Gwiazdy i kontrasty
Opublikowano:
28 lutego 2019
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Luty w Filharmonii Poznańskiej zaczął się od znanego utworu Elgara, a zakończył rzadko wykonywanym Berlioza. Po drodze odbyły się dwa koncerty fortepianowe (Beethovena i Rachmaninowa), dwa skrzypcowe (Schumanna i Weinberga) oraz dwie symfonie (Vaughana Williamsa i Dvořáka).
„WIRTUOZI XXI WIEKU”
Miesiąc wystartował pod hasłem „Wirtuozi XXI wieku”. Tym razem w ramach cyklu usłyszeliśmy Sheku Kanneh-Masona, młodego (19 lat) i bardzo zdolnego wiolonczelistę. Jest to przykład muzyka nowego typu, który mimo klasycznego wykształcenia i szacunku do tradycji nie zamyka się na inne stylistyki. Zanim podpisał kontrakt z wytwórnią Decca, wraz z rodzeństwem wystąpił w programie „Britain’s Got Talent”, a zanim wydał swój debiutancki album, zaistniał w sieci nagraniem aranżacji „Hallelujah” Leonarda Cohena. Na płycie „Inspiration” po utworach choćby Szostakowicza czy Offenbacha umieścił własną wersję „No Woman, No Cry” Boba Marleya. Tego ostatniego wymienia wśród swoich muzycznych bohaterów obok Mścisława Rostropowicza i Jacqueline du Pré.
W historii muzyki pewne utwory często były związane z konkretnymi wykonawcami, ale w czasach nam bliższych mało jest związków tak ścisłych jak du Pré i „Koncert wiolonczelowy” Edwarda Elgara. Dzieło angielskiego kompozytora, wykonane po raz pierwszy sto lat temu, nie znalazło tak naprawdę uznania aż do 1965 roku, kiedy to pewna wiolonczelistka nagrała je z London Symphony Orchestra. Po usłyszeniu tej interpretacji Rostropowicz, u którego pobierała nauki, wycofał je ze swojego repertuaru, twierdząc, że du Pré gra je o wiele lepiej.
Kanneh-Mason zapewne wie, z czym zdecydował się mierzyć… Grał tak, jak wymagał tego od niego utwór – raz elegijnie, w innych fragmentach zamaszyście, ale zawsze dostojnie i elegancko.
Sympatia publiczności wyraźnie była po jego stronie – otrzymał gromkie brawa, a kilka osób oklaskiwało go nawet na stojąco. Mam jedynie małe zastrzeżenie do brzmienia orkiestry, które czasem wydawało mi się nadmiernie zamglone, ale może to kwestia odbioru z bocznego miejsca balkonu?
Za to podczas drugiej części wieczoru cieszyłem się, że siedzę w pewnym oddaleniu. Dzięki temu siła rażenia „Symfonii morskiej” Ralpha Vaughana Williamsa była nieco mniejsza. Dyrygent Łukasz Borowicz we wprowadzeniu zauważył, że muzykę brytyjską (i skandynawską) znamy zwykle słabiej niż dorobek naszych bezpośrednich sąsiadów. Chwała Filharmonii za to, że nie sięgnęła po ich ograne hity.
Zawsze będę popierał wysiłki rozszerzania repertuaru, ale akurat wysłuchanie tej symfonii mogę zaliczyć do – co najwyżej – kategorii rzekomo interesujących doświadczeń, których nigdy więcej nie powtórzę. Mam słabość do marynistyki, jednak forma i estetyka tego utworu mnie odrzucały.
Od początku grano monumentalnie, bombastycznie, siłowo. Wszystkiego było zbyt wiele i wszystko brzmiało za bardzo. Jakby muzyka nie mieściła się w sali (eskapistycznie zacząłem marzyć o plenerowym wykonaniu). Chór chwilami prawie ryczący, tekst niezbyt zrozumiały. Także u jednego z solistów, barytona Tomasza Raka, który często śpiewał za cicho – śpiew dał się przykrywać również partiom instrumentalnym. Lepiej radziła sobie sopranistka Wioletta Chodowicz, której operowa, lekko dramatyczna ekspresja sprawdziła się tutaj (podobnie jak w zeszłym miesiącu u Marceliny Beucher wykonującej III symfonię Góreckiego). Chwilą wytchnienia była część wolna, której dryf przybliżył brzmienie do Debussy’ego (harfa, flet), ale tu też nie obyło się bez odrobiny smyczkowego banału i symfonii kaszlu w wykonaniu publiczności.
NAZWISKA NIE GRAJĄ?
