Oglądać? Top 3 najlepszych seriali 2024 (cz. 1)
Opublikowano:
2 lipca 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Pierwsze półrocze 2024 roku serialowo nie należało do najlepszych. Mimo że Hollywood wygrzebywało się po ostatnim strajku scenarzystek i scenarzystów, nie zabrakło premier i kontynuacji.
Były te najsłabsze, produkowane chyba tylko za sprawą stojących za nimi znanych nazwisk, od Winslet i Cumberbatcha, przez Farrela i Kidman, po Butlera i Keoghana. Pojawiały się na wpół udane seriale, jak reanimowany przez Jodie Foster „Detektyw”, który finalnie pozostał zimny jak Alaska, gdzie odbywa się jego akcja; bardziej postmodernistyczny niż postmodernizm, sygnowany przez Roberta Downey Jr., „Sympatyk” o komunistycznym szpiegu w ostatnich dniach wojny w Wietnamie i jego przeprowadzce do USA. Była też „Kartoteka policyjna”, czyli kolejny brytyjski kryminał, cóż z tego, że wciągający i tematycznie słuszny, kiedy widzieliśmy już jego lepsze wersje. Co prawda zaśmiewałem się na „Komediantkach”, czyli na nadal dobrym serialu z Jean Smart i Hannah Einbinder, te jednak w trzecim sezonie musiały zmagać się z przewidywalnym scenariuszem i wykalkulowanymi żartami i na niewiele zdała się chemia między aktorkami.
Chemię między sobą mieli też Maya Erskine i Donald Glover, odgrzewający „Pana i Panią Smith”, mierny filmy z 2005 roku, o małżeństwie szpiegów na zlecenie. Można. Ale po co?
Polskie produkcje, choć coraz lepsze, nie przykuły mojej uwagi na tyle, abym mógł je dokończyć. „Kiedy ślub?”, choć dobrze zrobiony i zagrany, raził sztucznością portretowania osób ze społeczności LGBTQ+ (czy za dobre chęci należy się plus?). Natomiast z „Rojstu Millenium” pamiętam fantastyczną kreację Filipa Pławiaka jako „młodego Fronczewskiego” i fakt, że polscy aktorzy w ciemniejszym makijażu (sic!) grali Romów.
Jeśli żałuję, to tego, że nie widziałem drugiego, ponoć świetnego, sezonu „Tokyo Vice” o dziennikarzu śledczym, który wkradł się w łaski policji, by móc pisać o tokijskim mafijnym podziemiu.
Nie śledziłem produkcji sygnowanej przez Michaela Manna trochę z braku czasu, a trochę przez grającego główną rolę Ansela Elgorta. Mam dosyć podbijania popularności kolesiom z nierozwiązaną sprawą molestowania seksualnego. Zresztą chyba nie tylko ja, skoro serial nie doczeka się kolejnej odsłony.
Poniżej podrzucam trzy tytuły, które rozpoczęły się i zakończyły od stycznia do czerwca 2024 roku.
Wszystkie one, choć nie wybitne, uważam za najbardziej interesujące, często nowatorskie i na pewno zmuszające do dyskusji.
-
„Klątwa”, SkyShowtime
Jeśli za serial odpowiada Nathan Fielder, Emma Stone i Benny Safdie, na pewno możemy zapomnieć o generyczności i spodziewać się fal obezwładniającego cringe’u. Zwłaszcza Fielder („Zły dotyk Nathana”, „Próba generalna”), choć najmniej popularny z twórczego tria, dał się poznać jako król tworzenia niezręcznej atmosfery na małym ekranie.
Pozostała dwójka bez większych trudów mu w tym towarzyszy.
„Klątwa” opowiada o nowożeńcach Whitney (Stone) i Asherze (Fielder) Siegelach, starających się powołać do życia program typu reality TV o ekoświadomym budownictwie mieszkalnym w małej społeczności Española w Nowym Meksyku. Produkować ma Dougie (Safdie), który bardziej niż tematem „Flipantropii”, bo taki nosi tytuł ów twór, interesuje się zarejestrowaniem na kamerze dramy pomiędzy małżonkami.
W tle tytułowa klątwa – czyli domniemamy czar rzucony przez siedmioletnią czarną dziewczynkę na Ashera – realna czy nie, powoduje niepokój i burzy drogę do medialnego sukcesu pary.
W dużej mierze serial jest o białym uprzywilejowaniu, które małżeństwo Siegelów niezdarnie stara się ukryć pod pracą na rzecz społeczności, złożonej głównie z osób o latynoskich korzeniach i rdzennych Amerykanek i Amerykanów; pracą, o którą nikt nie prosił. Mimo jednak że „Klątwa” wywraca nasze oczekiwania, zmusza do refleksji, bawi, choć częściej krępuje, zwyczajnie też… nudzi. 10 godzinnych odcinków nie stanowi też wielkiej przyjemności, bardziej to eksperyment poznawczy, który nie udałby się, gdyby nie zaangażowanie Emmy Stone. Jej (zasłużony) status gwiazdy przyciąga. Skutecznie.
