Polowanie na potwora
Opublikowano:
17 lutego 2021
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Poznańskie Towarzystwo Przyjaciół Nauk, szacowna instytucja z długą i znakomitą historią, firmuje swoją nazwą książkę, o której zrobiło się ostatnio głośno poza granicami Poznania i Wielkopolski. Idzie o tom pt. "Gender, projekt nowego człowieka?", będący pokłosiem konferencji pod tym samym tytułem, która odbyła się kilka lat temu.
W czym problem? To przecież zwyczajna praktyka wydawanie tomów pokonferencyjnych. W tym jednak przypadku mamy do czynienia ze szczególnym przypadkiem. Oto – jako książka naukowa – wydana jest rzecz, która z naukowością wiele wspólnego nie ma. W większej mierze jest szczególną mieszanką przekonań i wyobrażeń autorów na temat problemu sygnalizowanego pojęciem gender oraz publicystyki.
Cóż w tym złego? Każdy ma jakieś swoje przekonania i może dawać im wyraz. To nie podlega wątpliwości.
Sprawa omawianej książki jednak odsłania problem głębszy i dlatego warto przyjrzeć się jej bliżej.
Konferencja – mimo zwyczaju nadsyłania abstraktów i na ich podstawie kwalifikowania referatów – to zawsze loteria. Zdarzają się wystąpienie lepsze i gorsze. Na niektórych słuchacze skupiają swoją uwagę, inne puszczają mimo uszu. Słowo mówione jest ulotne.
Kiedy jednak chce się utrwalić w postaci książki wypowiedziane słowa, to okoliczności ulegają zmianie.
Swoboda mówienia zostaje z konieczności poddana rygorowi słowa pisanego. Z większą też rozwagą, mimo że papier zniesie wszystko, należy podejść do samego kształtu wypowiedzi. Naukowa konwencja wymaga odpowiedzialności za słowo i zgodności przekazu ze standardami naukowości.
Studia poświęcone płci
Studia poświęcone płci to sprawa nienowa. Przynajmniej od lat 70. ubiegłego wieku problematyka ta skupia uwagę badaczy z różnych dyscyplin naukowych.
Wychodzi od oczywistych obserwacji, że role społeczne przypisywane mężczyznom i kobietom w różnych kulturach i społeczeństwach bywają bardzo odmienne. Stąd rozróżnienie płci biologicznej i kulturowej, jako różnych aspektów naszego istnienia w świecie.
Te problemy są cały czas dyskutowane i rozwijane. Pojawiają się rozbieżne koncepcje i pomysły. W większości jednak przypadków gruntem dla dyskusji jest wiedza i ustalenia czynione na podstawie badań.
Te dyskusje i polemiki stają się motorem rozwoju naszej wiedzy o świecie. A wiedza wpływa na nasz sposób postrzegania świata oraz – co za tym idzie – także na sposób funkcjonowania ludzkich społeczeństw.
O przykłady nietrudno. Gdyby nie współczesna fizyka, nie byłoby możliwości czytania teraz tego tekstu na ekranie komputera, czy smartfona. Wysycenie życia społecznego mediami cyfrowymi w sposób oczywisty wpływa na formy komunikacji ich kształt i intensywność przepływu informacji. Tego rodzaju oddziaływanie, choć jest intensywnym obszarem naukowych badań, w codzienności może umykać uwadze.
W przypadku ustaleń dotyczących człowieka i społeczeństwa, często sprawa ma się inaczej – dyskusja jest gorączkowa i z pola widzenia dyskutantów giną rzeczowe argumenty, a górę biorą emocje i interesy.
Kwestia płci i ról płciowych jest szczególnie ważka. Dotyczy bowiem w dużej mierze spraw codziennych: obowiązków domowych, pracy zawodowej. Dodatkowo, dotyka problemów uznanych za rozstrzygnięte przez naturę – homoseksualizmu choćby.
Społecznie funkcjonujące rozwiązania tych kwestii mają dodatkowo swoje umocowanie religijne i przy tym fundamentalne znaczenie dla sytuacji konkretnych osób, funkcjonujących w sieci konkretnych instytucji społecznych.
