Dalej niż bliżej: Adam Borowski
Opublikowano:
31 grudnia 2021
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
"Tylko tu jestem" - z Adamem Borowskim rozmawia Anna Kochnowicz-Kann - CZĘŚĆ I
Anna Kochnowicz-Kann: W „Allegro Agitate” (2020), pokazując klucz montażowy, mówisz, że bez niego nie ma Teatru Ósmego Dnia…
Adam Borowski: Ale tak naprawdę to teatru nie ma bez aktora…
AKK: … i widza.
AB: A aktor Teatru Ósmego Dnia musi mieć przy sobie ten klucz, by mógł zmontować scenografię albo zrobić inne rzeczy, które sprawią, że spektakl w ogóle powstanie.
AKK: „Aktor Teatru Ósmego Dnia”… Zawsze podkreślasz, że jesteś aktorem wyłącznie tego teatru.
AB: Właśnie mija czterdzieści osiem lat, odkąd tu jestem. I tylko tu jestem. A zacząłem w trzeciej klasie liceum.
AKK: Trochę to dziwne, że siedemnastolatka bardziej interesował teatr niż – na przykład – piłka nożna.
AB: Nie wszyscy biegają po boisku. Bywają też tacy, którzy wolą pędzelek i farbki, malują obrazy albo wymyślają różne performanse. Ja byłem akurat w tej grupie. Nie znosiłem piłki. Za to od podstawówki chodziłem na kółko plastyczne do Zamku. A do Ósemek trafiłem przez warsztaty, a na warsztaty dzięki moim przyjaciołom: Andrzejowi Wilowskiemu i Januszowi Zemerowi. To oni znaleźli w gazecie ogłoszenie, że teatr ogłasza nabór chętnych na warsztaty teatralne, zgłosili się tam, nic mi o tym nie mówiąc, ale po jakimś czasie zapytali, czybym do nich nie dołączył.
Ja im tych warsztatów po cichu zazdrościłem, bo opowiadali o nich niesamowite rzeczy.
Oczywiście, coś tam wiedziałem, co to za teatr, ponieważ mój najstarszy brat przyjaźnił się z Markiem Kirschke, który był aktorem w Teatrze Ósmego Dnia. Byli już sławni. Działali od kilku lat (od 1964 r. – przyp. AKK) i mieli za sobą „Jednym tchem” (1971)… No więc któregoś popołudnia zjawiłem się w klubie „Od Nowa” w Zamku, z jakimiś ciuchami na zmianę, dostałem wiadro, szmatę i kazano mi – tak, jak innym – brać się za mycie podłogi. Zawsze od tego zaczynały się spotkania, bo to był klub studencki, z dyskotekami, i wiadomo, w jakim stanie nazajutrz były te sale. A potem… „metoda Grotowskiego”.
AKK: Nikt nie sprawdzał, czy się nadajesz?
AB: Każdy mógł przyjść. Zapytano mnie jedynie, skąd jestem, czy coś studiuję… Z dużą pewnością siebie odpowiedziałem, że „psychologię tłumu w VI LO”, co wywołało pewne poruszenie.
AKK: „Metoda Grotowskiego” zakłada otwarcie, zero skrępowania. Nie miałeś z tym problemu?
AB: Byłem rekomendowany przez kolegów, więc traktowano mnie przyjaźnie, atmosfera sprzyjała. Jedynie przydzielono mi Małgosię Walas do opieki, bo jednak te warsztaty trwały już od jakiegoś czasu, więc miałem „tyły”.
Pamiętam, że w trakcie tych pierwszych zajęć do sali, gdzie ćwiczyliśmy, wszedł facet: miał długie, ciemne włosy, beżowe, sztruksowe spodnie z rozwalonym zamkiem, a na nogach przydeptane tenisówki…To był Lech Raczak.
Zaczął z nami pracować. Najpierw były ćwiczenia plastyczne i dynamiczne, a potem cała seria poświęcona przełamywaniu własnych barier: na podłodze leżał materac, przed nim stał Leszek, a my mieliśmy z biegu przeskoczyć przez niego. Od zawsze nienawidziłem wuefu. Tu – bez problemu –przeskoczyłem przez stojącego człowieka.
On chyba lekko się uchylił, raczej nie mógł mieć do mnie pełnego zaufania; to było niesamowite, bo nagle odkryłem, że mogę robić rzeczy, o które siebie nawet nie podejrzewałem.
AKK: A na czym polegały ćwiczenia plastyczne?
AB: Na uruchamianiu poszczególnych części ciała. Osobno stopa, goleń, udo, kolano i tak dalej.
