„Wycofywanie się to strategia polityczna”
Opublikowano:
11 maja 2023
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
O pracy włączającej, różnicach między Poznaniem a Berlinem i kuratorskiej aktywności z Zofią nierodzińską (nazwisko pisane małą literą na prośbę rozmówczyni), rozmawia Oskar Czapiewski.
Oskar Czapiewski: W pierwszym wywiadzie dla Kultury u Podstaw w 2021 roku powiedziałaś, że twoją misją jest wspieranie osób naprawdę marginalizowanych. Czy czujesz, że od tego czasu wiele się zmieniło w kwestii włączania osób z niepełnosprawnościami w obręb działalności instytucji kultury?
Zofia nierodzińska: Oczywiście grupy marginalizowane są po prostu grupami marginalizowanymi; użyłam słowa „naprawdę”, żeby zwrócić uwagę na to, że dominujący w Polsce dyskurs, który jest budowany na narodowościowo-religijnych fantazmatach, kreuje wyobrażoną sytuację zagrożenia, np. katolików przez feministki albo „prawdziwych Polaków” przez migrantów, czyli używa strachu do zarządzania ludźmi.
Mówiąc o osobach marginalizowanych, mam na myśli m.in. osoby migrujące, które nie mogą przedostać się przez polsko-białoruską granicę, którym de facto odmawia się prawa do życia. Inną tego rodzaju grupą są osoby z niepełnosprawnościami, które niedawno protestowały w sejmie.
To oni i one nie mają dostępu do praw, utrzymywane są w sytuacji nieustannej prekaryzacji – o te grupy warto się wstawiać w instytucjach, i to nie tylko instytucjach kultury.
O.Cz.: Czy masz poczucie, że ta misja się spełnia, a osoby z niepełnosprawnościami rzeczywiście czują to wsparcie?
Z.n.: Nie chciałabym się wypowiadać w niczyim imieniu. Nie chodzi mi też o działalność charytatywną ani o umieszczanie mojej aktywności w obrębie dyskursu na temat miłosierdzia. Mogę jednak zabierać głos jako osoba sojusznicza, czyli osoba, która dysponuje zmiennymi przywilejami i może współtworzyć miejsca i sytuacje, które wypróbowują inne sposoby bycia razem oparte na wzajemnej ciekawości i wsparciu w miejscu wyzysku i konkurencji.
Kuratorując wystawy i wydarzenia w Arsenale (Miejska Galeria Sztuki Arsenał w Poznaniu), dbałam o to, aby nikt nie pracował za darmo – co w kontekście kultury niestety nie jest oczywiste – , aby każda czynność wykonana przy powstaniu wydarzenia, książki czy wystawy była traktowana z taką samą uwagą i szacunkiem, nie tylko praca twórcza; aby prezentowanym pracom towarzyszyły audiodeskrypcje i opisy w języku prostym do czytania i rozumienia; aby w końcu galeria publiczna stała się miejscem dostępnym dla wszystkich, nie tylko dla osób zajmujących się sztuką, sprawnych i ekonomicznie uprzywilejowanych.
Oczywiście do wprowadzenia dostępności zobowiązuje nas też ustawa o zasadach dostępności cyfrowej z 2019 roku, która sama w sobie stanowi krok w dobrą stronę. Sposób jej realizacji pozostawia jednak wiele do życzenia – dobrze byłoby, gdyby wiązał się on z większymi środkami i tworzeniem nowych miejsc pracy dla osób zajmujących się wyłącznie dostępnością, bo ten temat jest szeroki, fascynujący i wciąż się rozwija.
Świetną robotę w tym zakresie wykonuje Centrum Sztuki Włączającej związane z Teatrem 21 w Warszawie, MSN w Warszawie organizuje cykl wydarzeń zatytułowany „Muzeum dostępne”. W Poznaniu działa Fundacja Lue Lu, a także Centrum Praktyk Edukacyjnych przy CK Zamek. W Muzeum Śląskim w Katowicach odbyła się niezwykle ważna dla społeczności Głuchych (i nie tylko) wystawa „Głusza”.