Chodzących „na wykonawców” było na sali jeszcze więcej w kolejnym tygodniu. W serii „Gwiazdy światowych estrad” poznańską scenę zaszczycił Piotr Anderszewski. Już sam ten fakt wystarczyłby wyznawcom Mistrza – jak o pianiście piszą – do ekscytacji. Było to też pierwsze zstąpienie Anderszewskiego na poznańską ziemię od długich lat, a do tego pierwszy występ pianisty dyrygującego utworem, w którym solistką była jego siostra Dorota.
To właśnie „Koncert skrzypcowy” Roberta Schumanna był dla mnie wydarzeniem tego wieczoru. Od początku czuć było, że to wykonanie z pomysłem i przekonaniem, wsparte wnikliwym odczytaniem intencji kompozytora, a ta nie zawsze jest oczywista, jak choćby w pierwszej części „In kräftigem, nicht zu schnellem Tempo”. Sztuka polega tu na znalezieniu równowagi między grą silną, ale nie za szybką, co tutaj wyszło porywająco. Potem nisko zawieszona w „Langsam” mgła smyczków opada w kolejnej części („Lebhaft, doch nicht schnell”); wschodzi słońce i dostrzec można wiosenny strumień, który bije żywo i mieni się odświeżająco (szczególnie dobrze zadziałało podbicie i nadanie głębi przez kotły).
Utwór, którego słuchałem wiele razy, tutaj objawił mi swoje nowe oblicze. Było dostojnie, ale z wigorem, trochę jak u Felixa Mendelssohna albo Gustava Mahlera. Gra solistki wywołała skojarzenia z ludowością tego drugiego. Była wielce radosnym muzykowaniem, chwilami skłaniającym do tańca, skocznym, figlarnym, pobrzmiewającym nawet odległymi echami tradycji klezmerskiej, wzbudzającym zachwyt znienacka.
Bo, jak to czasem bywa, brak wygórowanych oczekiwań działa na korzyść. W przypadku „I Koncertu fortepianowego” Beethovena w wykonaniu Anderszewskiego, choć nie wyznaję kultu pianistycznej jednostki, to jednak mam świadomość niezwykłego talentu pianisty i podświadomie miałem chyba nadzieję na objawienie. Mimo że go nie doznałem, to całkiem wystarczyło mi delektowanie się finezyjną zabawą solisty (tutaj dyrygującego od instrumentu), który z lubością igrał z kontrastami, czasem je potęgując.
Brzmienie fortepianu było filigranowe, koronkowe, perliste, co dało się słyszeć – tym bardziej w zestawieniu z nieoheblowanymi ciemnymi smyczkami (wciąż masywnymi, choć w odpowiednio pomniejszonej obsadzie) albo z eterycznymi fletami. Anderszewski silnie zaakcentował też różnice w tempach, co jeśli chodzi o napięcia między częściami, miało swój sens i uzasadniało pędzący finał. Ta interpretacja dobrze ilustrowała spostrzeżenia Magdaleny Łoś zapowiadającej koncert, że utwór Beethovena jest z mozartowskiego ducha.
WIRTUOZERIA I POCZCIWOŚĆ
Kolejny tydzień i kolejny koncert w „gwiazdorskiej” serii. Pianistka Anna Vinnitskaya nie budzi może takich emocji jak Anderszewski i nie przyciągnęła aż takich tłumów, ale sala i tak była pełna (jak zresztą na wszystkich tych koncertach). Ze względu na żałobę narodową koncert rozpoczęła „Etiuda b-moll op. 4 nr 3” Karola Szymanowskiego w opracowaniu na orkiestrę smyczkową Macieja Żółtowskiego. Ten króciutki wstęp spełnił swoje zadanie – wprowadził w odpowiednio poważny, zadumany nastrój, a że nijak się miał do reszty programu, to już nie jego wina.
Na szczęście zaplanowane pierwotnie kompozycje były wystarczająco nierozrywkowe, żeby sprostać powadze sytuacji. Choć niektóre, szczególnie karkołomnie wirtuozowskie momenty „III Koncertu fortepianowego” Prokofiewa mogły wywoływać uśmiech ze względu na ich przesadność. To trochę muzyka wyczynowa, czasem pędząca na złamanie karku, a przy tym wymagająca od solisty żonglerki frazami, które mimo szybkiego ruchu muszą być dopieszczone, traktowane z uwagą, indywidualnie i pełne blasku.
