Rzuceni na wiatr
Opublikowano:
14 listopada 2023
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Po trzech latach od wycinek Puszczy Białowieskiej Marcin Ostrychacz powraca z kolejną książką. We właśnie opublikowanym „Lirogonie” poeta nie opisuje już zewnętrznej katastrofy ekologicznej („Cielenie lodowca”, WBPiCAK, 2020), ale mówi o zagubieniu w dniach ostatnich.
Jak budzi się Rzym w swoje dwa tysiące siedemset siedemdziesiąte trzecie urodziny? Nową książkę Marcina Ostrychacza, poety związanego z Wojewódzką Biblioteką Publiczną i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu od podobnie pokaźnego kawału czasu, otwiera zagubienie.
I to właśnie zagubienie – w duecie ze zdziwieniem – nadaje ton „Lirogonowi”. Nie ma już cudów,
„W uszach starych murów nie brzmią / obce słowa”.
Jest brudny hostel, kac i turyści w kadrze.
„Zostały nam oczy kamer, wydęte usta membran” – mówi bohater wiersza.
I nie czyni tego w sposób cyniczny: wskazuje raczej na rozziew pomiędzy upiększonym obrazem antycznego miasta, a tym, jak maluje się dziś. Żyjemy przecież w świecie o innych funkcjach, diametralnie różnych dynamikach międzyludzkich; mamy inne oczekiwania, nadzieje i marzenia.
Z drugiej strony, wszyscy, co do jednego lub jednej, niezależnie od zamieszkiwanego czasu, mieliśmy i mieć będziemy oczekiwania, nadzieje i marzenia. W krótkim (i kolejno drugim w tomie) wierszu „Życie”, mieści się ta banalna myśl:
Życie
Jesteś listem
Złożonym w samolot na wiatr.
Jedyną treścią:
rzuć dalej.
Żegnaj Borneo, Żegnaj Sumatro
W „Lirogonie” dzieje się dużo – być może nawet zbyt wiele. Ostrychacz zarzuca czytelnika doniesieniami ze świata: pandemią, rozwojem technologii, zmniejszającą się populacją orangutanów, kryzysem humanitarnym na białoruskiej granicy czy dramatyczną sytuacją w Strefie Gazy.
I gdyby zastanowić się jeszcze raz, to przecież ciąg wymienionych tu wydarzeń – bądź wzmożenia ich medialnej reprezentacji – to kwestia ostatnich kilku lat. Natłok przemocy i nieuchronnego parcia ku przepaści to wcale nie poetycka metafora, ale zaskakująco realistyczna i trafna kronika przedziwnej dekady, w której przyszło nam żyć.
Start
Karminowa fontanna z przebitego boku
humbaka, którego żona recytuje długi tren.
Chciałbyś siać deszczowy las
jak rude i łagodne orangutany.
Przez czterdzieści lat kołysał się wśród konarów,
a przez ostatnich dwadzieścia jego liczebność
spadła o połowę, tj. o sto tysięcy osób,
choć ludzie są eko i są filantropi, fundacje,
aktywiści. Bruno Manser spadł na zatłoczony stadion
podczas Szczytu Ziemi i wepchnął im flagę
Sarawak do gardeł, lecz
rude i łagodne orangutany są w stanie krytycznym.
Lasy, w których wiecznie pada są w stanie krytycznym.
Sprawdzam skład żywności, poszukując trucizny
z pestkowca olejowej palmy.
Żegnaj Borneo, żegnaj Sumatro.
Tak żałuję, że nigdy nie widzieliśmy się
twarzą w twarz o brzasku,
kiedy frędzlouche wiewiórki piją rosę
lub po południu, kiedy budzą się słynne nosacze,
lub nocą, kiedy kasztanowy mormi wychodzi jeść.
Technologio
Dykcja Ostrychacza zawodzi jednak przy utarczkach z technologią – porównania wychodzą poza cienką linię banału. Bo czy rzeczywiście Twitter przyćmił ćwierkanie ptaków? Problem leży nie tylko w dość banalnej, w gruncie rzeczy, metaforze, ale także w leksyce. Stylizacja na język potoczny, a może i nawet młodzieżowy (jakkolwiek kombatancko by to brzmiało) naraża poszczególne teksty na śmieszność.
Chora namiętność
Maj. Ptaki w parkach
zamiast ćwierkać,
tłitują.