AKK: Chyba to było trudne?
AB: Tak, ale okazało się, że jestem dosyć giętki. Mimo tej mojej niechęci do sportu.
AKK: Jak się ma siedemnaście lat…
AB: To po pierwsze. Ale – wiesz – to chyba na mnie po prostu czekało! Dzisiaj mogę sobie tak żartować. Mówiąc jednak serio, te ćwiczenia bardzo uwalniały ciało i ujawniały zupełnie nowe możliwości. A potem umożliwiały pracę z emocjami. Dopiero po tej części zaczynały się próby improwizacji, określania tematu, i tak krok po kroku… Pracowaliśmy warsztatowo przez ponad rok. Zajmował się nami Tadeusz Janiszewski.
AKK: Ani razu nie miałeś ochoty zrezygnować?
AB: Wręcz odwrotnie! Coraz bardziej mnie to fascynowało. Choć – przyznaję – wiązało się także z pozawarsztatowymi kontaktami z członkami teatru. Ci, którzy przyszli ze mną, stanowili dużą grupę, ale na końcu, kiedy zaczęliśmy już pracować nad spektaklem, została nas trójka. Odchodzili z różnych powodów. Faktem jest, że te zajęcia pochłaniały mnóstwo czasu i energii.
AKK: A za rok matura, trzeba podjąć decyzję, co dalej… W teatrze czujesz się jak przysłowiowa ryba w wodzie. Nie nachodzi cię myśl, by zdawać do szkoły teatralnej?
AB: Ani przez moment – ten teatr to była moja szkoła teatralna! Powiem ci coś: nim trafiłem do Ósemek, raz poszedłem do „normalnego” teatru, do Teatru Nowego, na „Anię z Zielonego Wzgórza”. Mogłem mieć wtedy dziesięć lub jedenaście lat. Na scenie pojawiła się aktorka w źle dopasowanej, rudej peruce. Młoda, pewnie zaraz po studiach, ale dla mnie to była… stara baba udająca dziecko. Dotrwałem do przerwy i uciekłem. Ten fałsz raz na zawsze zraził mnie do teatru repertuarowego.
AKK: Cóż, konwencję odebrałeś jak kłamstwo.
AB: Dobrze to nazwałaś. A w Teatrze Ósmego Dnia tego nie było. To mnie ujęło od początku: że tam się nie udawało, że mówiło się „prosto z mostu” o rzeczywistości, która nas otacza, tam się łamało wszelkie konwencje. Słowo „prawda” było tu kluczowe. I ta „goła prawda” wybrzmiała w pierwszym naszym wspólnym spektaklu, czyli w „Musimy poprzestać na tym, co tu nazwano rajem na ziemi” (1975).
AKK: Po tylu latach dokładnie pamiętasz, jak wyglądał Lech Raczak, czyli to spotkanie było ważne, teatr był ważny… Ale po maturze zdawałeś na PWSSP. „Zabezpieczenie tyłów” na wypadek, gdyby coś nie wyszło?
AB: Jeszcze w podstawówce fascynowała mnie architektura i wymyśliłem sobie, że pójdę do liceum o profilu matematyczno-fizycznym, do Trójki, a potem na politechnikę, ale szczęśliwie tam się nie dostałem i wylądowałem w Paderku…
AKK: Które to liceum miał też w życiorysie Lech Raczak…
AB: …i jego brat, Marek, i moi dwaj bracia, i Marcin Kęszycki, i Jurek Nowacki… Ale wtedy to nie była tak prestiżowa szkoła, jak dziś, wręcz przeciwnie. Przyjmowano tych, którzy nie dostali się gdzie indziej, albo których z innych szkół relegowano.
AKK: Przy architekturze nie wytrwałeś.
AB: Współpraca z teatrem trochę zmieniła moje zapatrywania na przyszłość, ponieważ ciągle mnie jednak ciągnęło w tym kierunku i miałem zdolności manualne, to PWSSP było naturalnym wyborem. A poza tym, to w ogóle dobrym pomysłem było studiowanie. Bo to jednak poszerza horyzonty, daje jakąś wiedzę o świecie. Ja się nauczyłem mnóstwo – chociażby o psychofizjologii widzenia, o kompozycji, o sposobie konstruowania obrazu, milionów rzeczy, które później mi się przydawały i przydają w pracy teatralnej, także ostatnimi czasy, kiedy trzeba było przejść na tryb online i myśleć filmem, kadrami, które zaciekawiłyby widzów. To wszystko wymaga konkretnej wiedzy…
Za pierwszym razem się nie dostałem. Na grafikę startowało wtedy chyba szesnaście osób na miejsce. Uciekając przed wojskiem, chwilę później zdawałem na polonistykę. No i też się nie dostałem.
