Oglądać, nie oglądać
Opublikowano:
10 kwietnia 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
W tym miesiącu przyglądam się tylko jednemu serialowi – ekranizacji mocarnej prozy sci-fi twórców, którzy chcą wrócić w łaski widowni. Słodko-gorzka próba.
„Problem trzech ciał”, sezon 1, Netflix
Po finale „Gry o tron” na Davida Benioffa i D.B. Weissa, twórców tej hitowej produkcji, posypały się gromy za to, że (między innymi) z „feminizującej” Matki Smoków zrobili żądną władzy histeryczkę. Tym samym jednym ruchem skreślili budowaną skrzętnie przez osiem sezonów psychologię postaci. Co ciekawe, takich prostackich scenariuszowych rozwiązań na pęczki znajdujemy w „Problemie trzech ciał”, ich nowej produkcji, która wypączkowała z lukratywnej umowy z Netflixem i która miała być powrotem twórców do serialowej masterklasy. Przy ekranizacji pierwszego tomu cyklu „Wspomnienia o przeszłości Ziemi” chińskiego autora Liu Cixin, Benioff i Weiss połączyli siły z Alexandrem Woo („Terror”).
Fabuła
Ośmioodcinkowy sezon rozpoczyna się w 1966 w Pekinie, gdzie do władzy doszli maoiści, krytykujący zachodnioeuropejskie wartości i dokonania tamtejszej nauki. Na placu miasta Ye Wenjie (Zine Tseng), początkująca astrofizyczka, obserwuje, jak jej uczony ojciec zostaje publicznie poniżony i zabity za nauczanie teorii wielkiego wybuchu. Natomiast ją maoiści wysyłają na „reedukację” do obozu pracy w Mongolii. A następnie, gdy jej naukowa wiedza okazuje się przydatna, Ye dostaje przydział do tajnej bazy z wielkim talerzem satelitarnym.
Tymczasem w dzisiejszym Londynie naukowcy_czynie z niewiadomych przyczyn popełniają samobójstwa.
Na tropie ciał jest Clarence (świetny Benedict Wong), który w swojej karierze detektywa/agenta zdążył zostać wyrzucony niemal ze wszystkich brytyjskich agencji. Teraz odpowiada przed Thomasem Wade’em (jak zawsze niezawodny Liam Cunningham), liderem „najbardziej elitarnej operacji wywiadowczej”, cokolwiek to znaczy. Dzięki temu ma dostęp do najnowszej techniki, która nie śniła się pewnie nawet samemu Jamesowi Bondowi.
Clarence infiltruje tzw. „Piątkę z Oksfordu”, czyli grupę przyjaciół i przyjaciółek, która niegdyś razem studiowała fizykę na, jak można się spodziewać, tymże prestiżowym uniwersytecie.
Teraz ponownie łączą siły, gdy z nieznanych przyczyn samobójstwo popełnia Vera Ye (Vedette Lim), ich naukowe guru i jednocześnie córka Ye Wenjie. W grupie znajduje się Jin (Jess Hong), świetna fizyczka teoretyczna, buntownik Saul (Jovan Adepo), który mimo wielkiej wiedzy bardziej jest zainteresowany paleniem trawy, Will (Alex Sharp), najbardziej niedowartościowany, bo też zamiast kariery naukowej pracuje jako nauczyciel. Wreszcie jest również Auggie (Eiza González), która zostawiła fizykę i tworzy rewolucyjne samoorganizujące się polimerowe nanowłókna oraz Jack (John Bradley-West), który „sprzedał się”, porzuciwszy naukę na rzecz marki przekąskowej i zbił na niej majątek.
Gdy Auggie ma ogłosić swój najnowszy i najbardziej prestiżowy wynalazek oparty na nanowłóknach, przed swoimi oczami zaczyna widzieć cyfry odliczającego zegara.
Co się stanie, gdy ujrzy same zera? Na pewno nic dobrego. Nie tylko umierają wielkie głowy, ale też niebo „mruga” do mieszkańców i mieszkanek Ziemi, a wybrani_e dostają grę zamkniętą w technologiczne cudo – hełm pozwalający na interaktywną immersję. Wszystkie te wydarzenia swój początek mają jednak we wspomnianej chińskiej bazie na mongolskim odludziu, kiedy więziona tam Ye Wenjie wysyła międzyplanetarny sygnał w odpowiedzi na prośbę o pomoc. Za 400 lat (sic!) na Ziemię ma dotrzeć cywilizacja, która może nie mieć tak, z ludzkiego punktu widzenia, pokojowych intencji, jak zapowiadała.
Problemy
Twórcy mają problem ze zbudowaniem świata. Być może powodem jest Netflix, który dąży do jak największej unifikacji, by produkcje podobnie były odbierane w każdym zakątku globu. Z drugiej strony dostajemy przedsmak możliwości, kiedy przenosimy się do maoistycznego Pekinu. Nie mamy wątpliwości, gdzie jesteśmy. Zarówno pod względem scenografii, jak i doboru kostiumów sceny wyglądają przekonująco. Gdzieś tam, choć głęboko ukryci, są starzy i świetni Benioff i Weiss. W innych wypadkach przestrzeń wypada nijako. Podobnie jak niektóre efekty specjalne.
Tymczasem na każdy odcinek wydano 20 milionów dolarów.
Nie pomaga również fakt, że mamy kibicować ludziom szykujących się do wojny, która wydarzy się za 400 lat. Zwłaszcza wtedy, gdy logika niektórych osób bohaterskich pozostawia wiele do życzenia. Króluje w tym Auggie, bo jej decyzje, niczym Matki Smoków z „Gry…”, często kierowane są emocjami. Tymczasem to właśnie kobieta wynalazła rewolucyjne narzędzie, które w niepowołanych rękach może stać się śmiercionośne.
Nazwisko Oppenheimera wielokrotnie pada z ekranu. Szkoda, że to nawiązanie do bomby atomowej to tylko czcze gadanie.
Równie przedmiotowo zostają potraktowani niektórzy bohaterowie. Zwłaszcza Will, który przez większość sezonu snuje się bez celu. Odnajduje go pod koniec, ale to za późno, by postacią w ogóle się zainteresować.
Idea
„Nasza cywilizacja już nie potrafi rozwiązać własnych problemów” – mówi Ye Wenjie. Jej słowa dotyczą zarówno globalnego ocieplenia, jak i wojen, kryzysu migracyjnego, przeludnienia, bogacenia się jednych i ubożenia drugich. Wypowiedź tę można potraktować jako ideę „Problemu trzech ciał”, tyle tylko, że trzeba ją sobie dopowiedzieć. Prócz kilku scen nie wiemy, jak perspektywa 400 lat oczekiwania na kosmitów wpływa na codzienność zwykłych śmiertelników. Jak egzystują? Czego się boją? Czy i jak się przygotowują?
Społeczna perspektywa zawsze będzie ciekawsza niż wyścig zbrojeń.
To, co jednak najlepsze w serialu, tkwi w jego szczegółach. Mamy dobrze rozrysowane niektóre z postaci (zwłaszcza Clarence, Thomas i Jin oraz w perspektywie – Saul). Są sceny zapierające dech w piersiach (ta ze statkiem w piątym odcinku – choć, gdy się nad nią zastanowimy, kolejny raz dostrzeżemy jałowość scenariuszowych rozwiązań). Wreszcie też zapowiedź wydarzeń w drugim sezonie przywodzi na myśl „wszystkie filmy o najeździe kosmitów”, co samo przez się jest pociągające.
Dlatego warto dać „Problemowi trzech ciał” szansę, by przygotować się na coś – mam nadzieję – lepszego.