Stąd dyskusja wokół studiów nad płcią kulturową i aplikowaniem ustaleń badań do życia społecznego jest niezwykle gorąca. Dlatego też można by wymagać od nauki i naukowców, by z rozwagą w tej dyskusji uczestniczyli, dostarczając rzeczowych argumentów, a nie dodatkowo wprowadzali zamieszanie i rozjątrzali uczestników sporu.
Wiedza, czy przekonania
Tymczasem w omawianej książce to przekonania, a nie wiedza odgrywają główną rolę. Słychać w tym kontekście wiele o lewicowym skręcie mainstreamu, o dyktacie elit, który w końcu powinien spotkać się z intelektualnym odporem.
Nauka jest przestrzenią debaty, więc można sobie wyobrazić i tego rodzaju dyskusję. Nie może się ona jednak opierać na czystej niezgodzie, musi być wspierana z każdej strony argumentami. Argumenty zaś potrzebują realnej treści, nie przekonań. Tego tutaj brak.
Nie sam sprzeciw wobec badań jest jednak największym grzechem tej publikacji. Jej wymiar naukowy ogranicza się zasadniczo do zewnętrza – przypisów i bibliografii. Sama treść, to raczej publicystyka i ideologiczne hasła.
To widać już w tytule. Hasło gender jest użyte jako straszak. Ma, pod postacią naukowego konceptu, promować pewien diaboliczny zamiar, który autorom udało się zdemaskować. Ma wydobyć ukryte przed społeczeństwem i przemycane pod postacią niewinnych słów i neutralnych z pozoru haseł, podstępne zamiary przekształcenia obecnego człowieka w monstrum o wymiarze frakensteinowskim.
Przykłady
By nie być gołosłownym podam kilka przykładów.
Artykuł pt. „Gender – kalendarium”, jak sama nazwa wskazuje, ma być swego rodzaju zestawieniem faktów dotyczących problematyki gender. Można więc przypuszczać, że dotyczył będzie czasu i kontekstu pojawienia się samego terminu gender, głównych teoretycznych propozycji związanych z tym pojęciem, i temu podobnych kwestii. Co jednak otrzymujemy? Oto próbka:
„1920 – Margaret Sanger, bodaj najważniejsza postać pierwszej fali feminizmu, zwolenniczka eugeniki i rasowej kontroli urodzeń, zakłada American Birth Control League, która potem zmienia się w International Planned Parenthood Federation (Międzynarodowa Federacja Planowanego Rodzicielstwa), która dziś jest największą na świecie siecią klinik aborcyjnych. W stosunku do Planet Paretnthood współcześnie podnoszone są liczne zarzuty m.in. o działalność eugeniczną i rasistowską w związku z przyjmowaniem przez nią dotacji finansowych ze szczególnym wskazaniem, że mają być używane do promowania aborcji w środowiskach ciemnoskórych obywateli USA” (s. 62-63).
Zapewne niewielu czytelników przywołanego tekstu wie, kim była Margaret Sanger i czym się zajmowała, więc zdają się całkowicie na autorów. Oni zaś na jednym planie umieszczają feminizm, eugenikę, rasizm i aborcję, sugerując tym samym, że wszystkie te pojęcia są ze sobą związane. Ale czynią więcej, by ów efekt osiągnąć. Jako pewniki oznajmiają coś, co jest dyskusyjne, bądź po prostu odwołują się do zarzutów, które wynikają ze zgodnych z ich własnymi poglądów.
Faktycznie w kontekście Margaret Sanger jest dyskutowana kwestia jej zapatrywań na temat eugeniki (dość złożonych skądinąd), ale w owym czasie – lata 20. XX wieku – eugenika była zagadnieniem dyskutowanym przez poważnych nawet naukowców.
Co należy dodać – Sanger jednoznacznie potępiała nazistowskie programy eugeniczne.
