Zupa Wolności dla osób w potrzebie
Opublikowano:
5 marca 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Od 2017 roku co wolontariusze i wolontariuszki Zupy Wolności karmią osoby w kryzysie. „Posiłek jest tylko pretekstem do spotkania. To nasza idea. Oczywiście ludzie są głodni i to jest największy problem. Dlatego się spotykamy, dlatego rozdajemy jedzenie. Natomiast równie istotne jest to, że odbiera się im człowieczeństwo” – mówi Jerzy Briks, współzałożyciel inicjatywy.
Jakub Wojtaszczyk: Kiedy powstała Zupa Wolności?
Jerzy Briks: W 2017 roku. Jej powstanie to zbieg okoliczności, informacji i osób, które spotkały się na swojej drodze. Przeczytałem artykuł o działaniach Zupy na Plantach, pomagającej osobom w kryzysie bezdomności. Pojechałem do Krakowa, żeby zobaczyć, jak oni to robią. Pomyślałem, że podobną inicjatywę można byłoby stworzyć w Poznaniu. Wspomniałem o tym mojej żonie Kasi [Katarzyna Andrzejczyk-Briks – historyczka sztuki, kuratorka i wykładowczyni historii sztuki i designu – przyp. red.], która z kolei przekazała wieść swoim studentom i studentkom School of Form w Poznaniu. Jedna z nich, już świętej pamięci, Asia Nowacka [zm. w 2019 r. – przyp. red.] również pojechała do Krakowa. Wzięła udział we wspomnianej Zupie na Plantach i wróciła do Poznania pełna gotowości do działania.
Jej entuzjazm był tak zaraźliwy, że nie miałem już żadnej wymówki (śmiech).
Na początku chcieliśmy sami przygotowywać posiłki, ale przerosło to nasze siły. Asia była bywalczynią różnych „freakowych” knajpek w Poznaniu i wielbicielką dobrego wegańskiego jedzenia. Odezwała się do osób z Wypasu. To one gotowały dla nas przez pierwsze kilka tygodni.
Po pierwszej zupie zaczęły dołączać do nas kolejne osoby.
Od samego początku działamy prywatnie, nie opieramy się na dofinansowaniach. Postanowiliśmy, że będziemy tworzyć i wydłużać łańcuch pomagających. Tak też już niemal od 7 lat współpracujemy z różnymi restauracjami, niszowymi i renomowanymi, które gotują dla nas posiłki. My rozdajemy zupę co niedzielę na poznańskim Dworcu Letnim.
JW: Jak takie pomaganie wygląda technicznie?
JB: Poznań jest dość wyjątkowym miejscem, ponieważ grup pomocowych jest całkiem sporo. Caritas działa bardzo prężnie. Podobnie Jedzenie Zamiast Bomb. Zupa na Głównym karmi w soboty. Sam, jak pomagać osobom w kryzysie bezdomności, uczyłem się od wspólnoty chrześcijańskiej Sant’Egidio. Przez pewien czas chodziłem na jej czwartkowe spotkania i zaprzyjaźniłem się z organizatorami. Kiedy ustaliliśmy już dzień i godzinę rozpoczęcia Zupy Wolności, zaprosiłem potrzebujących, którzy pojawiali się u Sant’Egidio. Poprosiłem, by informację podali dalej.
Początkowo termosy na ciepłe napoje pożyczaliśmy też od tej wspólnoty.
Po czasie udało nam się uzbierać podstawowy sprzęt. Wiem, że inne grupy mają różne cele. Na przykład Zupa na Głównym, która jest stowarzyszeniem, wynajęła lokal na swoją siedzibę i urządziła w nim kuchnię z prawdziwego zdarzenia. My od początku działamy jako nieformalna grupa osób prywatnych, wspierana przez firmy i wolontariuszy.
JW: Miał pan pomaganie we krwi?
JB: Nie, jestem raczej introwertykiem. Ale powstanie Zupy Wolności zbiegło się z moimi pięćdziesiątymi urodzinami, a to umowna połowa życia. To był kluczowy, przełomowy moment. Mówią, że przez pierwszą połowę życia buduje się naczynie, a w drugiej – to naczynie się wypełnia. W tym okresie poczułem, że moje przemyślenia o świecie dotarły do punktu kulminacyjnego. Chciałem je przełożyć w działanie.
Zawsze imponowała mi moja żona, która gdy trzeba było komuś pomóc, od razu przystępowała do działania.
Ja z domu wyniosłem raczej myślenie pragmatyczne, skupiałem się bardziej na przeszkodach i brakowało mi takiej otwartości. Chciałem nauczyć się działać inaczej.
JW: Musiał pan obalić jakieś stereotypy o osobach w kryzysie bezdomności?
