Cząstki filmu
Opublikowano:
21 stycznia 2021
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
„Cząstki kobiety” zaczynają się jak horror, w którym Vanessa Kirby i Shia LaBeouf jeszcze nie wiedzą, że ich życie zmieni się nie do poznania. Rzadko zdarza się, by reżyserzy_ki poronienie lub urodzenie martwego dziecka stawiali_ły za punkt wyjścia swoich filmów. Najczęściej takie traumatyczne wydarzenie jest zwrotem akcji, nie jej sednem.
Być może bywa tak, dlatego że trudno jest pokazać żałobę po kimś lub tęsknotę za kimś, kogo nigdy nie udało się nam poznać, kogoś tak naprawdę metaforycznego; i przekonać do swojej wizji tych, którzy nigdy dziecka nie mieli. To żałoba trudna do wyobrażenia. Uczucie efemeryczne, bo sztucznie stworzone z wyobrażeń.
Jednak taki odwrócony dramat za swój pierwszy anglojęzyczny film wybrał węgierski reżyser Kornél Mundruczó.
Pierwsze trzydzieści minut „Cząstek kobiety” (na podstawie scenariusza Katy Wéber, partnerki Mundruczó) to prawdziwy emocjonalny rollercoaster. Zaczyna się od oczekiwań widza_ki, bo wiemy, o czym ten obraz opowiada. Oglądamy Marthę (Vanessa Kirby) w mocno zaawansowanej ciąży i jej partnera, Seana (Shia LaBeouf), których życie jest już zaplanowane i zdefiniowane. Ona właśnie odchodzi z pracy na urlop macierzyński. On, pewnie podenerwowany faktem rychłego ojcostwa, irytuje się na współpracowników. Oboje są zmęczeni, ale wydają się szczęśliwi. Jej matka (Ellen Burstyn) kupuje im rodzinny samochód („Jest szary jak jej dusza” – żartuje Sean, który wolałby bardziej sportowy, „seksowniejszy” wóz, ale to już nie czas na młodzieńcze ekstrawagancje). Bostońskie mieszkanie Marthy i Seana również jest gotowe na dziecko. Po salonie turla się piłka relaksacyjna. W pokoju stoi łóżeczko, przewijak, a przyszły (a może teraźniejszy?) ojciec na ścianie wiesza ramkę ze zdjęciami USG jeszcze nienarodzonej córki.
Wreszcie zaczyna się domowy poród, a widz_ka z nerwów siedzi na krańcu fotela.
W zdawać by się mogło zaplanowanym życiu pojawia się wyrwa. Martha zaczyna nie najlepiej się czuć (jest skołowana, ma mdłości, próbuje wymiotować, ale bez rezultatów), a umówiona położona jest zajęta odbieraniem innego porodu. Na jej miejsce pojawia się inna kobieta, Eve (znana z „House of Cards” Molly Parker, która w jednej chwili jest pewną siebie położną, by w kolejnej zacząć budzić niepokój). Mamy do czynienia z klasycznym szantażem emocjonalnym, jak w najlepszym horrorze – wiemy, że zaraz coś wyskoczy, wiemy, że będzie to martwe i na pewno zmieni ono życie naszych protagonistów. Kamera Mundruczó jest bardzo blisko całej trójki. Pędzi za jedną osobą, by zaraz zmienić kierunek, co tylko pogłębia chaos całego wydarzenia. Jesteśmy skołowani jak Martha, Sean i Eve i przesuwamy się jeszcze bardziej na skraj naszego siedziska. Zmęczenie towarzyszy również nam.
Sposób kręcenia porodu, jaki widzimy w „Cząstkach kobiety”, jest na pewno odważny; znajdą się też tacy, którzy powiedzą, że ociera się o emocjonalną pornografię.
Reżyser w ostatniej chwili nie przesuwa kamery na twarz Marthy, tylko pozwala nam „doświadczyć” narodzin. A także tego, że skóra niemowlaka (który wygląda jak prawdziwy, a nie jak ze „Snajpera” Clinta Estwooda) z sekundy na sekundę staje się bardziej fioletowa. Wreszcie serce się zatrzymuje, a nasza nadzieja na zmianę zapisanej w scenariuszu przyszłości bohaterki i bohatera zostaje zniweczona.