To pokazuje świadomie zamazaną przez autorów złożoność problemu. Oskarżenia o rasizm padały w kontekście prowadzonej przez Sanger akcji świadomego macierzyństwa wśród czarnoskórych mieszkańców południa USA – dotkniętych biedą i posiadających liczne potomstwo. Na ile wynikały one z faktycznego rasizmu (który jej nie cechował w większym stopniu, niż innych członków społeczeństwa amerykańskiego tamtego czasu, do czego panuje zgoda wśród biografów), a na ile były efektem prób zdyskredytowania jej działalności – na ten temat autorzy wolą nie czynić przypuszczeń.
Promocja aborcji, przywołana w ostatnim zdaniu, to także prawdopodobnie nie literalne nakłanianie do niej, a – co pewniejsze – oferowanie wiedzy na temat antykoncepcji i pomocy w terminacji niechcianej ciąży.
Ale to nie brzmiałoby w uszach autorów już tak jednoznacznie i zgodnie z ich przekonaniami. Widać wyraźnie, że „Gender – kalendarium”, to nie po prostu zestawienie faktów, ale ich odpowiednie i sugestywne przedstawienie tak, by morał był wyraźny – gender to zło.
W artykule pt. „Seksom – czynniki determinujące różnice płci u człowieka”, napotykamy taki między innymi fragment:
„Jednym z przejawów zaburzeń epigenetycznych może być wystąpienie odmiennej orientacji seksualnej płci w formie homoseksualizmu ujawniającego się w późniejszym wieku” (s. 109).
Wydaje się, że rozważania na temat genetyki, to po prostu ścisłe ustalenia stanu faktycznego. W przywoływanym cytacie jednak mamy istotne sformułowanie – „zaburzenie”, połączone następnie z pojęciem homoseksualizmu. Wcześniej autorka wprowadza termin „epigenom”, określający – jak pisze – swego rodzaju oprogramowanie różne w zależności od płci, sterujące udostępnianiem przez genom informacji w określonym czasie.
Tym, co wzbudza wątpliwości, jest jednoznaczność określenia „zaburzenie”. Kieruje mimowolnie tok myślenia w stronę normy i patologii, a w kontekście prezentowanej wiedzy, uzasadnia nawet taki kierunek.
A przecież „normalne” i „patologiczne”, to nie są proste i jednoznaczne pojęcia, oba funkcjonują na poziomie ocennym. Autorka woli użyć sugerującego określenia „zaburzenie” – zamiast innego, bardziej technicznego i w większej mierze neutralnego, jak na przykład „wariant” – by móc wesprzeć przekonania o nienaturalności homoseksualizmu i jego chorobowym statusie.
Przypuszczenie to jest tym bardziej uzasadnione, że wspomina ona parę zdań dalej o otwarciu tym ustaleniem drogi do terapii homoseksualizmu. Gdyby sprawa dotyczyła innych niż płeć i orientacja seksualna rzeczy, zapewne autorka sięgnęłaby po zaproponowaną alternatywę i użyła sformułowania „wariant”, czy jakiegokolwiek innego, podobnie neutralnego.
Czy kolor oczu – brązowy na przykład, ujawniający się w którymś momencie, chciałaby określić jako zaburzenie – w odniesieniu do dominującego niebieskiego? I czy chciałaby go leczyć?
W tekście pt. „Ideał wychowawczy Standardów edukacji seksualnej w Europie” czytamy:
„Elementem ideału wychowawczego Standardów WHO jest to, aby dzieci i młodzież masturbowały się od najwcześniejszych lat życia i robiły to często.” (s. 141)
Przypuszczenie mocne, a potwierdzane – według autora – takimi m.in. cytatami z owych Standardów: „Radość i przyjemność wynikająca z dotykania własnego ciała, masturbacji w okresie wczesnego dzieciństwa/ we wczesnym dzieciństwie”, „Przyjemność, masturbacja, orgazm”.
Cytaty te mają dokładne odniesienia w tekście Standardów, dla niezorientowanego czytelnika więc potwierdzają postawioną hipotezę. W istocie to jednak modelowy przykład nierzetelności.
