Samotna twórczość to wolność
Opublikowano:
10 kwietnia 2017
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Coraz częściej zdarza mi się odrzucać propozycje, bo czuję, że zbaczam z właściwego kursu, że za bardzo się rozdrabniam. Priorytetem są jednak działania solowe – mówi Tomasz Mreńca, skrzypek, kompozytor i multiinstrumentalista. W ramach poznańskiego festiwalu Spring Break zaprezentuje swój solowy album „Land”. Koncert odbędzie się 21 kwietnia w klubie Dragon.
SEBASTIAN GABRYEL: Twoja pierwsza solowa płyta ukazała się dopiero w ubiegłym roku. Dlaczego „Land” pojawił się tak późno?
TOMASZ MREŃCA: Moim zdaniem pojawiła się w punkt. Co prawda, ten pomysł chodził mi po głowie od wielu lat, wciąż jednak byłem pochłonięty innymi projektami. W zasadzie cieszę się, że nie zrobiłem tego wcześniej. Potrzebowałem czasu, aby przygotować materiał, który tworzyłby spójną całość i którym chciałbym się podzielić. Uważam, że to był dobry czas na to.
Płyta została wydana nakładem Domu Wydawniczego For Tune. Jego misją jest „dokumentowanie zjawisk muzycznych o nieprzemijającym charakterze”. „Land” wydaje się być rodzajem dźwiękowej ilustracji…
Dla mnie to prywatny zapis stanów, przeżyć, wyobrażeń, zachwytów, lęków… Lubię traktować tę płytę jako bodziec do przeżywania wyimaginowanej podróży. To dla mnie jedna z większych przyjemności w życiu – podróż w miejsca znane i nieznane. Traktuję ją jako sposób na oderwanie się od świata realnego, wejście w pewien stan skupienia, zatopienie się w świecie abstrakcyjnym, zbudowanym z dźwięków. Jeżeli moja płyta jest dla kogoś rodzajem dźwiękowej ilustracji do wyobrażeń, które pojawiają się w głowie, to wspaniale.
Album bazuje na piętrzących się partiach skrzypcowych i dobudowanych do nich dźwiękach, generowanych przez analogowe syntezatory, loopery i procesory. Byłbyś w stanie porzucić skrzypce na rzecz kontrolerów? Wydajesz się być zainteresowany nimi niemal w równym stopniu, co grą na instrumencie.
Skrzypce towarzyszą mi od dziecka, więc na pewno nie chciałbym ich porzucać. Niemniej jednak, podczas nagrywania „Land” traktowałem je jako jedno z narzędzi, nie stawiałem ich na pierwszym miejscu. Być może biegłość grania na nich powodowała, że łatwiej wydobywałem dźwięki, które siedziały mi w głowie, łatwiej ze mnie wypływały. Fakt, że na syntezatorach nic nie było dla mnie oczywiste i znajome, zamienił się w pewnego rodzaju wartość. Były dla mnie zupełnie nowym światem, sposób tworzenia przy ich użyciu również. Natrafiałem na wiele przeszkód i ograniczeń, co zmuszało mnie do poszukiwań i odchodzenia od swoich przyzwyczajeń, chodzenia nieznanymi wcześniej ścieżkami. Nie mogłem wejść w znane mi szablony.
W moim odczuciu Twoja muzyka to przede wszystkim nastrojowość i melancholia. Ładunek emocjonalny w kompozycjach przekazujesz słuchaczowi głównie za pomocą skrzypcowych improwizacji. Nie wiem czy to dobry trop, ale kiedy usłyszałem je po raz pierwszy, momentalnie przypomniałem sobie o twórczości Ólafura Arnaldsa. Podobna wrażliwość, podobny chłód… Jak bliska jest Ci współczesna muzyka klasyczna ze Skandynawii i Islandii? Utożsamiasz się ze sceną contemporary classical?
Z zaciekawieniem śledzę to, co przychodzi do nas z tamtych rejonów, ale wydaje mi się, że jeżeli chodzi o Ólafura, to nasze artystyczne działania nie są do siebie za bardzo zbliżone. Upraszczając temat, u mnie jest więcej niepokoju i mroku. Nie trzymam się też tego piosenkowego, popowego układu kompozycji, który u Arnaldsa jest częsty, a mnie nigdy nie interesował. Natomiast już nie pierwszy raz spotykam się z tym porównaniem. Może to kwestia zbliżonego instrumentarium i tego chłodu, o którym wspomniałeś?
