fot. Materiały prasowe

Śmieci nasze powszednie

Choć wiemy dobrze, co to są śmieci: resztki naszego życia, to nie chcemy o nich myśleć, spychamy je na margines świadomości i poza granice postrzegania. Domowe kosze na odpadki są skrzętnie ukryte w szafkach; zbiorcze kubły mają pokrywy i często umieszczone są w śmietnikowych altanach, jak to się nazywa; wysypiska śmieci są sytuowane jak najdalej poza granicami miast.

Rozrost tych ostatnich powoduje jednak, że zaczynają sąsiadować z terenami zamieszkanymi i kłuć w oczy. Bo mimo starań, by je wypchnąć poza granice widzenia i świadomości, są coraz większym problemem.

Sekretne życie śmieci

To nie tylko medialne obrazy Wielkiej Pacyficznej Plamy Śmieci. To również nie wyłącznie zdjęcia zadławionych foliowymi torebkami żółwi czy fok. To nie jedynie doniesienia o płonących wysypiskach śmieci i zagrożeniu stąd wynikającym ze względu na uwalniane w trakcie pożaru toksyczne substancje. To butelki po napojach leżące tu i ówdzie w parkach, plastikowe torebki unoszone podmuchami na jezdni, poprzerastany trawą but w rowie przy lesie.

 

Dobrze ilustrują skalę problemu zdjęcia Neapolu sprzed kilku lat, kiedy zastrajkowali tam pracownicy przedsiębiorstw zajmujących się wywozem śmieci. Miasto tonęło w odpadkach. Jak można przeczytać, powietrze było gęste od smrodu rozkładających się resztek.

Na co dzień staramy się nie dostrzegać problemu, pakując śmieci w worki, wyrzucając do kontenerów i nie interesując się, co z nimi dalej się dzieje. Uznając, że znikają i że tak być powinno. Ale one nie znikają, istnieją. Są śladem naszego życia. Piszą w tym momencie naszą historię.

Wydana niedawno przez Wydawnictwo Poznańskie książka Olivera Franklina-Wallisa „Zasypani. Sekretne życie śmieci” jest zapisem dziennikarskiego śledztwa dotyczącego tego, co dzieje się, kiedy zamykamy klapę pojemnika na odpadki. Wnikliwość tego dochodzenia, rozpiętego pomiędzy kontynentami i w czasie, każe zmienić sposób patrzenia na problem śmieci nawet wtedy, kiedy jest się przekonanym, że należy je segregować, poddawać przetworzeniu, odzyskowi.

Segregacja

Franklin-Wallis nie daje prostych diagnoz stanu rzeczy, ani też prostych recept, co począć w kryzysie, jak wymknąć się z pułapki. Bo na złożone problemy nie ma łatwych odpowiedzi, chyba że oznacza to zgodę na samooszustwo (dla dobrego samopoczucia, spokoju sumienia czy czegokolwiek innego). Uważnie za to prowadzi przez okolice, gdzie nasze powszednie śmieci lądują, by pokazać, że ich droga jest dłuższa, niżbyśmy chcieli sądzić, i dla nas wcale nieobojętna.

Początkiem tej podróży jest zakład przetwarzania odpadów plastikowych. Od kiedy wiadomo, że plastiku jest za dużo, bo nie rozkłada się tak jak resztki organiczne chociażby, że jego ilość wciąż rośnie, zaczęto poszukiwać sposobów zaradzenia problemowi. Stąd dzisiejsza segregacja, żółte pojemniki – by odzyskać i przetworzyć coś, co dotychczas z nonszalancją produkowaliśmy w niezliczonych ilościach i tak samo niefrasobliwie wyrzucaliśmy. Jesteśmy już przyzwyczajeni (nawet jeśli nieprzekonani) do rozdzielania śmieci na kategorie i umieszczania ich w odpowiednich pojemnikach.

 

fot. materiały prasowe

fot. materiały prasowe

Wierzymy, i nie bierze się to z pobożnych jedynie życzeń, a komunikatów mających skłonić do segregacji śmieci, że dzięki temu zostaną nie tyle częściami hałdy resztek, lecz elementami procesu odzyskiwania surowców i przetwarzania ich na powrót w coś użytecznego.

Jednak sprawa, jak pokazuje Franklin-Wallis, jest bardziej złożona. Istnieje wiele różnych związków, które potocznie określamy mianem plastiku, ale tylko kilka z nich jesteśmy w stanie poddawać recyklingowi. Reszta, co jest pomijane milczeniem, nadal stanowi w pełnym tego słowa znaczeniu śmieć – odpad, który ląduje na górze śmieci.

