fot. Domena publiczna

Ambicje szlachetnie urodzonych

W okołolistopadowym anturażu memento mori, wspominamy. Dziś życiorysy osób związanych z Kaliszem i najbliższą okolicą, których żywoty okryły się cechami pozytywisty – osoby wymagającej przede wszystkim od siebie samej. Wyłania się z tych biogramów określony portret osoby – patriotycznej, ambitnej, uczciwej i z wielu innych względów szlachetnej.

Cechą XIX-wiecznej arystokracji i części mieszczaństwa były bowiem zajęcia, wtedy niepowszednie i tym samym nieosiągalne dla większości. Pomimo faktu, że nigdy nie określili siebie „patriotą”, byli nimi – nie przez słowa, lecz czyny; inaczej niż ma to miejsce niestety często w obecnych czasach.

Polski argonauta

Urodził się 14 kwietnia 1861 roku w Kaliszu jako syn Ludwika Scholtza – znanego przemysłowca kaliskiego – i Malwiny z Rogozińskich, córki adwokata warszawskiego. Dziadek przyszłego eksploratora czarnego kontynentu, Karol Scholtz, został sprowadzony z Brzegu na Dolnym Śląsku jako majster tkacki do fabryki sukna Repphana w Kaliszu. W niedługim czasie stał się współwłaścicielem zakładu, żeniąc się z Fryderyką, córką Beniamina Repphana. Rodzina pod wpływem matki częściowo się polonizowała, co finalnie doprowadziło do spolszczenia nazwiska Scholtzów na Szolc.

 

Stefan Szolc Rogoziński, archiwum M. Halaka

Stefan Szolc-Rogoziński, bo o nim mowa, po dojściu do pełnoletności nie tylko spolszczył pisownię swego nazwiska, ale także przybrał drugi człon – nazwisko rodowe matki. Jeszcze w latach szkolnych pod wpływem literatury podróżniczej kształtowały się u niego zainteresowania dalekimi i obcymi krajami, którym dawał upust, rysując liczne mapy Afryki, także w zeszytach od innych przedmiotów.

Bez wątpienia jednak najważniejszym doświadczeniem młodego podróżnika był rejs na pokładzie żaglowca krążownika „Generał Admirał”, którym udał się w rejs do Władywostoku, opływając dookoła Afrykę. W drodze powrotnej 14 listopada 1880 roku okręt uległ katastrofie na Oceanie Atlantyckim, a Rogoziński wykorzystując przymusowy postój, zwiedził Algier i Maroko. Podczas tej podróży zainteresował się mało znanymi wówczas krajami Afryki środkowej, a szczególnie Kamerunem, którego zbadanie stało się głównym celem jego życia. W połowie grudnia 1881 roku przyjechał do Kalisza, aby z rodziną spędzić Święta Bożego Narodzenia. Próbował już wówczas uzyskać od ojca pieniądze na wyprawę afrykańską. Ludwik Szolc odmówił stanowczo jakiejkolwiek pomocy, co doprowadziło do jeszcze większej mobilizacji Szolca w dokonaniu czegoś – określanego przez jego bliskich jako szaleństwo. By zakupić sprzęt, Stefan Szolc Rogoziński przeznaczył zatem na wyprawę środki z przypadającego mu udziału w spadku po zmarłej w 1877 roku matce.

 

Po pokonaniu ostatecznie licznych trudności, w tym negatywnych głosów w narodowej opinii publicznej na temat wyprawy do serca Afryki, Rogoziński zakupił we Francji niewielki statek „Łucja Małgorzata” i 13 grudnia 1882 roku wypłynął z Hawru pod flagą francuską oraz flagą armatora w polskich barwach i z herbem Warszawy – Syrenką.

Jan Kanty Działyński, z archiwum M. Halaka

Co ważne, do eksploracji czarnego lądu zabrał swojego serdecznego kolegę z gimnazjum – geologa Klemensa Tomeczka – oraz Leopolda Janikowskiego – meteorologa. Prasa warszawska, jeszcze w czasie trwania ekspedycji, określiła Szolca Rogizińskiego i jego współtowarzyszy podróży mianem współczesnych argonautów. Nawiązanie do mitologicznych dzielnych żeglarzy z wyprawy po złote runo moim zdaniem nie było tutaj ani trochę przesadzone.

 

Choć polska bezprecedensowa ekspedycja nie przyniosła oczekiwanych rezultatów, wskutek tego, iż Kamerun został wcześniej zajęty przez Niemców, to Polscy badacze z Rogozińskim na czele dokonali rzeczy wówczas nad wyraz niezwykłej.

