„Błoto” jest pochwałą czytania
Opublikowano:
8 października 2019
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
O lękach, mitach i próbach przepisywania historii – rozmowa z Małgorzatą Rejmer, laureatką wielkopolskiej Nagrody Bursztynowego Motyla im. Arkadego Fiedlera za reportaż „Błoto słodsze niż miód. Głosy komunistycznej Albanii” oraz finalistką Nagrody Literackiej Nike 2019.
AGNIESZKA BUDNIK: Czy dziś nadal Albanię definiuje komunizm? Czy nadal jest składową tożsamości Albańczyków?
MAŁGORZATA REJMER: Oba te pytania są trudne. Wielu moich znajomych, przyjeżdżających do Albanii po latach spędzonych za granicą, twierdzi, że system totalitarny miał głęboki wpływ na mentalność Albańczyków, i tym na przykład można wytłumaczyć różnice między Tiraną a kosowską Prisztiną. Ale Prisztina, pamiętajmy, nie dalej jak dwadzieścia lat temu doświadczyła wojny; ciągle czuć ją w powietrzu, opowieści krążą między ludźmi, wspomnienia wracają w sklepie, przy kawie. Albańczycy radykalnie odcinają się od przeszłości, chcą zapomnieć o komunizmie. Tirana jest nakierunkowana na przyszłość, Prisztina zaś rozpamiętuje niedawne cierpienia, bo one wrosły w kosowską tożsamość, mit bohatera wojennego stał się jej częścią.
Czy Albańczykom, zwłaszcza pamiętającym czasy komunizmu, dalej towarzyszy zaszczepiony przez system strach?
Ci, którzy byli ofiarami, wspominają czasem o strachu, o tym, że winnych nie ukarano. W Albanii jedna część społeczeństwa była zaszczuta, przy aprobacie lub milczącej akceptacji sterroryzowanej reszty. Tego systemu nie tworzył tylko Enver Hoxha, ale cała armia oddanych wyznawców. To sprawia, że o rozliczenia w Albanii trudno. Dziś obywatele są zmęczeni niekończącym się chaosem politycznym, nieudolnością władzy, korupcją i zorganizowaną przestępczością. Jeśli raz na jakiś czas pojawia się wątek dotyczący przeszłości, to zazwyczaj ginie on w chaosie politycznej debaty.
Ale czasem coś rezonuje. Upublicznienie teczki artysty Maksa Velo spotkało się z dużymi emocjami, bo wszyscy uświadomili sobie, jak wielu ludzi kultury donosiło na siebie nawzajem. Ostatnio pokazywano dokument o torturach stosowanych przez Sigurimi i Envera Hoxhę, on też był szeroko komentowany. Bo niby o komunizmie wszystko zostało powiedziane, ale nadal wiadomo mało. Brakuje faktów, konkretów, umiejscowienia specyfiki Albanii na tle krajów bloku wschodniego. To są zadania, które stoją przed młodymi historykami. Racjonalna, naukowa dyskusja o komunizmie dopiero się zaczyna.
Dlaczego ciągle mówić o komunizmie, wracać do komunizmu?
Mam bardzo prostą odpowiedź na to pytanie – bo żeby wiedzieć kim jesteśmy, musimy wiedzieć kim byliśmy, co nas uformowało. Także po to, żeby w przyszłości nie popełnić tych samych błędów, które najpewniej i tak popełnimy.
W „Błocie słodszym niż miód” pisze pani, że nie doszło do rozliczenia zbrodniarzy, a ofiary i oprawcy mijają się na ulicy. Jak można budować nową rzeczywistość? Czy w Albanii podejmuje się działania wypracowujące porozumienie między oprawcami a ofiarami?