Na proponowane standardy składają się bowiem „Wiedza”, „Umiejętności” i „Postawy”. Tymczasem cytowane przez autora fragmenty mieszczą się jedynie w pierwszej sekcji – „Wiedza” i nie wyczerpują wszystkich sygnalizowanych kwestii. Ale i tam można znaleźć takie na przykład sformułowania:
„Fakt, że fizyczna bliskość stanowi normalną część życia. Czułość i fizyczna bliskość jako wyraz miłości i sympatii”.
Te nie są jednak autorowi do niczego potrzebne, bo zamierza tylko wykazać, że przekazywanie wiedzy o seksualności:
„musiałoby oznaczać demonstrowanie przez nich [nauczycieli] takich czynności [masturbacji] albo dotykanie przez dorosłego części intymnych dziecka, aby czuło ono przyjemność tego dotyku” (s. 142).
Chciałoby się zapytać, jaką wyobraźnię trzeba mieć, by coś podobnego wymyślić i zapisać, ale chcąc rzeczowo odnieść się do toku rozumowania autora, należy wskazać na trzy rzeczy.
Cytowane przezeń i komentowane fragmenty tekstu Standardów, jak wcześniej napisałem, należą do sekcji „Wiedza”. Obok niej jest jeszcze kategoria „Umiejętności”, w której to sugeruje się, czego winniśmy dzieci w danym kontekście uczyć.
I wbrew przypuszczeniom – choć należałoby uznać, że świadomym przekłamaniom – autora, tam dopiero można dowiedzieć się, co w interesującym go obszarze seksualności będzie nabywaną przez dziecko umiejętnością.
Co się okazuje? Wbrew sugestiom autora, znajdujemy tam następujące rzeczy:
„Uzyskanie świadomości, tożsamości płciowej. Rozmowa o przyjemnych i nieprzyjemnych odczuciach dotyczących własnego ciała. Wyrażanie własnych potrzeb, życzeń i granic, na przykład w kontekście ‘zabawy w lekarza’”.
Wskazuje to raczej na intencję oswajania dziecka z własnym ciałem, jego funkcjonowaniem na różnych poziomach, wyznaczaniem granic własnej intymności, niż na cokolwiek innego. Tym bardziej, że w sekcji „Postawy”, dotyczącej tego, co wzmacniać w dziecku poprzez te działania, czytamy:
„Pozytywne nastawienie w stosunku do własnego ciała i jego wszystkich funkcji = pozytywny obraz własnego ciała. Szacunek wobec innych osób”.
I to chyba nie jest szczególnie kontrowersyjne, aby dzieci miały pozytywny obraz samych siebie i innych. Nauka tego, choć wiąże się także z przestrzenią seksualności, nijak ma się do scenariuszy podsuwanych przez autora. Ale, by potwierdzić swoją hipotezę, nie potrzebuje on faktów i argumentów. Wystarczą mu wyobrażenia.
Kolejne stawiane hipotezy są potwierdzane w podobny sposób, co doprowadza do satysfakcjonujących wniosków o demolującym relacje międzyludzkie i psychikę modelu edukacyjnym propagowanym w Standardach edukacyjnych WHO.
Z rzetelnością badań naukowych i – co nie mniej przykre – z rzeczywistością nie ma to jednak wiele wspólnego.
I ostatni już cytat. W ostatnim akapicie artykułu pt. „Gender – czy nowa filozofia płci i rodziny?” czytamy:
„[..] w przypadku gender mamy do czynienia z ideologią, i to ideologią szczególnie niebezpieczną, na co wskazują proponowane przez nią działania czy różne akcje. Ideologią skierowaną przeciwko naturalnemu porządkowi, ustanowionemu ostatecznie przez Stwórcę, a realizowanemu w naturze konkretnych bytów osobowych, ludzkich, płciowych, jakimi są konkretne kobiety i konkretni mężczyźni. Negacja tego faktu poprzez próbę kulturowego zniwelowania, a być może w przyszłości wspomaganego technologicznie, każe zachować najwyższą ostrożność i wyrazić obawę, czy – patrząc z perspektywy religijnej – nie mamy tu do czynienia ze szczególną, nową wersją buntu szatańskiego w kolejnej odsłonie” (s. 281-282).
Jeśli gender miałoby być ideologią, to jak określić odwołanie autora do domniemanej naturalności podstaw jego własnych (religijnych) przekonań?