Jej ołtarz to blue screen
kadzielnica lufki
modlitwa jak orkan
tańczą technoludki
warkocz na densflorze
laserowa smuga
rozpalona flora
w kiblu biała fuga
jej usta jak robusta
jego pogryzione
I nie jest przy tym tak, że „technoludki” czy „densflor” to udany zabieg naśladujący mityczny język „tych młodych”. To na tyle wybijające się i nacechowane słowa, że ich użycie wymaga szczególnych środków ostrożności; powinowactwo „densfloru” i „flory” czy „lufki” i „technoludków” nie wydaje się najbardziej przekonującym wyborem.
Trudności piętrzą się w momencie, gdy wiersze co jakiś czas, bez wyraźniejszego powodu, są rozsadzane przez terminy z zupełnie innego rejestru.
Większą „przewiną” Ostrychacza pozostaje niekonsekwencja: nie tylko na poziomie przestrzelonych słów w kontekście jednego wiersza, ale także w perspektywie zbioru. Niekiedy trudno się oprzeć wrażeniu przypadkowości w doborze tekstów składających się na pewną całość.
Sam zamysł napisania tomu-prasówki z kilku ostatnich lat jest przy tym, zaznaczę znów, gestem przynajmniej wartym uwagi. Fraza Ostrychacza ma jednak największe pole do popisu wtedy, gdy nie ulega przesadnym skrótom.
Jak to jest zrobione?
Marcinowi Ostrychaczowi nie można jednak odmówić słuchu językowego. Poeta stawia na dźwięczną frazę, która dyktuje tempo i wzmacnia wydźwięk wiersza. Mowa tu choćby o poprzednio przywołanym tekście, w którym rym i konsonans głosek:
„laserowa smuga / rozpalona flora / w kiblu biała fuga”
składa się na dopracowaną konstrukcję i rytm. Gdyby próbować ważyć poetycką wartość „Lirogonu”, na szczególną uwagę zasługuje właśnie szeroki wachlarz środków „muzycznych” – powtórzeń, paralelizmów, refrenów, rymów – a także samoświadomość twórcy.
W najnowszym tomie Ostrychacza mnóstwo bowiem mrugnięć okiem – nawiązań do tekstów kultury czy gier z kultowymi już frazami i literackimi tradycjami, wytykając palcem choćby twórczość Czesława Miłosza.
Wolni ludzie,
którym ukradłeś fotografie przodków,
podwórka, domy, całe miasta
i poczucie bezpieczeństwa,
modlą się za ciebie.
Szare gołębie, którym zniszczyłeś
gzymsy i koty, którym zabrałeś
ciepło kołdry i poranki w kuchni,
modlą się za ciebie.
Mieszkania, do których księżyc
wpada przez dziury w ścianach,
cały Neptun spowity
atmosferą niepokoju –
modlą się za ciebie.
Matki twoich młodych sołdatów,
niedojrzałych i ślepych,
szlochających do słuchawki,
modlą się za ciebie.
I miliony matek na całym świecie,
modlą się jak nigdy, bo nigdy
nie modliły się za czyjąś śmierć.
Twoja śmierć może ocalić miliony.
Do modłów dołączają czarownice
na czubach wzgórz i szamani w jurtach.
Za śmierć, która może ocalić miliony,
modlą się niedźwiedzie.
W ich gwiezdnych oczach jesteś
przerażoną ofiarą na czerwonej dłoni.
Boisz się śpiewu spod gruzów miasta,
zbombardowanego na twój rozkaz,
śpiewu dziewczynki o włosach jak mlecze
w czerwcu, o oczach jak bezchmurne niebo,
bo wiesz, że śpiew tej dziewczynki –
o oczach jak niebo, o włosach jak mlecze –
jest głośniejszy od bomb
i nigdy nie ucichnie.
Wydaje się, że najbliższą Ostrychaczowi formą pozostaje traktat ciążący w stronę poematu – a jeśli nie najbliższą, to zdecydowanie najbardziej dopracowaną.
Wiersz „Wolni ludzie” jest przy tym emblematyczny: bardziej wyważony niż teksty „ekologiczne” z poprzedniej książki, zręczniejszy warsztatowo, jak na kolejną książkę przystało.
Co pozostaje jego wielką siłą? Pewna wszechstronność i uniwersalność: okrucieństwo wojny, które nie zna ani czasu, ani miejsca. Wojny, która nie jest abstrakcyjnym zjawiskiem, ale wynikiem konkretnych ludzkich działań; decyzji mniejszości w imieniu tych, których nikt nie pytał o zdanie.