Nikomu nie zależało na tym, żeby doprowadzić do prawdziwych rozliczeń. Dość powiedzieć, że w Albanii nadal akta Sigurimi [albańskiej policji politycznej – przyp. red.] są utajnione. Nie wiemy ani ile osób było inwigilowanych, ani ilu donosiło. Dopiero w 2016 roku BIRN, Balkan Investigative Reporting Network, wniósł do sądu o odtajnienie akt. Sprawa długo rozbijała się o kolejne instancje, ale wreszcie w tym roku sąd apelacyjny podtrzymał decyzję, by odtajnić komunistyczne raporty i statystyki. Rzecz w tym, że wszystko idzie opornie, bo ludzie powiązani z systemem robią co mogą, by prawda nie wyszła na jaw. Wgląd do teczek Sigurimi mają tylko ofiary i ich rodziny, a szefowa Urzędu do spraw Tajnych Akt, Gentiana Sula podkreśla, że wciąż wiele osób boi się dociekać prawdy. Panuje przekonanie, że ci, którzy mieli wtedy władzę nadal ją sprawują, że jest ona przekazywana jest z pokolenia na pokolenie, więc wpływowi ludzie mogą się mścić.
To odbija się na kondycji całego społeczeństwa; przekonanie, że winni nie zostali ukarani. Jedni mówią: „Kalwaria cierpienia”, inni: „Ofiary przesadzają, żeby wyłudzić większe odszkodowania”. Można usłyszeć: wcale nie było tak źle, mieliśmy pracę, było bezpiecznie, każdy miał swoje zadanie do wykonania. Młodzi wiedzą zazwyczaj tyle, ile powiedzieli im rodzice, dziedziczą więc nostalgię albo traumę cierpienia. Społeczeństwo jest głęboko podzielone w narracji o komunizmie. Każdy pamięta to, co chce pamiętać, a narracja o przeszłości jest polityczną bronią w rękach różnych partii.
Czy wraz z końcem reżimu narodziły się mit komunizmu i tęsknota za systemem?
Tak, Albania wciąż czeka na małą stabilizację, a ponieważ kryzys polityczny i kryzys instytucji rozciągają się na wiele sfer życia, od lat rośnie nostalgia za komunizmem. Największymi problemami są bezrobocie i korupcja, a w konsekwencji masowa emigracja ekonomiczna. A przecież komunizm był systemem, który dawał zatrudnienie każdemu.
Czy Albania nadal pozostaje krajem paradoksów i podziałów klasowych, tak jak widoczny był podział na tirańską dzielnicę oficjeli i pozostałą część miasta?
Albańczycy mówią dziś, że od trzydziestu lat są szantażowani – kiedyś grożono im internowaniem, teraz utratą pracy. Żeby dostać pracę, trzeba często głosować na określoną partię, żeby pracę utrzymać, trzeba uczestniczyć w spotkaniach partii. I trzymać język za zębami. Gdy w grudniu 2018 roku wybuchły protesty studentów, rodziny tych najbardziej aktywnych otrzymały wiadomości, że grozi im utrata pracy w administracji i budżetówce. To są typowe środki nacisku. „Uważaj na swojego dzieciaka, bo stracisz pracę”. A godna praca w Albanii jest na wagę złota.
Do tego rośnie rozwarstwienie społeczne. Bezwzględny jest mit człowieka sukcesu – to często biznesmen, który opłacił swój sukces łapówkami, prał brudne pieniądze, albo młody diler narkotykowy, który rozbija się luksusowym autem. Sukces odniósł nie ten, kto ciężko na niego zapracował, lecz ten, kto poszedł na skróty, a teraz zatrudnia ludzi, którzy pracują dla niego. W Albanii niemal wszyscy mają komórki i z upodobaniem dokumentują wyjścia do restauracji, kawiarni, nowe torebki i buty – a potem wracają do swoich skromnych mieszkań, w których woda jest tylko przez kilka godzin dziennie. Przepaść między aspiracjami a realnością jest gigantyczna. Trudno znaleźć szczęście w takiej rzeczywistości, bo konsumpcja nigdy nie przyniesie nasycenia – zawsze będzie iluzją, zawsze będzie się chciało więcej.
Jak sytuuje się opowieść o komunizmie albańskim na tle innych komunizmów? Co z polityką historyczną w wariancie albańskim? Czy taka w ogóle istnieje?
Czasem pytałam Albańczyków, jaką książkę o komunizmie chcieliby przeczytać, a oni mówili: wytłumacz, czym Albania różniła się od innych krajów. Często pytali, jak było w Polsce. Nie mieściło im się w głowie, że polscy muzycy jazzowi mogli jeździć w trasy po Europie i Stanach Zjednoczonych, że wracali do Polski eleganckimi samochodami, że powstawały komedie wyśmiewające system. Albański komunizm był śmiertelnie poważny i jedynie słuszny. Bareja wylądowałby w więzieniu, zanim jeszcze usiadłby do biurka, żeby zacząć pisać scenariusz albańskiego „Misia”.