Wyprawa w głąb kontynentu afrykańskiego wniosła wiele do ówczesnej nauki, ale przede wszystkim przyniosła chlubę imieniu polskiemu, długo po jej zakończeniu, wspominanemu na łamach żurnali całej Europy. Ekspedycja, z dzisiejszego punktu widzenia, ma jeszcze jeden wydźwięk. Pokazała ciekawość ówczesnych w odkrywaniu nieznanego. Sądzę, że Szolc-Rogoziński – świadomie lub nie – chciał coś udowodnić sobie, ale i śledzącemu jego każdy kolejny krok poza ojczyzną narodowi polskiemu podległemu zaborcy. Tamte wydarzenia mają w sobie wiele z pozytywizmu – światopoglądu stawiającego za największą wartość chęć samodoskonalenia siebie i rzetelnej pracy własnej osoby dla korzyści większej, chwaląc także wysiłek na rzecz ojczyzny. Szlachetne ambicje wielu Polaków w drugiej połowie XIX wieku, należy to podkreślić jasno, pomogły poprzez krzepienie kultury i pracę organiczną dojrzeć wielu ważnym decyzjom w podjęciu próby odzyskania przez Polskę niepodległości w roku 1918.

Sybilla znad Trzemny

Jeszcze większą krzewicielką kultury polskiej u schyłku XIX wieku była Izabella z Czartoryskich Działyńska – pani na włościach w Gołuchowie, żona Jana Działyńskiego – wielkopolskiego arystokraty. O bajkowym zamku pod Kaliszem, który przywodzić ma sylwetki setek podobnych rezydencji nad Loarą we Francji, pisano wiele, co nie zmienia faktu, że powtórzyć i podkreślić chcę fakt rzadziej podziwiany niż gołuchowskie precjoza, jakim jest sama misja utworzenia tego obiektu.

 

Izabela z Czartoryskich Działyńska, archiwum M. Halaka

Zamierzeniem Izabelli Działyńskiej było stworzenie w odbudowanym zamku nie tylko rezydencji, ale przede wszystkim muzeum. Muzeum na miarę świątyni Sybilli w rodowej siedzibie Czartoryskich – w Puławach – będącej faktyczną świątynią pamięci i miejscem przepełnionym polskością.

Gromadzone w niej zbiory miały przypominać pełną chwały przeszłość narodową, stawiając tym samym czoło powszechnej rusyfikacji Polaków w drugiej połowie XIX wieku. Czartoryska, podobnie jak wcześniej opisany Rogoziński, starając się nie denerwować „smoka”, z którym dzielili symbolizującą Imperium Rosyjskie klatkę, wyrażała swoje patriotyczne postawy nie słowem, za które zresztą mogła ją spotkać dotkliwa kara, lecz szlachetnym, odważnym czynem. Misji utworzenia ostoi polskości w Gołuchowie podjęła się Izabela z Czartoryskich w latach 1875-1885 – przypadkiem przypadających na okres największych dokonań Szolca Rogozińskiego. Powstało muzeum skupiające największe polskie zbiory sztuki, gromadzone przez Czartoryskich i Działyńskich. Mniej znaną historią w dziejach gołuchowskiej rezydencji i jej najbardziej znanej właścicielki jest samo pozyskiwanie dzieł sztuki na bardzo popularnych wtedy wśród arystokracji aukcjach w Paryżu, Londynie, Rzymie czy Berlinie.

 

Gołuchowski zamek – mimo tego, iż zaopatrzony w wytwory kultury światowej – tchnie duchem polskim, a to za sprawą wielu dziesiątek przykładów sztuki z warsztatów polskich. Tym, czym Czartoryska wyróżniała się pośród swojej sfery, była metodologia budowania zamku – muzeum.

Lichej postury, dziś rzeklibyśmy mizerna osoba, z wielkim zapałem, osobiście podróżowała po Europie, Bliskim Wschodzie i północnej Afryce w poszukiwaniu cząstek tworzonego zbioru sztuki. Nierzadko narażając się na ataki ze strony plemion zamieszkujących odludne skrawki Egiptu, Palestyny czy Turcji, Czartoryska była pierwszą wśród polskich szlachcianek, która wraz ze swym mężem – Janem Kantym – brała faktyczny udział w poszukiwaniach archeologicznych. Te stały się bardzo modne wśród zamożnych domów europejskich zwłaszcza na przełomie XIX i XX wieku. A ponieważ prawo regulujące własność odkrytych pod powierzchnią ziemi artefaktów wówczas jeszcze praktycznie nie funkcjonowało, wykopki trafiały wprost do rezydencji arystokracji, znajdujących w tych pracach ziemnych odskocznię od rutyny dworskiej. Pod kryte łupkiem dachy gołuchowskiej rezydencji trafiły w ten sposób dziesiątki dzieł sztuki starożytnej.