Na szczęście Komisja Wojskowa była przed egzaminem, więc dali mi odroczenie na rok. No, ale rok trwa krótko… Koledzy z teatru skontaktowali mnie z Grzesiem Małeckim (malarz, scenograf, dziś wykładowca Wydziału Reżyserii Filmowej i Telewizyjnej Szkoły Filmowej w Łodzi – przyp. AKK) i on zaczął ze mną pracować. Najbardziej niezwykłe było jednak to, że dzięki niemu mogłem przychodzić na rysunek do pracowni Izy Gustowskiej.
W efekcie, podczas kolejnego egzaminu wstępnego, poradziłem sobie lepiej. Tym razem było mniej kandydatów na miejsce, bodaj trzech, ale i tak należało skupić się wyłącznie na swoim własnym zadaniu, nie patrzeć na innych, a w tym bardzo pomogły mi doświadczenia z teatru.
Pamiętam, że kiedy wszedłem na egzamin z rysunku, wszystkie najlepsze miejsca w sali były już pozajmowane – dla mnie zostało tylko takie na wprost modela, najtrudniejsze ustawienie ze względu na spłaszczoną perspektywę; zupełnie tym się nie przejąłem, chociaż inni patrzyli na mnie z politowaniem i chyba już skreślili z listy konkurentów…
Potem malarstwo. Tu bardzo przydały się spotkania z Grzegorzem, bo on mi ustawiał niemal identyczne martwe natury jak te na egzaminie, uwzględniające i udrapowane szmaty, i druty, i papier.
Z kompozycją też sobie poradziłem. Na tyle dobrze mi poszło, że nawet miejsce w kącie, jakie dla mnie zostało do prezentacji przed komisją, nie przeszkodziło w niczym. Poległem, co prawda, na francuskim, ale wymyślono wtedy – bodaj pierwszy raz w historii tej szkoły – poprawkę z języka obcego, którą zaliczyłem i zostałem przyjęty…
AKK: Na bardzo czasochłonne studia.
AB: Na które zupełnie nie miałem czasu.
AKK: Bo jednak teatr?
AB: Całkowicie mnie pochłaniał. Na zajęciach byłem permanentnie zmęczony.
AKK: Czy te studia miały być alternatywą?
AB: Nie, cały czas myślałem, że przydadzą mi się w teatrze.
AKK: Polonistyka może przydałaby się bardziej?
AB: W teatrze miałem starszych kolegów, a ci dużo czytali i podrzucali mi książki… Zresztą kiedyś mi powiedzieli, że moja improwizacja na warsztatach do jednego z wierszy Miłosza sprawiła, że mnie przyjęli do grupy. Mimo że byłem dużo młodszy, niedojrzały, nieuformowany. A potem obudzili we mnie potrzebę intelektualnych poszukiwań, analiz, ciekawość innego typu.
AKK: Inspirację stanowiło też życie, konkretna rzeczywistość polityczna.
AB: Ona kształtowała i zrobiła z nas ludzi bezkompromisowych. Bardzo wielu miało to nam za złe. Często też słyszeliśmy, że jesteśmy zamkniętą grupą.
AKK: „Zakon” – tak się o was mówiło…
AB: Właśnie! „Do was w ogóle nie można przyjść!”. No, ale… jak ktoś nie czytał Dostojewskiego, poetów Nowej Fali, wierszy Miłosza i Herberta, to faktycznie nie miał z nami o czym gadać…
AKK: Kolejny duży nabór, jaki zrobiliście, po tych twoich warsztatach, to chyba był ten, w którym pojawiła się Ewa Wanat… Kolejny i ostatni?
AB: Tak, „Dzieci Ósemek”.
AKK: Mówienie o was jako grupie zamkniętej nie było pozbawione racji.
AB: Ale płynęła z tego też konkretna korzyść – to nas w stu procentach ratowało przed ubecką infiltracją. My – dzisiaj z tego się śmieję – w czasie prób bardzo ciężko, fizycznie pracowaliśmy: najpierw te wszystkie ćwiczenia, potem wiele godzin improwizacji, a w końcu długie dyskusje i picie wódki do rana.
Żaden ubek fizycznie nie był w stanie tego wytrzymać! Jak nie miał tej idei w głowie, wymiękał przed północą – wtedy, kiedy my dopiero się rozkręcaliśmy.