W podziękowaniach pisze pani o dużej liczbie wspomnień i książek, które zostały wydane po upadku komunizmu.
Tak. Jakiś czas temu na konferencji albanologów w Tiranie trafnie zwrócono uwagę, że pamiętniki i wspomnienia są bardzo istotnym elementem tworzenia narracji o komunizmie. Elidor Mehilli, znany badacz, nazwał je wielkim, nieoficjalnym archiwum Albanii. One częściowo zasypują przepaść powstałą przez ograniczony dostęp do komunistycznych archiwów i przez to, że archiwa są wybrakowane, bo mnóstwo dokumentów zniknęło. To, czego nie ma, jest często ważniejsze niż to, co zostało. Narracja archiwalna to narracja władzy, a władza kłamała, ile chciała. Wspomnienia Albańczyków są często bardzo subiektywne, ale czytane krytycznie, stają się nieocenioną skarbnicą wiedzy o komunistycznej codzienności.
Ale albańska antropologia codzienności dopiero raczkuje. W tej chwili najlepsze książki i artykuły o komunizmie powstają dzięki albańskim badaczom wykształconym na uniwersytetach w Szwajcarii, Austrii, Niemczech i Stanach Zjednoczonych. Naukowcom w kraju brakuje funduszy, grantów, motywacji – wszystkiego. Żeby stworzyć wielowymiarowy obraz systemu trzeba przesiedzieć swoje w międzynarodowych archiwach, mało którego badacza na to stać.
Pytała pani Albańczyków o najprostsze sprawy. Jak w ogóle było możliwe takie otwarcie ofiar reżimu przed osobą z zewnątrz?
Przychodziłam do nich jako człowiek, który chce coś zrozumieć. „To niewyobrażalne” – tak często mówiłam, a oni kiwali głowami. Te opowieści przy kawiarnianych stolikach, przy ciastkach serwowanych w domu, bywały surrealistyczne. Piliśmy kawę, jedliśmy słodycze i rozmawialiśmy o bieda-plackach z mąki kukurydzianej i zieleniny. O tym, że ktoś był prześladowany z powodu kolorowych butów. Że za porównywanie greckiego i albańskiego koniaku można było dostać trzy lata więzienia.
Myślę, że ludzie chcieli skonfrontować te opowieści z kimś z zewnątrz. A ja podchodziłam do tego tematu emocjonalnie. Przez kilka lat zbieranie informacji o albańskim komunizmie było moim życiem. I przychodziłam do tych ludzi po to, żeby pomogli mi wyobrazić sobie tamte czasy. Jak wyglądały dzieciństwo, przyjaźń, miłość? Ile wolności naprawdę mieli ludzie? Na co można było sobie pozwolić?
Czy ludzie chcieli szczerze z panią rozmawiać?
Myślę, że rozmawiałam ze szczególnego rodzaju ludźmi. Ludźmi bardzo wrażliwymi, którzy mieli dość wiedzy i dystansu, by dokonać analizy systemu z perspektywy ówczesnej i dzisiejszej, a jednocześnie opowiedzieć swoje historie tak, by miały wymiar uniwersalny. To nie jest łatwe, aby znaleźć takiego rozmówcę. Ludzie opowiadając o przeszłości, skupiają się na faktach, konkretach, a mi często chodziło o głębię, o jakiś obraz, który odsyłałby do czegoś innego. Dlatego tak wiele jest w książce opowieści intelektualistów, malarzy, pisarzy, poetów. Oni umieli spojrzeć na dawny system tak, by dostrzec jego wielowymiarowość i paradoksy.
W jednym z wywiadów wspominała pani, że fakt bycia młodą kobietą wypychał panią poza świat mężczyzn, a mimo to reportaż składa się w większości z męskich głosów.
