fot. materiały prasowe

Oglądać, nie oglądać

W tym miesiącu przyglądam się dwóm polskim serialom. Oba z dużą promocją i przyciągającą obsadą. Który jest wart naszego czasu? Który lepiej omijać szerokim łukiem?

„Minuta ciszy”, Canal+

„Minuta ciszy” rozpoczyna się jak „Sześć stóp pod ziemią”, od śmierci. Głowa ojca pana młodego zostaje zmasakrowana przez silnik różowego kabrioletu. W jednej z kolejnych scen przedstawiciele zakładu pogrzebowego sowicie odwdzięczają się komu trzeba za cynk. Bo mimo że do wspomnianego serialu HBO, jak i do hollywoodzkich nawiązań (kamera jak w westernach – miód!) w „Minucie ciszy” będziemy wielokrotnie wracać, to ta produkcja jest rdzennie polska.

 

serial „Minuta ciszy”, fot. materiały prasowe

Wiem, wiem, często słysząc, że serial jest „rdzennie” lub „bardzo” polski, zgrzytamy zębami.

Tym razem dostajemy jednorożca wśród rodzimych propozycji telewizyjnych – wielowymiarowych bohaterów i bohaterki, naturalne dialogi,  prawdopodobnie pokazane życie na prowincji i poczucie humoru, które nie brzmi jak żywcem wyjęte z zeszytów z dowcipami. W tym tkwi siła świetnego scenariusza Jacka Lusińskiego (odpowiedzialnego też za reżyserię) i Szymona Augustyniaka.

 

Ale po kolei.

Mietek Zasada (Robert Więckiewicz) po trzydziestu latach pracy przechodzi na emeryturę. Był powszechnie lubianym listonoszem, którego sąsiedzi darzyli zaufaniem. Jedyne, o czym marzy, to spędzenie czasu z żoną Celiną (Aleksandra Konieczna). Pech chce, że przyjaciel Mietka, Czesław Major (Mirosław Zbrojewicz), emerytowany policjant, popełnia samobójstwo, a właściciel lokalnego zakładu pogrzebowego Jacek Wieczny (Piotr Rogucki), nie chce udzielić mu pochówku. Mietek, jako porządny facet, rejestruje firmę „Pogrzeby z Zasadami”, by oddać cześć ekspolicjantowi i pomóc jego zrozpaczonej (drugiej) żonie Magdzie (wspaniała Aleksandra Popławska). To, co miało być jednorazową akcją świeżo upieczonego emeryta, przez zaufanie społeczne i popyt przeradza się w rokujący biznes. W taki sposób Mietek wkracza na arenę gminnych układzików i powiązań między proboszczem, dorobkiewiczami i urzędnikami, gdzie ręka rękę myje.

 

serial „Minuta ciszy”, fot. materiały prasowe

W międzyczasie na jaw wychodzą mroczne sekrety samego Wiecznego.

Mam teorię, że Więckiewicz tylko wtedy nie odfajkowuje gry aktorskiej, gdy faktycznie zależy mu na produkcji. W „Minucie ciszy” jest wybitny. Cichy, spokojny, zwykły, żaden z niego szarżujący aktor. Znika za swoją postacią. Nie oglądamy Więckiewicza w roli listonosza, tylko Zasadę pędzącego swoim rozklekotanym skuterem przez Bożą Wolę (a w niej dzieje się akcja).

 

Niemal każda partnerująca mu osoba dorównuje (albo przynajmniej stara się to zrobić) głównemu bohaterowi. Wyśmienita jest zwłaszcza wspomniana Konieczna.

Jej nadużywająca alkoholu Celina jest od pasa w dół sparaliżowana i porusza się na wózku. Nigdy jednak niepełnosprawność nie opisuje postaci. Nie jest jej główną „cechą”. Fantastyczna jest sekwencja, w której Zawada myje i szykuje żonę do łóżka. Przez cały czas plotkują o Magdzie i Majorze. Nie ma: „Och, jak mi ciężko”, jest tylko proza życia. Bo to właśnie serial o zwykłości egzystencji. Wszystko, co dzieje się wokół walki zakładów pogrzebowych, jest w „Minucie ciszy” najciekawsze.

Koniecznie oglądać.

„Gry rodzinne”, Netflix

Na drugim serialowym biegunie pozostaje najnowsza polska produkcja Netflixa, czyli „Gry  rodzinne” w reżyserii  Łukasza Ostalskiego. W dużej mierze punktem spajającym akcję serialu jest kościół pełen gości weselnych. Pan młody (Bartosz Gelner) co rusz spogląda na zegarek w oczekiwaniu na pannę młodą w zaawansowanej ciąży (Eliza Rycembel). Kobieta spóźnia się, wymyślając kolejne powody, aby nie pojawić się na ślubnym kobiercu. W tym czasie siostra Beatrycze przy mikrofonie fałszuje kolejną religijną pieśń, a zniecierpliwieni rodzice skaczą sobie do gardeł. Co chwilę ktoś wybiega i wbiega do kościoła, wybucha w złości i godzi się.

 

serial „Gry rodzinne”, fot. materiały prasowe

Niedopowiedzenia gonią niedopowiedzenia, a ich nagromadzenie – przynajmniej w zamyśle twórców i twórczyń „Gier…” – ma utrzymać widownię przed telewizorem.

W swoim kuriozalnie złym scenariuszu Agnieszka Pilaszewska spiętrza kolejne kłamstwa i nieszczęścia, które mają chyba obrazować prawdopodobne stosunki społeczne. Tymczasem psychologii tutaj za grosz. Wyciągnięte z południowoamerykańskiej telenoweli dramaty sprowadzają rolę kobiet do spełniania zachcianek facetów. Ich dobrostan uzależniony jest od posiadania mężczyzny. Jeżeli chcą zdradzać niewiernego męża (jak postać grana przez Edytę Olszówkę), to tylko dlatego, by go odzyskać.

 

serial „Gry rodzinne”, fot. materiały prasowe

Jeżeli szukają szczęścia, bo są niedoceniane przez partnera (jak postać grana przez Izę Kunę), robią to tylko dlatego, by mu dopiec.

„Gry rodzinne” to też serial o wyobrażeniach. Bogactwo na pokaz, lofty w najlepszej części Warszawy, luksusowe samochody. Nawet studentów i studentki stać na taką rozrzutność. Wizażystka żyje na podobnym poziomie, co lekarz. Tutaj wszyscy grają w „Żonach Hollywood”. Również pod względem umiejętności. Akurat za to nie ma co winić obsady, której po prostu kazano grać w serialu, gdzie psychologia postaci i dialogi nikogo z produkcji zdają się nie obchodzić.

 

serial „Gry rodzinne”, fot. materiały prasowe

Niektórzy krytycy i krytyczki chwalą „grę perspektywami czasowymi”.

Akcja skacze w tył i pokazuje wydarzenia z punktu widzenia różnych osób. Ma utkać bardziej pogmatwaną sieć niedopowiedzeń i dopełnić fabułę opowieści. Nie dajcie się zwieść. To najgorszy serial, który – przynajmniej do tej pory – widziałem w tym roku.

Absolutnie nie oglądać.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
1
Świetne
Świetne
1
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0