Przez wiele lat świetnie działał zespół edukacyjny w MS w Łodzi i w Zachęcie w Warszawie, dopóki instytucje te nie otrzymały nowych dyrektorów. Można wymienić też program kuratorski rozwijany przez Katarzynę Różniak z Galerii Arsenał w Białymstoku, Galerię Labirynt w Lublinie czy Łaźnię w Gdańsku. Ogromną pracę wykonują przede wszystkim organizacje oddolne, takie jak Towarzystwo Osób Niesłyszących TON z Poznania czy kolektyw Artykuł 6 zrzeszający osoby identyfikujące się jako kobiety z niepełnosprawnościami i ich sojuszniczki.
Jak widać, pomimo braku funduszy i systemowego wsparcia osoby pracujące w instytucjach wykonują świetną pracę.
Poza instytucjami również tworzone są kolektywy i parainstytucje na przekór oficjalnemu obiegowi.
O.Cz.: A jak to wygląda w Berlinie?
Z.n.: Myślę, że w Niemczech instytucje publiczne kierują się inną polityką niż te w Polsce. Inkluzywność nie jest jedynie „usługą dostępnościową” opartą na wywiązywaniu się z kolejnych punktów ustawy, lecz jest wpisana w samą filozofię działania instytucji jako ważnych instancji społeczeństwa obywatelskiego.
W Polsce galerie publiczne często wzmacniają ekskluzywność sztuki jako rozrywki dla grup ekonomicznie i symbolicznie uprzywilejowanych, działają jak marszandzi pozycjonujący kolejnych, zawsze młodych artystów w obiegu komercyjnym.
Tutaj nie chodzi o to, aby wspierać obieg komercyjny, ale pokazywać, że sztuka to debata innymi środkami, to zaangażowanie, to sposób na myślenie i działanie w poprzek dominujących dyskursów, to podejmowanie ryzyka i współtworzenie miejsc, w których można wyobrażać sobie i starać się materializować realnie demokratyczne i równościowe sposoby społecznego funkcjonowania.
Różnica pomiędzy instytucjami w Niemczech i w Polsce jest konsekwencją historyczną – mamy za sobą transformację, która w jednoznaczny sposób ukształtowała to, w jaki sposób myślimy o kulturze i o społeczeństwie, które ją tworzy, czyniąc neoliberalny dyskurs dyskursem dominującym.
Instytucje publiczne przejęły strategie galerii komercyjnych, w których wydzielanie artyzolu [pot. entuzjazm i zapał artystów i ludzi kultury do tworzenia, wykorzystywany przez instytucje do zaniżania warunków pracy w owych miejscach – przyp. O.Cz.] – jak powiedziałby Michał Kozłowski – jest powodem i głównym celem współtworzenia kultury.
Galerie stały się miejscami dostępnymi dla nielicznych, których stać na uczestnictwo w kulturze, trochę jak butiki z ekstrawaganckimi produktami. Z drugiej strony mamy coraz silniejszą reaktywację sztuki sakralnej, patriotycznej i akademickiej posługującej się najczęściej tradycyjnymi mediami, jak wielkoformatowe formy rzeźbiarskie lub świętujące kolejne odrodzenie malarstwo sztalugowe. Oczywiście nie ma nic złego w tradycyjnych mediach, ale inwestowanie w obiekty sztuki w czasach kolejnych kryzysów i katastrof pokazuje perwersyjność kapitalizmu i związanego z nim komercyjnego obiegu sztuki. Myślę, że instytucje publiczne powinny bardziej krytycznie przyjrzeć się swojej roli w tym systemie, a w najlepszym razie przestać go wspierać.
O.Cz.: Najnowszy numer „Magazynu RTV” – czasopisma, które współredagujesz – dotyczy rodziny. Pojawiły się tam prace, które otwarcie krytykowały model rodziny nuklearnej, inne z kolei zdają się go afirmować. Jestem ciekaw twojej opinii – czy uważasz, że ten najbardziej powszechny obecnie w Europie model dwupokoleniowej komórki społecznej ma sens? A może powoli staje się archaiczny?