W świecie kobiet bardzo ważną kategorią jest wstyd. Albańska kobieta ma do stracenia dużo więcej niż mężczyzna, a jej głos nigdy nie wybrzmiewa z taką siłą, jak głos mężczyzn. Kobiety w znikomym stopniu uczestniczą w debacie publicznej. Młode albańskie feministki muszą walczyć o swoje prawo do mówienia, a i tak w programach telewizyjnych są traktowane protekcjonalnie nawet przez prowadzących, nie mówiąc o współuczestnikach debat. A do tego po każdym publicznym wystąpieniu spada na nie strumień ścieków. Epitety „suka” i „dziwka” należą do najłagodniejszych, które czytają w wiadomościach na Facebooku. „Nie masz prawa nazywać się albańską kobietą”, takie słowa też słyszą.
Ze starszymi kobietami trudno mi się rozmawiało, bo im zmieniał się wyraz twarzy nawet na słowa „edukacja seksualna”. Poza tym dyskurs o ofiarach komunizmu zawłaszczony jest przez mężczyzn – to oni trafiali do więzień z błahego powodu, ponieważ system potrzebował taniej siły roboczej. I dzisiaj to mężczyźni opowiadają o swoim cierpieniu, heroicznym, męczeńskim. Kobiece cierpienie było dużo częściej cielesne, wiązało się z gwałtami, podziemiem aborcyjnym, pracą albo jedzeniem za seks. Kobiety o złej biografii nie miały jak szukać sprawiedliwości, jeśli padły ofiarą przemocy seksualnej. Na takie cierpienie w albańskiej narracji nie ma jeszcze miejsca. Potrzeba bardzo cierpliwych i dyskretnych badaczy, którzy umieliby dotrzeć do historii kobiet, właśnie dlatego, że tyle w nich wstydu.
Czy historię o komunizmie albańskim odzyskuje się również w wymiarze herstorycznym, dzięki kobietom?
Nie, niestety to się jeszcze nie zaczęło. Książki Fatbardhy Saraci są bardzo ważne, ale mają głównie walor dokumentalny, są kolekcją faktów i dat. To była mrówcza praca, bez wątpienia, ale nie ma w niej krytycznej analizy tamtych czasów.
Na albańskim uniwersytecie nie ma jeszcze katedry gender studies. Praktycznie nie ma publicznej debaty, która nawiązywałaby do międzynarodowego feministycznego dyskursu. W Kosowie natomiast jest – i dlatego feministki z Tirany muszą się posiłkować artykułami z Prisztiny. Kiedy poszłam na uniwersytet w Tiranie, żeby porozmawiać z panią doktor socjologii, badaczką zjawiska handlu żywym towarem, to po prostu mi odmówiła. Potem przez znajomych dowiedziałam się, że obawiała się tego, że nie ma dość wiedzy na ten temat. To dużo mówi nie tylko o sile głosu kobiet, ale w ogóle o tym, jak wyglądają relacje między kobietami w Albanii w ogóle. Nieoficjalnie pomagałam wtedy studentce, która pisała pracę magisterską o historii prostytucji w Albanii, i z nią pani doktor też nie chciała rozmawiać.
Albańskie kobiety raczej nie chcą rozmawiać o swoich problemach, chyba że w wąskim, zaufanym gronie.
Czytałam ważne artykuły australijskiej badaczki Shannon Woodcock, która od lat próbuje napisać książkę o komunizmie z perspektywy kobiet i od lat odbija się od muru milczenia.
Jakiś czas temu wydawało się, że nastąpi przełom: piosenkarka Alida Hisku publicznie opowiedziała o tym, jak w latach 80. była gwałcona podczas przesłuchań. Ale wszyscy odsądzili ją od czci i wiary: że w komunistycznej Albanii gwałtów nie było, że chce zdobyć uwagę, że nie ma na to żadnych dowodów. Nawet inny piosenkarz, który też odsiedział swoje, Sherif Merdani, powiedział, że takiej brzydkiej i niskiej Hisku nikt by nie chciał zgwałcić. To pokazuje, jak trudny jest los albańskich kobiet. Nawet byli więźniowie, którzy powinni wspierać inne ofiary, trzymają się narracji o jedynie słusznym, męskim cierpieniu. Być może po to, by i na nich nie spadł wstyd. Na cierpienie kobiet nie ma w tym dyskursie miejsca.
Czy „Błoto słodsze niż miód” to wobec tego książka o strategiach przetrwania w obliczu cierpienia?