Nauka sobie poradzi
Przywołane przykłady nie są odosobnione. Nie dotyczą jedynie cytowanych tekstów. I nawet gdyby chcieć książkę pt. „Gender – projekt nowego człowieka?” potraktować jako poważny głos w dyskusji o zmianie kulturowej i społecznej (a takie dyskusje są możliwe i potrzebne), to sami autorzy to uniemożliwiają.
Czy z powodu wydania tej książki cały gmach nauki zostanie nadwerężony? Z pewnością nie. Pojedyncze wypowiedzi jakichkolwiek badaczy nie są niczym przesądzającym o całokształcie wiedzy.
Przecież nawet najgenialniejsze odkrycie, w rodzaju formuły e=mc2, nie byłoby dzisiaj nam znane i nie wpłynęłoby na kształt naszego świata, gdyby nie znacząca zgoda całego świata fizyków pierwszych lat XX wieku i dzisiejszych na to, że jest to odkrycie w istotny sposób zmieniające i wzbogacające nasz obraz rzeczywistości.
Inaczej mówiąc: świat nauki poradzi sobie z każdą niedorzecznością. Bo to nie pojedynczy głos stanowi o słuszności twierdzeń naukowych, a cała wspólnota badaczy – kontynuuje je, uznając za płodne, bądź odrzuca, jako nic nie wnoszące.
Obecność tej książki na rynku wydawniczym nie ułatwi jednak merytorycznej dyskusji.
Nie pozwala na to jej erystyczne zacięcie. Gdy idzie o zwalczenie przeciwnika i udowodnienie mu złych intencji, wszystkie chwyty są dozwolone i stosowane.
Spiskowość wyzierająca z niektórych tekstów przybiera niemalże groteskowy wymiar i każe myśleć o stojących za tekstami autorach, jako wyznawcach teorii o powszechnej zmowie masonów, templariuszy, komunistów i Żydów, mającym doprowadzić do zniszczenia zdrowej tkanki społeczeństw całego świata i poddania władzy wcześniej wspomnianym.
Nawiasem mówiąc polskie problemy z gender obrazują, w jak szczególny sposób pojmowany jest konserwatyzm w naszym kraju.
W Wielkiej Brytanii to przecież konserwatyści zalegalizowali małżeństwa homoseksualne. Rzecz w tym, że nie dyskutowali oni z wiedzą, koncentrując się na wartościach tworzących trzon poglądów konserwatywnych bez względu na to, czy dotyczą one małżeństw tworzonych przez kobietę i mężczyznę, dwie kobiety, czy dwóch mężczyzn.
Polscy konserwatyści, przynajmniej ci najbardziej obecni medialnie, konserwatyzm pojmują jako obronę korpusu nie tylko wartości, ale i wiedzy – i to wiedzy już przeszłej.
Nie są zdolni do oddzielenia obu porządków i dostrzeżenia na przykład, że wartość tworzącej rodzinę miłości, może być niezależna od jej formuły.
I można by uznać, że ten eksces intelektualny zniknie w końcu w niepamięci, jednak to, co wcześniej zauważyłem na temat szczególnej relacji łączącej naukę i społeczeństwo ma też swoje inne oblicze. Oto, możemy sobie wyobrazić – a nawet ze strony obecnego ministra nauki są deklarowane konkretne kroki – że dyskusja zostanie urzędowo (może i prawnie) zakazana, że zostanie orzeczony jeden słuszny i obowiązujący sposób oglądu rzeczy.
Pocieszające jest, że w tym samym mniej więcej czasie w innym poznańskim wydawnictwie – Albus, wyszła książka pt.: „Trzecia płeć świata” Waldemara Kuligowskiego.
Popularyzatorska, a jednak merytorycznie solidna, poświęcona różnym kulturowym wariacjom na temat płci. Jasno, na przywołanych w niej przykładach widać, jak świat wymyka się czarno-białym podziałom i że wyjście poza taką optykę nie doprowadza społeczeństwa do rozpadu, ani nie czyni człowieka ideologicznym monstrum.