – Dagmarę, której ulubionym przysmakiem był chleb z masłem i miodem”.
Do najznamienitszych gości, którzy odwiedzali brzezińską rezydencję, należeli: biskup kaliski Stanisław Zdzitowiecki, czołowi przedstawiciele wojska polskiego, kolejni pastorzy parafii ewangelickiej w Sobiesękach, a także władze powiatu kaliskiego.
Przed zapadnięciem zmroku bardzo chętnie urządzano rejsy łodzią po stawie. Inne zbiorniki wodne należące do Schloesserów – stawy w Chodobie i Fajum – służyły hodowli ryb. W ich łowieniu uczestniczyła sama dziedziczka, która pilnowała, by nikt – zarówno z pracowników, jak i kupujących – nie przywłaszczył sobie jej mienia.
Innym sposobem spędzania wolnego czasu były rozgrywki w tenisa. Nieopodal pałacu znajdował się prywatny kort, z którego chętnie korzystali zarówno ojciec, córki, jak i zarządca majątku – pan Strzelecki. Była to też okazja dla najmłodszych pracowników majątku. Dziedzic chętnie nagradzał małoletnich orzechami i rzadziej cukierkami – za podawanie piłki i napojów oraz wymianę rakiet.
Reqiem dla niemieckiego ziemiaństwa
Kryzys światowy lat trzydziestych nie wpłynął znacząco na Brzeziny. Właściciele majątku odczuli jedynie spadek obrotu drewnem. Gospodarka leśna jednak nie upadła, a jedynie zwolniła.
Mercedes należący do dziedziców, fot. ze zbiorów rodziny Wieczorków
„Z powodu obecnego kryzysu gospodarczego, prosiłbym wydane pozwolenie na zalesienie rozłożyć na przeciąg 5 lat, z tem aby akcję zalesiania rozpocząć wiosną 1936 roku, w celu wykorzystania posiadanego we własnych rozsadnikach sadzonek sosny, a także wykorzystania łatwości najmu siły roboczej, co przyczyni się jednocześnie do częściowego zmniejszenia okolicznego bezrobocia. […]” – list Ernesta Schloessera, Brzeziny dn. 30 września 1935 roku.
Wojska hitlerowskich Niemiec wkroczyły do Brzezin 3 września 1939 roku. Były to oddziały szturmowe 24 dywizji gen. Olbrichta. Już w niedzielę, 2 września, wysadzono dwa główne mosty na południu w Grabowie i tuż przy pałacu brzezińskim, odcinając drogę w kierunku północno – zachodnim.
Przed zajęciem Brzezin przez 32 pułk piechoty Wehrmachtu, spalono kilka pobliskich wsi, m.in. Ostrów Kaliski. Dokonano także pierwszego masowego mordu na ludności cywilnej, zabijając na tym terenie siedemnaście osób.

Dwór w Brzezinach od strony bramy wejściowej, fot. z archiwum Joachima von Manitiusa
Bezpieczne miejsce, jakim był pałac przez okres rządów nazistowskich, zapewne stałoby się miejscem masowej egzekucji jego mieszkańców z chwilą wkroczenia do Brzezin armii czerwonej.
Dziedzicowi i jego małżonce, uciekającym w stronę Grabowa, 19 stycznia 1945 roku towarzyszyły najbardziej oddane osoby z ich majątku. Pośród nich Stolarek, Wieczorek i Kuświk.
Prócz najbardziej wartościowych rzeczy – pamiątek, kolekcji, darów i prezentów, takich jak porcelana, czy biżuteria – zdążono spakować dokumenty, akty własności i polecenia wypłat z kont bankowych, które zamierzano zrealizować we Wrocławiu.
Ucieczka z miejsca długoletniego zamieszkania i przyczyna, która do niej doprowadziła, najwyraźniej odsłoniła stare rany w psychice Ernesta Schloessera, doświadczonego w przeszłości przez wojska rosyjskie w I wojnie światowej. Już na terytorium upadającej Rzeszy Niemieckiej odebrał on sobie życie.
Na docelowe miejsce, do miejscowości Sundern, zaprzęg dotarł po kilku tygodniach. Na powrót do Brzezin leżących już w innej Polsce, zdecydowało się potem kilku pracowników dworu Schloesserów.
„Ponieważ od sierpnia 1944 roku codziennie koło nas maszerowały wojska, niekiedy 2,3 razy dziennie, a od nas 20 – 24 km na wschód był teren, dokąd uciekano, powiedzieliśmy sobie, że trzeba mieć wszystko pod ręką, również leki, środki pierwszej pomocy. Po tym, jak się skończyło bombardowanie, widzieliśmy liczne samochody jadące z kierunku Łodzi. Byliśmy w pokoju, myśleliśmy, co powinniśmy zrobić, postanowiliśmy w końcu, że ojciec nasz powinien jechać jutro do Kalisza, odwiedzić tam naszych znajomych, poszukać wyjścia z sytuacji, wspomóc ich i oczekiwać również pomocy, powiedzieć jakie jest położenie. Był ciągle pełen nadziei. 12.01 powiedział mi, że linia frontu jest blisko. 13.01 jechał z adiutantem i 20.01 przyjechał do Ozorkowa. Tam był jego oddział [nieczytelne], w pałacu rodzinnym Twojego dziadka. W tym czasie, do południa 17.01 przybyło do nas SS-komando i kazało nam być gotowymi do ucieczki, gdy zostanie wydany rozkaz. 7 wozów zostało dla nas przygotowanych, wszystkie pozostałe, oraz konie zostały zabrane dla innych uchodźców. Nie może zostać żadna „niemiecka krew” – tak mówili. Jeśli nie posłuchamy – zginiemy. Po powrocie Twojego ojca, zaczęły się przygotowania do ucieczki. 4 wozy i jeden zakryty dla matki i nas dzieci zostały przygotowane i załadowane. 11 koni zostało zaprzęgniętych. Jakie szczęście, że mieliśmy żelazo na podkowy. W takim śniegu i ślizgawicy jak wtedy nie przeszlibyśmy zamierzonej drogi. Było – 15st mrozu. Przede wszystkim częsta moja myśl, że muszę porzucić moją ukochaną ojczyznę. Na wschodzie widać było gorejące niebo od łun pożarów i słychać było kanonady.”
Fragment przetłumaczonego pamiętnika
Siegmunda von Manitiusa z czasu ucieczki z Polski.
Własność – Joachim von Manitius.