JB: Jestem katolikiem i zainspirowały mnie słowa Franciszka. Papież powiedział, żeby zamiast wrzucić złotówkę do kapelusza osoby potrzebującej, lepiej zaprosić ją na obiad. W 2017 roku, podczas mojej wspomnianej wizyty w Krakowie, poszedłem do kościoła i w kruchcie spotkałem mężczyznę zbierającego pieniądze. Był zgarbiony i zakapturzony tak bardzo, że nie widziałem jego twarzy. Przypomniałem sobie słowa Franciszka. Pomyślałem: „Jak nie teraz, to kiedy?”. Zagadałem i zaprosiłem pana Henryka, bo tak miał na imię, na obiad. Po drodze zaczęliśmy rozmawiać, a po posiłku poprosiłem go, żeby oprowadził mnie po Starym Mieście. Widziałem, że z każdą minutą się prostował. Na koniec, prócz przybrudzonego ubrania, nic nie wskazywało, że mógł być osobą „bezdomną”. Już się nie zakrywał. Nie wstydził.
Ta sytuacja na mnie bardzo wpłynęła.
Ale też wcześniej nie miałem żadnych negatywnych wyobrażeń na temat osób w kryzysie bezdomności. Może jedynie, że są roszczeniowe. Ale od początku naszej działalności takie osoby policzyłbym na palcach jednej ręki. Roszczenia wynikały na ogół z niewiedzy. Niektóre osoby podejrzewały nas, że dostajemy pieniądze z miasta, a zabrakło na przykład chleba. Czasami w tłumie, na dworcu trudno wytłumaczyć, jak działamy, skąd mamy jedzenie.
JW: Czy historia spotkania z panem Henrykiem to przykład tego, że jedzenie zbliża ludzi?
JB: Tak, posiłek jest tylko pretekstem do spotkania. To idea Zupy Wolności. Oczywiście ludzie są głodni i to jest największy problem. Dlatego się spotykamy, dlatego rozdajemy jedzenie. Natomiast równie istotne jest to, że odbiera się im człowieczeństwo. Mówi się: „To ich wina, że są biedni”, „Musieli coś zrobić, że nie mają pieniędzy na jedzenie”. Tymczasem powodów jest wiele i są one najróżniejsze. Dlatego, podążając za radą daną nam przez siostrę Małgorzatę Chmielewską [polska społeczniczka, prezeska Fundacji „Domy Wspólnoty Chleb Życia” – red.], działamy konsekwentnie i od niemal 7 lat nie opuściliśmy żadnej niedzieli.
JW: Kto przychodzi po pomoc?
JB: Na początku przeważały osoby w kryzysie bezdomności. Po pandemii proporcje mocno się zmieniły. Coraz więcej przychodzi do nas osób starszych, którym, po opłaceniu rachunków i mieszkania, brakuje pieniędzy na posiłek. Często też na ogrzewanie. Trudno mi podać dokładne statystyki, bo nie przeprowadzamy wywiadu. Nikt z nas nie ocenia, kto może skorzystać z naszej pomocy. Po zupę może przyjść każdy, niezależnie od statusu. Zdarzało się, że wpadali nawet podróżni, którzy czekali na pociąg.
JW: Czy zmieniła coś wojna w Ukrainie?
JB: Ukraińcy pojawiają się na naszych spotkaniach, ale ku mojemu zdziwieniu, zwykle milczą, chyba ze strachu. Niestety wśród części potrzebujących panuje obawa, że pomoc uchodźcom spowoduje, że dla nich zabraknie.
JW: Na początku wybuchu wojny w Ukrainie Polacy i Polki rzucili się do pomocy. Czy dziś nie jesteśmy zmęczeni tym pomaganiem?
JB: W Zupie Wolności nigdy nie mogliśmy narzekać na zbyt dużą liczbę wolontariuszy. Dziś ich liczba również utrzymuje się raczej na stałym poziomie. Natomiast na początkowym entuzjazmie pomocowym nie można za długo ujechać.
Niesienie pomocy jest męczące, obciążające i wypalające.
Na starcie organizowaliśmy różne akcje, np. zbieranie odzieży. Zdarza się, że i teraz na Facebooku piszemy, że szukamy tego czy tamtego. Natomiast odeszliśmy od list, bo są one dla nas trudne do spełnienia. Pojawia się roszczeniowość – że kolor nie ten, że nadruk nie taki… Nie mamy takich możliwości, by spełnić te oczekiwania.
JW: Skąd zatem czerpać motywację do dalszej pomocy?
JB: Każdy z członków naszej grupy Zupa Wolności jest inny i ma swoje motywacje do działania. Od początku chcieliśmy, żeby nasze spotkania przygotowywali ludzie różnych światopoglądów i wyznań, których po prostu łączy chęć wspierania innych ludzi. Nazwa Zupa Wolności jest tego znakiem. Dla mnie największą motywacją jest po prostu życie. Przypomina mi się Asia Nowacka, która mówiła, że są ludzie naprawiacze i ludzie „psuje”, my chcemy być takimi naprawiaczami świata i ludzi. I sami się przy tym naprawiamy.
JW: Jak można zaangażować się w Zupę Wolności?
JB: Po prostu przyjść na zupę! Można upiec ciasto, zrobić kanapki. Dorzucić się do naszych zbiórek na naczynia jednorazowe lub ciepłe ubrania. Zapraszamy na naszą stronę na Facebooku.
Zupa Wolności działa co niedzielę o 17:30 na Dworcu Letnim w Poznaniu.