Tak, można ją w ten sposób interpretować. Cały czas chciałam odbić się od czarnej dziury, w którą wpędzały mnie te opowieści. I cały czas zastanawiałam się, kim bym była, gdybym urodziła się w tamtym czasie. Jak bym przetrwała i czy trafiłabym do więzienia? Dlatego tak bardzo interesowało mnie, jak ludzie radzili sobie z przeciwnościami losu. Jak ich predyspozycje psychiczne pomagały im przetrwać. Jak tworzyli narracje o swoim losie – albo skupiając się na rzeczach dobrych, albo podkreślając swoje cierpienie.
Co było najbardziej dotkliwe w albańskim sposobie działania reżimu?
Albańczycy różnie odpowiadali na to pytanie. Mówili: atmosfera strachu. Odpowiedzialność zbiorowa. Izolacja. Zamknięte granice. Donosy. A ja często wracam myślami do faktu, że ten system kosztował życie wielu intelektualistów, tych najwybitniejszych. Zmarnowano talent pierwszej albańskiej pisarki Musine Kokalari, która spędziła 16 lat w więzieniu, a potem była internowana, z zakazem pisania. W 1951 roku rozstrzelano Sabihę Kasimati, pierwszą kobietę z tytułem doktora w historii Albanii. Bez żadnych dowodów oskarżoną ją i ponad dwudziestu innych intelektualistów o atak terrorystyczny na radziecką ambasadę. Zmarnowano wielki talent malarza Edisona Gjergo, który trafił do więzienia za namalowanie obrazu „Epika gwiazd porannych” i wyszedł po ośmiu latach jako alkoholik, człowiek złamany. Albańskie więzienia były pełne intelektualistów, artystów, ludzi, którzy odważyli się myśleć.
A z drugiej strony Albańczycy mówili mi też: no, żyło się, po prostu. Nie zastanawialiśmy się, czy system jest zły, czy nie. Niektórzy naprawdę wierzyli, że są najszczęśliwszymi ludźmi na świecie.
Ważne w pani reportażu staje się także pokładanie nadziei w pięknie (choćby opowieść o kolorowych butach z zachodnich paczek, piosenki z przechwyconych stacji radiowych). Czy piękno miało tu potencjał rozmontowania systemu?
„System nie był w stanie zniszczyć codziennego piękna” – to ważne zdanie z książki. Piękno stawało się przestrzenią schronienia, na przekór systemowi, który był nieudolny i zgrzebny. Nienawidził piękna, bo piękno ma swoje wysublimowanie, szlachetność, a ten system był dyletancki, czasownikowy.
Czy absurd systemu był też źródłem działań dysydenckich? Dostajemy groteskowy obraz codzienności albańskiej, kiedy komisja wyborcza biegnie za pasterzem wypasającym owce, aby podtrzymać iluzję stuprocentowej frekwencji.
Opowiedziano mi o tym pasterzu w Gjirokastrze, i nie miałam wątpliwości, że on jest mi przedstawiony jako figura oporu. Ale ten bohater znajdował się najniżej w hierarchii, to znaczy nie miał nic do stracenia – przecież nie można go było ukarać, deklasując go do zawodu pasterza. Dlatego w różnych relacjach często pojawia się myśl, że w albańskich więzieniach ludzie byli prawdziwie wolni, bo mogli mówić co chcieli i nie mieli już nic do stracenia. To kolejny mit.
Jakie jeszcze były strategie oporu wobec systemu?
Albańczycy często powtarzają, że za opowiedzenie dowcipu można było trafić do więzienia. Ale dowcipy i tak krążyły, nie dało się bez nich żyć. Z mojej perspektywy stare dowcipy są zupełnie nieśmieszne, pobrzmiewa w nich zawsze jakaś tragiczna nuta. Komunistyczny humor był wymierzony w ludzi ze złą biografią, albo w głupotę biurokracji, którą oskarżano o sabotaż sprawnie działającej machiny państwowej. I był toporny, tak samo jak narracja władzy. Nawet gdy oglądam komunistyczne karykatury, to mam wrażenie, że one są dydaktyczne, i mają więcej wspólnego z ilustracjami dla dzieci niż satyrą. A humor pozasystemowy musiał być ostrożny i liczyć się z konsekwencjami – ostatnio koleżanka opowiedziała mi o swoim wujku, który dostał wyrok pięciu lat więzienia, bo zażartował, że musi zrobić sobie gacie z komunistycznej flagi.