Z.n.: Nie uważam, żeby miał stać się archaiczny, jest po prostu jednym z wielu modeli. Uprzywilejowanie jednego, w danym momencie historycznym uznawanego za najlepszy, modelu rodziny prowadzi często do wykluczeń, ostracyzmu i przemocy wobec innych sposobów społecznego funkcjonowania. Szkodliwe jest przekonanie, że jesteśmy w stanie się spełnić tylko w jednym scenariuszu, dlatego zależało mi na tym, żeby podkreślić całe spektrum rodzinności. Analogicznie do spektrum tożsamości, seksualności itp. Stawianie jednego, dominującego modelu ponad innymi jest oczywiście działaniem politycznym.
W tym numerze „Magazynu RTV” pokazujemy, że w świetny sposób funkcjonują m.in. rodziny tęczowe, relacje patchworkowe, związki partnerskie, a także więzi pozaludzkie, jakie łączą ludzkie zwierzęta z innymi istotami, które wprowadzają w życie hasło „Make kin, not babies”.
W końcu człowiek związany jest ze wszystkimi istotami, z którymi łączy nas znacznie więcej, niż czasem chcielibyśmy przyznać. Wystarczy się rozejrzeć, by zauważyć, jak dużo osób żyje w tego typu relacjach, pozostają one jednak w cieniu, niejako niedoświetlone.
O.Cz.: Czytałem biogram na twojej stronie internetowej i mam wrażenie, że mógłby posłużyć jako kanwa dla sensacyjno-biograficznego filmu. Zdobyłaś nagrodę dedykowaną młodym artystom i artystkom, skończyłaś 4-letni związek, po czym przeprowadziłaś się do Berlina, gdzie przez jakiś czas byłaś w kryzysie bezdomności. Nauczyłaś się niemieckiego i skończyłaś studia magisterskie w Berlinie. Trudno było?
Z.n.: Ciekawe, że w ten sposób odczytałeś ten biograf. Myślę, że po prostu jest szczery. Zazwyczaj biogramy bazują na suchych faktach jak miejsce urodzenia, skończenie tej lub innej uczelni, miejsce zamieszkania.
Zależało mi też na tym, by poza osiągnięciami umieścić tam również drugą stronę, która w moim przypadku wiąże się z sytuacją ekonomiczną, która nie zawsze była zadowalająca. Nie chciałam tego przemilczeć. W pewnym momencie nie byłam w stanie zapłacić czynszu za mieszkanie, a nie jest to przecież wcale taki rzadki scenariusz. Wiele osób studiując w dużych miastach, w pewnych momentach ma problemy z utrzymaniem się.
Ja pracowałam wtedy tylko dorywczo i w pewnym momencie moje fundusze się skończyły. Nie oznacza to jednak, że wylądowałam na ulicy. Dostałam wtedy wsparcie od moich znajomych. Nie pochodzę ze specjalnie uprzywilejowanego domu i nie chciałam przemilczeć tego doświadczenia w swoim biogramie. Czy było trudno? Czasem trudno, czasem też zabawnie, różnie. Na pewno było łatwiej niż w Polsce.
O.Cz.: Dlaczego?
Z.n.: M.in. dlatego, że w Berlinie poczułam, jak bardzo hermetyczny jest Poznań i jak patriarchalna jest Polska. Zauważyłam, że wiele spraw, które wydawały mi się wręcz naturalne, wcale takimi nie są. Mam na myśli m.in. relacje w pracy, rodzinie czy na uczelni, powszechny szowinizm, pozbawiony refleksji klasizm i hierarchiczność są obecne właściwie wszędzie, np. podczas studiów magisterskich na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu tylko raz uczestniczyłam w kursie prowadzonym przez kobietę, podczas gdy osobami studiującymi i dbającymi o porządek były w większości osoby kobiece; podobne wykluczenia dotyczą osób migranckich czy osób z niepełnosprawnościami.
Oczywiście, w Niemczech wszystkie te problemy i wykluczenia też istnieją, ale nie są uznawane za „tradycję” i są częścią debaty publicznej, a krytyka władzy nie kończy się tak jak w Polsce w sądzie, tylko jest stałym elementem życia społecznego.