Ale śmieci to biznes. Element systemu kapitalistycznego.

Plastik

Dobrze pokazuje to historia upowszechnienia plastiku: stoi za nią chęć stworzenia kultury jednorazowości, dającej przestrzeń do wciąż nowych produktów. Tanich w produkcji i jednocześnie zapewniających zysk. Wyrzucanych natychmiast po użyciu i kupowanych w nowych egzemplarzach.

Kłopot z wiecznotrwałością nawet w postaci odpadów także jest skalkulowany biznesowo i przerzucony na nas. Konsumentów. Zamiast dążyć do ograniczenia zastosowania plastikowych wyrobów na etapie produkcji i wzięcia odpowiedzialności za ich ilość wprowadzaną do obrotu, korporacje wytworzyły w nas poczucie winy za używanie plastiku (choć nie mamy często wyboru – możemy coś kupić w plastikowym opakowaniu albo… w plastikowym opakowaniu).

 

To my mamy wrzucać odpowiednie odpady do właściwych pojemników i płacić za ich wywóz. Korporacje umywają od tego ręce, nie chcąc się zgodzić na system kaucyjny – gdyby go wprowadzono, na nie spadłaby odpowiedzialność za gospodarowanie plastikiem. Trzeba wiedzieć, jak nie płacić za śmieci, czyli osiągać zysk.

Ale nawet recykling ma swoje ograniczenia. Nie tylko niewielka część substancji może zostać poddana przetworzeniu bo jest to zbyt kosztowne, dodatkowo liczba cykli przetwórczych jest ograniczona.

Butelki PET mogą stać się na powrót butelkami PET kilkukrotnie, za każdym razem jednak jakość materiału jest gorsza – mętnieje, wytrącają się szkodliwe substancje. Polimery poddawane przetworzeniu są coraz krótsze, a zatem i ich właściwości się zmieniają. Po krótkim czasie nie nadają się do ponownego wykorzystania. Stają się nieodwołalnie śmieciami.

Kolonializm odpadowy

Wtedy, wraz z tymi nieprzetwarzalnymi, są eksportowane i lądują często w biednych krajach globalnego Południa. To kolonializm odpadowy. W dbałości o własne środowisko usuwamy śmieci poza horyzont – przestrzenny i mentalny. Mamy spokój. Porządek. I paradoksalnie mogą w nas wzbudzać zdumienie śmieciowe góry w odległych krajach, które uznajemy za wciąż niewystarczająco poważnie podchodzące do ochrony środowiska. Góry w dużej części naszych własnych odpadów.

Że sprawa nie jest jednoznaczna, pokazuje autor „Zasypanych” na przykładzie elektrośmieci. W kulturze szybkiego obiegu, promocji kolejnych – wciąż lepszych – modeli urządzeń, niezbędnych jak sądzimy do życia, te stare, nieposiadające odpowiednich funkcjonalności lądują w koszu.

 

Stamtąd, ze względu na skomplikowanie, a zatem i wysokie koszty, odzysku są eksportowane do – a jakże – krajów globalnego Południa. W niech proces odzyskiwania ma dwojaki charakter: nadający się do użytku sprzęt zostaje naprawiony, odświeżony i puszczony w obieg, odzyskiwanie zaś surowców dokonuje się w warunkach skrajnie niebezpiecznych dla zdrowia i życia pracujących nad tym osób.

Komputery, telefony, których jedynym felerem była „przestarzałość”, służą – dobrze – kolejnym użytkownikom. Materiały odzyskane przydają się do produkcji kolejnych generacji sprzętu w najnowszych wersjach, dostępnych głównie w bogatszych częściach świata. Sami segregujący wprawdzie zarabiają tak na życie, w sposób odpowiadający jednak stosunkom kolonialnym – ponosząc największe ryzyko i otrzymując nieproporcjonalnie niskie wynagrodzenie. A produkcja coraz bardziej zintegrowanych urządzeń czyni oba sposoby recyklingu elektrośmieci wiele trudniejszymi.

Przedstawiając los różnego rodzaju resztek: nieczystości, wyrzucanego jedzenia, odpadów radioaktywnych, Franklin-Wallis dokonuje rekonstrukcji współczesnej cywilizacji. Śmieci, jako rewers kultury, dają jej obraz mniej chwalebny, niżbyśmy chcieli. W swojej dosadności jednak trzeźwiący.

By świat balansujący na krawędzi nie stoczył się w nicość – hasłem musi stać się „mniej”. Wszystkich rzeczy. Musimy mniej zużywać, mniej mieć. Mniej nie znaczy gorzej. Mniej znaczy lepiej.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
0
Świetne
Świetne
0
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0