Moje pytanie bierze się z faktu, że podobnie jak Ólafur Arnalds i Janus Rasmussen w ramach projektu Kiasmos, Ty również lubisz łączyć nowoczesną klasykę z elektroniką. Jaki jest ich wspólny mianownik w Twoim przypadku?
Ja nie czuję, żebym w tę płytę wplatał klasykę. Raczej są to dalekie inspiracje, biorące się z faktu, że kiedyś grałem klasycznie. Na pewno nie gram Bacha czy Vivaldiego do syntezatorowych pasaży. Korzystałem z klasycznego instrumentu, jakim są skrzypce akustyczne, ale traktowałem je we współczesny sposób. Dodatkowo nagrywałem też na skrzypcach elektrycznych, w jednym i drugim przypadku przetwarzając dźwięk przez wiele efektów brzmieniowych.
Jeżeli chodzi o wspólny mianownik, który widzę korzystając z instrumentów akustycznych i analogowych, to istnieją pewne podobieństwa w ich niedoskonałości. Syntezatory analogowe, pomimo oczywistych różnic, mają coś z instrumentów akustycznych – potrafią się rozstrajać, szumieć, każdy z nich brzmi odrobinę inaczej i w pewien sposób jest unikatowy. Człowiek musi nad nimi panować, każdy jego ruch przekłada się na barwę – zwłaszcza, gdy mówimy o starych instrumentach elektronicznych. Przy pomocy skrzypiec mogłem uzyskiwać najróżniejsze dźwięki, ale potrzebowałem znacznie powiększyć swój wachlarz brzmień, wypełnić budowaną przez siebie przestrzeń.
Dwa lata temu, wspólnie z producentem Tomaszem Bednarczykiem, wydałeś bardzo niejednoznaczny album. Jako Venter muzykę elektroniczną skonfrontowaliście z akustyczną, zaś brzmienia klubowe z ambientem.
Nasz duet był eklektyczny. Czerpaliśmy z różnych gatunków, balansowaliśmy pomiędzy nimi, bo byliśmy z dwóch różnych światów muzycznych. To było inspirujące, sporo się wtedy nauczyłem i dobrze przy tym bawiłem. Uważam ten projekt za spory sukces. Mieliśmy ochotę działać szeroko, ale widzieliśmy zarówno plusy, jak i minusy tych działań. Mam takie wrażenie, że większość osób nie wiedziała, czym tak naprawdę jest Venter. Trudno było nas nazwać i określić, a ludzie lubią wrzucić muzykę do konkretnej szufladki. Gdy tylko ktoś z niej wystaje, zaczyna się problem.
W 2015 roku ukazała się również płyta międzynarodowego kolektywu The Frozen Vaults, na której połączyłeś siły z wiolonczelistą Dave’m Dhonau, japońską pianistką Yuki Maratą oraz producentami – Harry’m Towellem i Bartoszem „Pleq” Dziadoszem. Czy „1816” to jednorazowy epizod? Wasz krążek zyskał duże uznanie… Jak wspominasz tamtą współpracę?
To dawne czasy. Materiał ukazał się we Francji dwa lata temu, ale został nagrany znacznie wcześniej. Dzieliły nas tysiące kilometrów, dlatego sposób pracy był bardzo specyficzny. Nagrywaliśmy, nie mając ze sobą kontaktu twarzą w twarz. Materiał, który Pleq składał potem w całość, przesyłaliśmy sobie drogą internetową z trzech kontynentów. To był bardzo ciekawy epizod, ale jednorazowy. Po paru latach przerwy wróciliśmy z Bartkiem do wspólnych działań – w styczniu, przez dwa tygodnie, nagrywaliśmy 24 godziny na dobę. Mieliśmy bardzo szybkie tempo pracy, to był taki „lot”. Wykorzystaliśmy dobrą i złą energię, która przez lata generowała się między nami. To był moment, w którym muzyka była najważniejsza… Mamy nagrany materiał na płytę, niedługo zamierzamy ją wydać.
Komponujesz muzykę zarówno do projektów indywidualnych, jak i zbiorowych. Wydajesz płyty, jesteś autorem do spektakli, pokazów i instalacji. Zamierzasz rozszerzać swoją działalność o kolejne sfery?