Praca nad tym reportażem to także „nieustany przekład” – na początku prowadziła pani rozmowy w języku angielskim, potem albańskim, książka ukazuje się po polsku. Czy było to problemem?
Tak, to na pewno było problemem, dlatego tak ważne było, kto stawał się moim uchem, czyli osobą, która chodziła ze mną na wywiady i ratowała mnie, jeśli czegoś nie rozumiałam. Najlepiej pracowało mi się z moim partnerem, bo z nim niemal codziennie rozmawiałam o książce i on dobrze wiedział, czego szukam w rozmowach, jak ważna jest dla mnie specyfika języka, jego plastyczność. Mam szczęście, bo mój partner uwielbia literaturę, dlatego często czytamy sobie albańską poezję i prozę: Migjeniego, Fana Noli, Mitrusha Kuteli. Poza tym biegle zna kilka języków. Zdarzało mi się pracować z zawodowymi tłumaczami, ale dla nich te spotkania były rutyną, przekładali automatycznie, wytracając czujność.
Na ostatnim etapie pisania książki byłam już zdana tylko na siebie. Niemal wszystkie rozmowy w Szkodrze przeprowadziłam sama, bo mężczyzna, który miał mi pomagać, w pewnym momencie uznał, że sobie radzę i po prostu mnie zostawił. Wtedy zrozumiałam, że faktycznie sobie radzę.
A w jakim języku, w trakcie pracy nad reportażem, pani myślała i pisała?
Jestem wrośnięta w język polski. Zdarza mi się wołać koty po angielsku, albo mówić pod nosem po angielsku, ale całe moje pisanie i myślenie odbywa się po polsku. W Albanii doszła wielka tęsknota za językiem polskim, jego sztuczkami i obrazowością. Język polski nagle się dla mnie urealnił, stał się obrazowy, namacalny. Jak po dłuższej nieobecności wróciłam do Polski i usłyszałam słowo „dzban”, to byłam po prostu urzeczona, że ktoś na to wpadł.
Czy wobec tego język albański wpływa na inne postrzeganie świata?
Znajomość albańskiego, znajomość rytmu tego języka, pewnej powtarzalności i ogólności mówienia, wpłynęła na formę „Błota”. I dlatego ta książka zaczyna się jak zła baśń, która jest jednocześnie pokazaniem reguł rządzących krajem. Pierwszy obraz komunistycznej Albanii, który nakreślili przede mną Albańczycy, był jak z ballady ludowej – zło było bardzo złe, a dobro bardzo dobre. Zanikały niuanse, paradoksy. To był sposób opowiadania typowy dla kultury oralnej – komunistyczne historie zamieniały się w przypowieści, opowiastki z morałem. Chciałam to pokazać w swojej książce, ale jednocześnie zależało mi, by jako całość ta opowieść miała warstwy.
Każdy język ma swoją poezję potoczną, własne związki frazeologiczne i powiedzenia, i to też starałam się uchwycić. „Grecja była dniem, a Albania nocą” – takie zdanie słyszałam często. Albo: „Nawet palce ręki nie są takie same”. Te mądrości ludowe kojarzą mi się z pisaniem Herty Müller. Do tego Albańczycy mają cokolwiek nietuzinkowe przekleństwa, na przykład: „Pierdnąłbym ci w nos”.
To, że została pani w Albanii po pracy nad reportażem było szokujące dla odbiorców? A może odwrotnie: w jakiś sposób kojące? Czy byli zdziwieni, że tę opowieść chce pani przenieść na polski grunt?
Mieszkam w Albanii, bo tam są mój partner, dom i koty, ale nie chciałabym tutaj zostać na stałe, to nie jest moje miejsce docelowe. Życie w Tiranie dużo mnie kosztuje, i nie chodzi tu o standard życia, ale o betonowość tego miasta, zagęszczenie, codzienny widok ludzkiej nędzy i cierpienia zwierząt, nierówności społeczne, moje poczucie bezsilności, że nie jestem w stanie pomóc innym.