Pamiętam jak dziś: coś ważnego miałem do zrobienia nazajutrz na uczelni, musiałem stawić się tam rano, więc do północy ani grama wódki nie wypiłem, ale po północy… popłynąłem; całą noc deliberowaliśmy nad czymś, było fantastycznie, do szkoły poszedłem, natomiast w raporcie ubeckim przeczytaliśmy później, że „wszyscy pili duże ilości alkoholu, jedyny nie pił Adam Borowski”.
AKK: Co zacytowaliście w „Teczkach” (2007).
AB: Kapuś wymiękł przed północą.
AKK: Teatr Ósmego Dnia to nie tylko spektakle, ale i określona postawa obywatelska, czego konsekwencją były na przykład „bilety w jedną stronę” w 1985 roku.
AB: Bilet w jedną stronę dostała Ewa. I chyba Leszek. Natomiast my, pierwsza ekipa opuszczająca kraj, czyli Tadeusz Janiszewski, Leszek Sczaniecki, Tomasz Stachowski, Marek Raczak i ja, wyjechaliśmy na tournée. Właśnie w 1985 roku. Potem wyjechał Leszek, na końcu Ewa.
AKK: A Marcin Kęszycki?
AB: On dojeżdżał. Dzięki znajomej, która znała żonę Kiszczaka, udało się załatwić, że on dostawał paszport i z ramienia Pagartu miał tak zwane „występy”.
AKK: W najbardziej dramatycznej sytuacji znaleźli się Leszek i Ewa.
AB: Leszek nie tak bardzo, bo on nie miał ani mieszkania, ani – właściwie – nic do stracenia. Był bardzo zakochany w Darii (Daria Anfelli – przyp. AKK), jechał do Włoch. Natomiast Ewa miała tu okropne problemy z mieszkaniem, ale – na szczęście – pani w spółdzielni zachowała się przyzwoicie i jej zrzeczenie się lokalu włożyła na dno szuflady i ono nigdy nie nabrało mocy prawnej.
AKK: Nie wiedzieliście, jak długo potrwa wasza podróż, czy kiedykolwiek wrócicie. Pamiętasz, co myślałeś wtedy?
AB: Mnie bardzo fascynował tamten świat, chociaż to cały czas były takie ambiwalentne odczucia, bo z jednej strony wydawał się bardzo przyjazny, ale z drugiej okazywał się dosyć hermetyczny, jeżeli nie byłeś stamtąd.
Wizy, zezwolenia na pobyt, pozwolenia na powrót (tak zwane „reingresso” – to umożliwiało powrót do Włoch z innego europejskiego kraju), kolejne wkładki, doklejki do paszportu… turystycznego, żeby te wizy było gdzie wstęplować…Takim najbardziej przejmującym jednak uczuciem okazało się poczucie bezdomności…
Mimo że miałem swoje miejsce, jakiś swój kąt, cały czas dojmujące było takie wrażenie, że to nie dzieje się naprawdę, że to tylko na czas jakiś, że to przejściówka…
Trochę tak, jak u Kantora, że jednak to moje „Wielopole” jest zupełnie gdzie indziej. Tu jest fajnie, kolorowo, inaczej i to bardzo ciekawe doświadczenie, ale to nie moje.
AKK: Czyli cały czas czeka się na sygnał do powrotu?
AB: To dzisiaj tak można powiedzieć, ale wtedy… Wtedy przecież nic nie było wiadomo. Kiedy komuna zaczęła się chwiać, to myśleliśmy, żeby powołać Fundację Teatru Ósmego Dnia, że może stanie się to dobrym pretekstem, by znowu zacząć tutaj działalność. Mieliśmy wiele pomysłów, ale one były właśnie skierowane na to „z powrotem”. Nie da się żyć – nawet mając takich przyjaciół jak Teatro Nucleo – w pustej szkole, w miejscowości, w której poza sadami brzoskwiniowymi i jednym sklepem nie ma dosłownie nic. Jest tylko mgła. Jak w filmach Felliniego. A w zimie ta mgła zamarza. Piękne. Zrobisz kilka zdjęć, ale… co dalej?
Adam Borowski – ur. 5.07.1956 roku w Poznaniu. Od 1974 roku w zespole Teatru Ósmego Dnia. Jako aktor debiutował w 1975 roku w spektaklu „Musimy poprzestać na tym, co tu nazwano rajem na ziemi”. Nazywa siebie aktorem Teatru Ósmego Dnia. Ukończył grafikę na PWSSP w Poznaniu (dzisiejszy Uniwersytet Artystyczny im. M. Abakanowicz).