Kompozytor (sam wirtuoz fortepianu) zdołał też wygospodarować nieco miejsca na fragment niemal impresjonistyczny, z zawieszeniami akcji, solowym meandrowaniem oraz tęsknym nawoływaniem zestawu flet – obój – klarnet. Są tu więc kontrasty, ale działające inaczej niż w opisywanym wyżej Beethovenie.
Nie tylko dlatego porównywanie obu koncertów (i wykonawców) nie miałoby większego sensu. Ci dwaj kompozytorzy stawiają przed solistami inne zadania. Vinnitskaya na pewno sobie poradziła, jednak czegoś mi w jej wykonaniu zabrakło. Być może tego wieczoru byłem szczególnie „wybrakowany”, a podczas drugiej części koncertu poczucie niedostatku wrażeń jeszcze się spotęgowało.
Pomimo że „VII Symfonia” Dvořáka „oferuje bogactwo treści, doskonałość formy i szlachetność brzmienia o szerokim, symfonicznym rozmachu”, pozostałem głuchy na te zapewnienia Róży Światczyńskiej sławiącej przymioty utworu w programie.
Zapewniam jednak, że się starałem, wszak czeski kompozytor inspirował się „III Symfonią” tak lubianego przeze mnie Brahmsa. Usłyszałem z gruntu poczciwą muzykę, która czasem starała się zabrzmieć groźniej, ale robiła to bez przekonania i połowicznie. Można by posłużyć się wytrychem narodowego stereotypu i mówić o pogodzie ducha, którą tutaj odzwierciedlały zwłaszcza świetliste promienie instrumentów dętych (świetna waltornia!).
Najlepsze wrażenie ta symfonia wywierała wtedy, gdy była szczerze i otwarcie ładna. Może było w tym trochę winy orkiestry (pod batutą dyrygenta-szefa Marka Pijarowskiego), że ciemniejąca masywność w końcówce też nie przekonywała. Wzmiankowany rozmach nie zalewał, ale rozlewał się na wszystkie strony i całość była przyciężkawa. Szkoda, że nie mogła się najpierw oderwać, wznieść, żeby potem opaść z większą mocą.
WEINBERG ALBO POWRÓT DO ŻYCIA
Następny koncert też mogłaby reklamować „gwiazda” – tylko że w tym przypadku nie muzyk, ale aktor. Bo to raczej Wojciech Pszoniak, narrator w „Lélio, ou Le retour à la vie” Berlioza, jest dla polskiej publiczności postacią bardziej rozpoznawalną niż skrzypek Linus Roth. Dla mnie jednak to wykonanie dzieła francuskiego kompozytora było doświadczeniem na tyle konfundującym, że wolę skupić się na pierwszej części wieczoru.
Niemiecki skrzypek już od kilku lat dużo uwagi poświęca twórczości Mieczysława Weinberga. To między innymi dzięki niemu nazwisko tego kompozytora większość słuchaczy zaczyna łączyć rzeczywiście z muzyką, a nie z powierzchownymi opiniami o uczniu Szostakowicza. Być może i zdolnym, ale w takich zwrotach kryje się zwykle sugestia, że Weinberg był jedynie jego naśladowcą.
Rzeczywiście w jego utworach da się usłyszeć wpływ wielkiego Rosjanina, ale sprawa nie jest taka prosta (to temat na osobny artykuł). Linus Roth zresztą stara się pokazywać Weinberga w różnych kontekstach – w tym miejscu polecam jego album, w którym pomysłowo zestawił koncerty jego i Benjamina Brittena.
Ten sam „Koncert skrzypcowy” przedstawił w Poznaniu. To, że solista wypadł dobrze w tym znanym mu dziele, nie było zaskoczeniem. Jednak do pełnego sukcesu trzeba było wejścia w dynamiczny dialog z orkiestrą. Ta, prowadzona przez Łukasza Borowicza, któremu dorobek Weinberga też jest bliski, zaskoczyła precyzją i energią. Gdy mogła, zaskakiwała barwami (a w składzie znalazły się choćby kontrafagot, harfa i wibrafon), ale zawsze grała czujnie. Porażająco wypadł kontrast między zamierającym, tężejącym „Adagio”, a kończącym całość dziarskim, cyrkowo rozbuchanym „Allegro risoluto”, które mogło kojarzyć się z najbardziej znanym utworem Weinberga „Rapsodią na tematy mołdawskie”.
CZYTAJ TAKŻE: Muzyka na trudny czas. 474. Koncert Poznański w Filharmonii
CZYTAJ TAKŻE: O Grażynie Bacewiczównie nieco inaczej. Część I: O muzyce
CZYTAJ TAKŻE: „Manru” – zachwyca i wzrusza