Mundruczó i Wéber trzymają widzów_ki za gardło, w pewnym sensie przybliżając nas do traumy, którą przeżywają Martha i Sean. Jednak ilość energii, którą wykorzystują w pierwszych trzydziestu minutach jest tak duża, że nie wystarcza jej na pozostałe dziewięćdziesiąt. Podczas reszty filmu twórca i twórczyni łapią się tanich rozwiązań i prostych metafor. Uwypuklają też narracyjną mieliznę całego obrazu.
Niespodziewana śmierć, do której dodatkowo kulturowo nie jesteśmy przyzwyczajeni, łatwiej utrzyma napięcie widowni niż pokazanie prób radzenia sobie z brakiem po drugiej osobie.
Dalsza część „Cząstek kobiety” to sześciomiesięczna przeprawa przez związek Marthy i Seana, którzy próbują odbudować życie na fundamentach, pod którymi wiedzą, że zakopali córkę i ich wyimaginowane życie z nią. Rozpad partnerstwa jest nieuchronny.
Martha i Sean rozchodzą się w zupełnie innych kierunkach, co, za sprawą jałowego scenariusza, wizualizowane jest najprostszymi metodami. Ból Marthy zilustrowany jest przez obserwowanie rodziców bawiących się ze swoimi dziećmi w przestrzeni publicznej. Dni mijają – raz jest lepiej, raz gorzej. Jednak nawet w chwili potencjalnej emocjonalnej równowagi zdarzy się „wyciek” z ciała, które nie wie, że wydało z siebie martwe dziecko. Zaangażowana gra Kirby, przy scenariuszu, który sam nie wie, co ma zrobić z bohaterką, nie daje wymiernego efektu, przez co czasami możemy mieć wrażenie, że oglądamy świetnie wykonane zadanie ze szkoły aktorskiej.
Postać Seana jest jeszcze mniej odkrywcza niż Marthy.
Kiedy dostajemy przesłanki o jego wybuchowym temperamencie i dowiadujemy się o kilkuletniej trzeźwości, już wiemy, czego możemy się spodziewać. Wraca zaglądanie do kieliszka, pojawia się przemoc domowa. Pracuje przy budowie mostów łączących dwa skrawki terenu, a nie potrafi zbudować mostu łączącego go z Marthą. Gdyby Paulo Coelho miał być filmem, byłby „Cząstkami kobiety”. Przez cały seans tak naprawdę nie rozumiemy, dlaczego Sean i Martha byli ze sobą. Co połączyło te dwa światy (ona jest z wyższej klasy średniej, on pracownikiem fizycznym), jest zagadką nie tylko dla widzów_ek, ale też dla matki i siostry Marthy.
Cały film składa się z cząstek, które zdają się doklejone na siłę, by wydłużyć trzydziestominutowy krótki metraż o dramatycznym porodzie.
Zatem mamy monolog Ellen Burstyn o jej drugowojennej przeszłości i chęci przeżycia za wszelką cenę w jednym z gett w Polsce. Ma on jednocześnie dać szasnę na nominację do Oscara, być opowieścią spod znaku „każde życie ma znaczenie” i pokazać Martcie, że przeszłość nie musi nas definiować. Jest jeszcze zupełnie zbędny wątek poboczny, łączący Seana i kuzynkę jego partnerki (znana z „Sukcesji” Sarah Snook). „Cząstki kobiety” kończy tocząca się przeciwko położonej Eve sądowa batalia, która pochodzi chyba z zupełnie innej produkcji. Jest też kolejnym fragmentem pokazującym, że całość filmu mogłaby wyglądać zupełnie inaczej. Po ckliwej scenie pogodzenia się z losem rodem ze stacji Hallmark dochodzimy do wniosku, że Mundruczó i Wéber nie tylko roztrwonili energię całego filmu na jego pierwsze trzydzieści minut, ale też zmarnowali tę naszą.