 

Gołuchowska Sala Waz Greckich przed 1939 rokiem, Zbiory MN w Poznaniu

Przeszłość przyszłości – motto wyryte na ścianach pierwszego muzeum polskiego w Puławach – przyświecało także twórczyni gołuchowskiej kolekcji muzealnej.

Wokół Czartoryskiej i jej posiadłości nad rzeką Trzemną głośno ostatnio za sprawą kinematografii. Kolejni filmowcy doceniają gołuchowski entourage. Po Akademii Pana Kleksa kamery znów uchwyciły w srebrne oko Gołuchów. Ustalmy sobie coś – zamek i park rzeczywiście zasługują na to.

Na pomoc drugim

Na jedno z największych zjawisk społecznych, jakim była plaga żebractwa w początkach XX wieku, w końcu znaleziono lekarstwo. Filantropia, bo o niej mowa, rozwinęła się dzięki niestrudzonym wysiłkom działaczy niepodległościowych, społecznych czy gospodarczych oraz stanowiła kombinację celu opiekuńczego i patriotycznego. Tak powstały domowe progi dla bezdomnych także w Kaliszu. Dla liczącego 20 tysięcy mieszkańców Kalisza na kilka lat przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości pracy na rzecz potrzebujących było wciąż nie dość. Stąd też nie możemy mówić o całkowitym uporaniu się z biedą i żebractwem, a jedynie z działaniami hamującymi te zjawiska.

 

Wystawa o dobroczynności w kaliskiej bibliotece, Zbiory MBP w Kaliszu

Jednym z takich projektów było utworzenie na obszarze miasta okręgów, w których najbiedniejszymi mieszkańcami opiekowali się członkowie Towarzystwa Dobroczynności. W wykazie z roku 1907 widnieje dziewięć okręgów, nad którymi pieczę trzymają znane i poważanie nazwiska z kaliskich elit kulturalnych.

Obszar Dobrzeca Małego i Ogrodów pozostawał pod opieką Melanii Parczewskiej, Emilii Bohowicz i Stefana Grzeszkiewicza. Na Nowym Świecie, Czaszkach i Wydorach najbardziej potrzebującymi opiekowali się Emilia Żywanowska, Felicja Łączkowska i Stefan Grzeszkiewicz. Przy Alei Józefiny (Wolności), Wrocławskiej (Śródmiejskiej), Grodzkiej i Nadwodnej pomocą służyli Kazimiera Szymańska, Irena Krajewska i Karol Rybicki. Emilja Kaulberszowa, Roman Mrozowski i Alicja Tschinkel (z tych Tschinklów, od których nazwę wzięła jedna z pierzei przy Głównym Rynku) opiekowali się biedotą przy Łaziennej, Sukienniczej, Browarnej, św. Stanisława, Rybnej i Piekarskiej. Zaś w okolicach Rynku, Warszawskiej, Mariańskiej, Grodzkiej, Kolegialnej i Parkowej pomoc nieśli Felicja Rymarkiewiczowa, Pelagia Bryndzowa i Rudolf Fibiger. Maria Gałczyńska, która była pierwowzorem Michaliny Ostrzeńskiej w „Nocach i Dniach”, wraz z Antoniną i Józefem Radwanami opiekowali się biednymi i schorowanymi na Chmielniku i Tyńcu.

 

Przytułek dla starców w Kaliszu, zdj. z początku XX wieku i stan obecny, archiwum M. Halaka

Nie w sposób dosłowny opiekowano się również pokrzywdzonymi przez los w kaliskim Parku Miejskim. Przeznaczano dla nich dochód ze sprzedaży w trakcie imprez: ciast, cukrów, owoców, wody sodowej czy cygar.

Opisując zjawiska włóczęgostwa czy żebractwa w Kaliszu – dziś już praktycznie nieznanych – miejmy na uwadze fakt, że problemy te nie zniknęłyby bez ofiarności wybitnych mieszkańców miasta, których zasługi i sto razy wspominać będzie za mało. Zakończę cytatem Melanii Parczewskiej, bardzo jasno tłumaczącym jej działania: „Uczucia leżą we krwi, budzi je prawo silniejsze od woli ludzkiej”.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
0
Świetne
Świetne
0
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0