W Berlinie studiowałam sztukę w kontekście. Nie traktowano jej jako odrębnej dziedziny estetycznej, uprawiana w myśl hasła „sztuka dla sztuki”. Była raczej argumentem w dyskusji i formą ekspresji. To nie artysta miał wyjaśniać świat, przeciwnie – to konkretny kontekst decydował o tym, jakiej formy wypowiedzi, zaangażowania należy użyć, aby wziąć udział w debacie, wyrazić swoje stanowisko i włączyć się w dany proces. To podejście ze mną zostało. Nie szukam w sztuce sublimacji, używam jej jako jednego ze sposobów bycia w świecie, nie zawsze najbardziej adekwatnego.
O.Cz.: Możesz opowiedzieć nieco o swoim doświadczeniu jako osoby kuratorującej sztukę między Wschodem a Zachodem? Jak osoby w Berlinie odbierają sztukę ze Wschodu?
Z.n.: Reakcje są bardzo zróżnicowane. Pewnie dlatego, że wiele osób tutaj nie uświadamia sobie tego, co dzieje się za wschodnią granicą.
Polska jest dla nich bardzo odległym krajem i mimo że Berlin z perspektywy Poznania jest blisko, to Poznań z perspektywy Berlina jest już bardzo daleko. Dlatego wypowiadanie się z perspektywy Europy Wschodniej może spotykać się tutaj z niezrozumieniem.
W Niemczech, w przeciwieństwie do Polski, bardzo krytycznie patrzy się na dyskursy narodowościowe i heroiczne, dominuje krytyczne podejście, sceptycznie traktujące wszelką walkę w imię patriotyzmu. Można też powiedzieć, że jest to podejście zachowawcze, nastawione na utrzymanie własnych przywilejów, które ociera się o cynizm i ze względu na dużą ignorancję w stosunku do krajów na wschód od Odry jest pozbawione empatii. W Polsce jednak jednoznaczne wspieranie heroicznych postaw i tym samym fetyszyzowanie wojny jest jeszcze bardziej niebezpieczne i ostatecznie wspiera reakcyjne postawy.
Ciekawym przykładem na translokalną solidarność, która nie wspiera dyskursów nacjonalistycznych, jest trwająca aktualnie w nGbK w Berlinie wystawa „Өмә” – co po baszkirsku oznacza kolektywne praktyki samopomocy – która pokazuje walki o samostanowienie ludności rdzennych i dekolonizację Rosji.
Dzięki wystawie można się zapoznać z perspektywami artystów i artystek z mniejszości Komiaków, Baszkirów, Kałmyków, ale także artystów i artystek działających w Kazachstanie, Uzbekistanie czy Turkmenistanie.
Możemy zobaczyć, w jaki sposób te grupy są urasawiane, rusyfikowane i marginalizowane w dyskursach narodowych w Rosji. W tej materii mam – pewnie nie tylko ja – dużo do nadrobienia.
O.Cz.: Czy widzisz siebie w roli osoby „nadrabiającej” te luki w polskim kontekście? Innymi słowy – czy zamierzasz wracać do Poznania?
Z. n.: Chciałabym móc powiedzieć, że będę częściej w Poznaniu – mieście, które mimo wszystko lubię, w którym pracowałam przez ostatnie sześć lat. Jest jednak inaczej, moje osobiste i zawodowe plany są przynajmniej na razie związane z Berlinem, gdzie aktualnie współpracuję z Berliner Festspiele, gdzie kończę publikację „Polityki (nie)dostępności”, na której realizację otrzymałam stypendium ze środków municypalnych oraz Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej, gdzie uczestniczę w wydarzeniach i debatach, gdzie są też moi najbliżsi.
Niestety nie mogę z przekonaniem wiązać swojej przyszłości z Polską, być częścią społeczeństwa, które pozwoliło na odebranie osobom kobiecym praw człowieka, które nie ma problemu ze stawianiem muru na jednej granicy, podczas gdy otwiera drugą (choć tutaj jest to oczywiście związane z polityką całej UE). Nie chcę być też na celowniku aparatu władzy, która skazała mnie za obrazę uczuć religijnych, a Justynę z Aborcyjnego Dream Teamu ukarała za udzielenie pomocy.
Mój wyjazd to decyzja polityczna, ponieważ nie chcę wspierać kontekstu, z którym fundamentalnie się nie zgadzam, a nie czuję, że w najbliższym czasie możemy go jako społeczeństwo zmienić.