-
„Szogun”, Disney+
Miał być miniserial, będą jeszcze dwa sezonu. Czy słusznie? Śmiem wątpić. Wielka popularność niesie wielkie pieniądze. Im trudno się oprzeć. Ekranizacja powieści Jamesa Clavella przenosi nas do roku 1600. Brytyjski żeglarz John Blackthorne (Cosmo Jarvis) na statku ze zdziesiątkowaną załogą dociera do brzegów Japonii. To czas, kiedy Europejczycy aż tak swobodnie nie podróżują na podbój kolonialny i handlowy Azji. W Japonii zadomowili się głównie Portugalczycy i Hiszpanie, którzy z misją ewangelizacji sterują wymianą dóbr. Jednocześnie dla swoich profitów kłamią lordom japońskim o wyglądzie świata.
Dlatego przybycie Brytyjczyka jest dla nich problemem.
Zaczynam od europejskiego punktu widzenia, ale w żaden sposób nie jest on dominujący. Blackthorne to tylko jeden z głównych bohaterów. Wraz z zachodnią widownią zostaje wrzucony do labiryntu japońskiej historii, tamtejszych obyczajów, całej kurtuazji. Nikt mu ich nie tłumaczy. Kraj od setek lat targany jest wojną domową. Kiedy umiera dziedzic, lordowie zaczynają knuć, kto powinien rządzić krajem. Wyłamuje się tylko Yoshii Toranaga (Hiroyuki Sanada). Gdy grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo, zaczyna wykorzystywać Blackthorna jako kartę przetargową. Daje mu również tłumaczkę Todę Mariko (fantastyczna Anna Sawai).
„Szogun” to opowieść o głodzie władzy, ale też o zemście.
Odpowiadający za produkcję Rachel Kondo i Justin Marks nie łagodzą przedstawienia Japonii okresu Sengoku. Nikt też nie traktuje Brytyjczyka jako uprzywilejowanego, białego przedstawiciela Zachodu, oceniającego czy próbującego narzucić swoje, „jedyne słuszne” obyczaje. To świeża perspektywa. Z pełnej immersji wytrącają efekty specjalne, które częściej niż XVII-wieczną Japonię przypominają grę komputerową. Natomiast nieefektowny finał, moim zdaniem, nie wskazuje na innowatorskie snucie opowieści, lecz uszczuplenie funduszy. Szkoda.
-
„Ripley”, Netflix
Sam się sobie dziwię, że serial, który odebrałem raczej chłodno, znalazł się tak wysoko. Może po prostu marzę o wakacjach? Choć Włochy, gdzie dzieje się akcja „Utalentowanego pana Ripleya” powieści Patricii Highsmith, w najnowszej wersji, w reżyserii Stevena Zailliana, są smutne, jakie faktycznie musiały być w czasie kryzysu po II wojnie światowej, co oddaje zupełne zanurzenie w czerni i bieli. Zdjęcia Roberta Elswita robią piorunujące wrażenie – są surowe, odważne i budzące samotność. Pierwsze przychodzą na myśl, kiedy zaczynamy rozmawiać o „Ripleyu”. Zaraz po nich jest Andrew Scott w tytułowej roli naciągacza, który zbiegiem okoliczności zostaje wysłany przez nowojorskiego bogacza do górzystej Atrani w celu namówienia syna-dekadenta do powrotu na łono rodziny. Co prawda blisko 50-letni Scott jest do tej roli (i dla sensu fabuły) za stary, ale jego aktorski kunszt sprawia, że szybko o tym zapominamy. Początkowo dziwaczny i niezręczny w towarzystwie „artystycznie uzdolnionych” Dickiego Greenleafa (wspomnianego syna bogacza, w tej roli Johnny Flynn) i jego partnerki Marge Sherwood (drewniana Dakota Fanning), obcując z parą, na naszych oczach, przeistacza się w przedstawiciela wyższych sfer.
Upiorne, jak kolejne morderstwa, których Ripley się dopuszcza.
Co przeszkadza, to powolność produkcji. Czas ciągnie się jak guma przyklejona do podeszwy buta. Jesteśmy zmuszeni do bardzo skrupulatnego przyglądania się każdemu krokowi głównego bohatera, jakby Zaillian chciał powiedzieć: „Tak rodzi się zło”. Robi się przyciężko. Gdyby nie zdjęcia i gra aktorska (nie tylko Scotta, ale przede wszystkim Maurizio Lombardiego i Margherity Buy), można byłoby wcisnąć czerwony guzik pilota. Ostatni odcinek, chyba najciekawszy, wypuszcza trochę powietrza z tego patetycznego balonu. To za sprawą niespodziewanego epizodu pewnego aktora. Szkoda, że tego luzu zabrakło w całej produkcji.