Ostatnio zawężam ją jak mogę (śmiech). Coraz częściej zdarza mi się odrzucać propozycje, bo czuję, że zbaczam z właściwego kursu, że za bardzo się rozdrabniam. Priorytetem są jednak działania solowe. Mam silną wewnętrzną potrzebę rejestrowania kolejnych rzeczy i chęć wydawania ich. Sporo czasu zajmuje mi praca w teatrze. Daje satysfakcję, możliwość obracania się w twórczym i zróżnicowanym środowisku, pracy z ciekawymi ludźmi. Natomiast jest to zupełnie inny proces działania.
No właśnie, co odróżnia komponowanie muzyki na płytę od pracy nad ilustracjami muzycznymi, przeznaczonymi na deski sceny czy pokaz mody?
Jeżeli chodzi o mój punkt widzenia, to różnica jest zasadnicza. W teatrze muzyka nie jest dziełem autonomicznym. Nie powinna być traktowana osobno – jest częścią całości, tak jak scenografia czy oświetlenie. W tym przypadku tworzenie muzyki wymaga chodzenia na kompromisy, o których nie ma mowy, jeżeli pracuje się w pojedynkę. Uwagi reżysera są istotne, to w jaki sposób patrzy na całość, jaką ma wizję w dużej mierze ma wpływ na mnie i efekt naszej pracy. Praca nad ilustracjami muzycznymi bazuje na wspólnym budowaniu całości i dużym zaufaniu. Pomimo użytkowego charakteru muzyki, ważne jest dla mnie, by generować ją filtrując przez swoją wrażliwość i gust, wtedy mam większą satysfakcję z pracy. Tworzenie muzyki bez udziału innych osób, to prawdziwa wolność.
Pochodzisz z Poznania. To miasto ukształtowało Cię muzycznie?
Często odwiedzam Poznań. Jest mi bliski, tam się urodziłem, ale dosyć szybko przeprowadziłem się z rodziną nad morze. Edukację muzyczną zacząłem, mieszkając już nad Bałtykiem. Poznań mile wspominam, ponieważ mama zabierała mnie na spektakle muzyczne do Teatru Marcinek, do Opery Poznańskiej, na koncerty chóru Poznańskie Słowiki.
A co przygotowałeś na swój występ w ramach poznańskiego festiwalu Enea Spring Break?
Będzie to improwizacja wokół utworów z płyty „Land”. Zaprezentuję koncertową wersję utworów, która jest trochę bardziej żywiołowa niż na albumie. Sam jestem ciekaw, jaka będzie energia i jak sprawdzi się moja muzyka w przestrzeni klubu Dragon. Ale jestem dobrej myśli.
Wiem, że obecnie pracujesz nad muzyką i scenografią do nowego spektaklu Aleksandry Popławskiej. Co to za projekt? I kiedy możemy spodziewać się Twojego kolejnego krążka?
To już kolejny spektakl, jaki realizujemy z Aleksandrą. Tym razem to sztuka Doroty Masłowskiej pt. „Dwoje biednych Rumunów mówiących po Polsku”, przejmująca opowieść o dwóch młodych, gniewnych i zbuntowanych. Powoli kończę pracę nad muzyką, będzie sporo syntezatorowych brzmień i „wykrzywionych” pasaży. Premiera odbędzie się 28 kwietnia w Teatrze Ludowym w Krakowie. Z kolei moja druga solowa płyta ukaże się jesienią tego roku. Kompozycje są już gotowe, pozostały ostatnie szlify.
TOMASZ MREŃCA – urodził się w 1986 roku w Poznaniu. Jest absolwentem Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu. Wszechstronny artysta-muzyk, skrzypek, kompozytor, multiinstrumentalista. Autor muzyki do spektakli teatralnych, pokazów mody, instalacji artystycznych. Wraz z Piotrem Cisakiem nagrywał dla wytwórni Become Eternal w Waszyngtonie. Zajmuje się komponowaniem ilustracji muzycznych na potrzeby spektakli teatralnych. Współpracował w tym zakresie między innymi z Pią Partum, Aleksandrą Popławską czy Markiem Kalitą. Tworzy przestrzenną muzykę na pograniczu gatunków, balansując pomiędzy brzmieniami akustycznymi i elektronicznymi
CZYTAJ TAKŻE: Tutaj każdy student jest artystą. Rozmowa z Łukaszem Chrzuszczem
CZYTAJ TAKŻE: Muzyka bezcenna w Wielkopolsce #4
CZYTAJ TAKŻE: Ekstazy, orgazmy i toasty. Wystawa Macieja Olszewskiego „Sygnalista” w Galerii TAK