Moi rozmówcy chyba nie zastanawiali się, skąd jestem. Po prostu przychodziła do nich dziennikarka, pytała ich o życie, zadawała dziwne pytania i tyle. Kwestia tego, że książka ukaże się w Polsce miała znaczenie tylko dla części osób. Reszta po prostu chciała z kimś porozmawiać, podzielić się swoim doświadczeniem.
Które historie najbardziej panią dotknęły?
Niektóre historie z „Błota” zmieniły się dla mnie w sceny, niemal filmowe: młodziutka Fatbardha, która w czasie powodzi idzie betonowym kanałem, żeby dotrzeć na decydujący egzamin, a potem, cała przemoczona, rozmawia z profesorem, jak gdyby nigdy nic, choć chwilę wcześniej ryzykowała życie. Shpetim, który idzie do więzienia, żeby odwiedzić swojego ojca, i z wysokości wzgórza widzi wszystkich więźniów, i każdy wydaje mu się jego ojcem. Albo mój bohater, który stoi przy granicy po stronie greckiej i zastanawia się, czy wrócić po swoją ciężarną żonę. W każdej opowieści z „Błota” było coś, co mnie głęboko poruszyło.
Pani reportaż otwierają dwa fragmenty albańskich utworów (z jednego wziął się tytuł reportażu). Literatura w pani książce pojawia się także jako strategia oporu, sposób przetrwania Ridvana Dibry.
Tak, to ważny wątek tej książki, ale zdałam sobie z tego sprawę dopiero po jej napisaniu. Zwróciła mi na to uwagę znakomita reporterka Anna Bikont, która powiedziała, że „Błoto” jest pochwałą czytania. To piękna i trafna interpretacja.
Zastanawiając się, jak ja przetrwałabym życie w Albanii, doszłam do wniosku, że uciekałabym w świat książek. I dlatego tak wiele historii z „Błota” dotyczy czytania – tego, że książki dawały moim bohaterom nową przestrzeń wolności.
Jako młoda dziewczyna wychowywałam się w małym miasteczku i książki były całym moim światem, dlatego opowieści o czytaniu były dla mnie tak ważne. Historia złego chłopca, który za sprawą zbiegu okoliczności zaprzyjaźnia się z wygnanym byłym ministrem kultury i uzyskuje dostęp do zakazanych książek, jest jedną z moich ulubionych. Albo o wspomnianej Fatbardzie, która uczyła się całymi nocami przy świetle lampy naftowej. Albo o Ridvanie, który przeżył lata wygnania także dzięki temu, że w małej wsi opiekował się wielką biblioteką. To są wszystko wersje mojego potencjalnego losu. A po drugiej stronie jest historia Musine Kokalari, pisarki i etnolożki, którą władza zakneblowała. Jej całe życie po wyjściu z więzienia było wegetacją, dlatego ciągle chodziła do biblioteki i czytała wszystko co było. Jej historii nie byłam w stanie opisać, bo za bardzo się z nią identyfikowałam, ale ciągle pracuje w mojej głowie i myślę, że kiedyś do niej wrócę.
W ogóle mam poczucie, że będę wracała do tych historii. Jest jeszcze wiele prawd o albańskim komunizmie, wiele punktów widzenia. Nie wszystkie odkryłam. Jeszcze długo będę się nad tym zastanawiać.
MAŁGORZATA REJMER – ur. 1985, pisarka, absolwentka studiów kulturoznawczych w ramach MISH UW. W 2009 roku wydała powieść „Toksymia”, która została nominowana do Nagrody Literackiej Gdynia i Nagrody Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek. W 2013 roku opublikowała zbiór reportaży „Bukareszt. Kurz i krew”, za który otrzymała Nagrodę „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej, Nagrodę Literacką dla Autorki Gryfia oraz Gwarancję Kultury TVP Kultura. Była także nominowana do Nagrody Literackiej Nike, Paszportu „Polityki” i Nagrody im. Beaty Pawlak. Za swoją trzecią książkę „Błoto słodsze niż miód” otrzymała Paszport „Polityki” oraz Nagrodę Bursztynowego Motyla im. Arkadego Fiedlera. Publikowała m.in. w „Dużym Formacie”, „Polityce”, „Gazecie Wyborczej”, „Herito” i kilkunastu innych tytułach prasowych. Stypendystka Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego oraz programu Młoda Polska Narodowego Centrum Kultury. Mieszka w Tiranie.