Fale akustyczne – siły magnetyczne
Opublikowano:
7 grudnia 2021
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Odbywający się na początku października w Dragonie piąty już Spontaneous Music Festival dał możliwość bliskiego obcowania z tym, co najciekawsze w polskiej i zagranicznej muzyce improwizowanej.
Wiele na raz
Gdybym miał talenta bajkopisarskie, to na podstawie swoich festiwalowych doświadczeń ułożyłbym przypowiastkę, której morał byłby mniej więcej taki: nie warto interesować się zbyt wieloma rzeczami. Gdy interesujesz się muzyką improwizowaną, to siedź w Dragonie i śledź kolejne koncerty, to jak ci sami muzycy brzmią inaczej w różnych składach. A nie biegaj po mieście, tropiąc kompozytorskie wysiłki prezentowane na odbywającej się równocześnie Poznańskiej Wiośnie Muzycznej (o niej w oddzielnym tekście).
A nie daj Boże, że chciałbyś zaznać trochę muzyki dawnej – na rozgrywający się w tych dniach Festiwal Händlowski możesz sobie popatrzeć z daleka. A do tego może jeszcze kusiłaby współczesna sztuka dźwięku, multimedia i performatyka? No, jeśli odpowiednio wszystko wyliczysz i wymierzysz, to wychodząc przed końcem koncertu na Wiośnie, możesz zdążyć na finał OFF Opery. A chciałoby się jeszcze jakiś film zobaczyć – no tak, rozrysowując grafik niczym generał strategię bitwy, dojrzysz okienko w niedzielę o szesnastej.
W sam raz na coś z LGBT Film Festival, a pora okaże się na tyle egzotyczna, że nie będzie nikogo w sali Kina Pałacowego. To zapewne wynik silnej konkurencji Smaków Regionów… A tak zupełnie poważnie, to nie rozumiem, komu takie nagromadzenie wydarzeń służy?
Nuty i improwizacja
Z tymi podziałami to zresztą też nie taka prosta sprawa: na Wiośnie zdarzyła się improwizacja (co prawda średnio ciekawa), a podczas Spontaneous Music Festival wykonywano też partytury (co prawda graficzne, ale i tak ciekawe). Oczywiście, te dwa światy pewnie nie za bardzo się przenikają, zarówno jeśli chodzi o odbiorców, jak i twórców, choć w sumie to trochę smutne, że samo napisało mi się „oczywiście” i dlaczego mnie to nie dziwi. Biorę za dobrą monetę, że choć jeden muzyk, skrzypek Ostap Mańko, wystąpił na obu festiwalach. Na SMF pojawił się w większych składach zamykających dwa pierwsze dni.
W piątek zagrał jako część nowej odsłony Red List Ensemble prowadzonego przez wiolonczelistę Guilherme Rodriguesa (założyciela wytwórni Creative Sources), do którego zaprosił pianistę Witolda Oleszaka, Annę Jędrzejewską (tutaj używającą elektroniki), gitarzystów Pawła Doskocza i Marcelo Dos Reisa oraz grającego na klarnecie basowym Michała Giżyckiego i perkusistę Wojtka Kurka. Tenże Oleszak skorzystał ze zdolności wielu z tych muzyków w przygotowanym specjalnie na festiwal projekcie wykonania jego partytur graficznych.
Ja akurat nie jestem fanem improwizacji w tak dużych składach, ale tutaj udało się uniknąć typowych dla nich pułapek zgiełkliwości i przekrzykiwania się, bo artyści słuchali siebie z uwagą – w obu przypadkach, a dodatkowo w drugim byli kierowani przez partytury i subtelne dyrygowanie pomysłodawcy. Jakże inne niż dyrygentura znana z sal filharmonicznych.
Twórcy i odbiorcy
Tak inne, jak inna była atmosfera na wieńczącym SMF koncercie i dajmy na to na odbywającym się następnego dnia na Wiośnie w Edge Music Studio. Tam muzycy z rodzinnego przecież tria Bałabanów po każdym utworze „schodzili ze sceny”, czyli wychodzili z sali, nawet jeśli grali w kolejnym utworze, a jeśli nie grali, to zostawali za drzwiami. Oczywiście za każdym razem ukłony i brawa, potem już bardziej ukłoniki i brawka (to „oczywiście” mnie zupełnie dziwi i jest to smutne bardziej niż trochę). I na tym w zasadzie wyczerpuje się jakakolwiek komunikacja pomiędzy twórcami i odbiorcami, poza jedną nieśmiałą próbą, kiedy to Lech Bałaban zaczął coś mówić o partyturze, ale to było raczej tak dla zabicia czasu i ukrycia zakłopotania tym, że nutniki nie chcą współpracować. Brak kogoś technicznego to jedyna rysa, tym bardziej widoczna, w tak nieskazitelnie milusim otoczeniu, udekorowanym bezsensownymi czasem konwenansami, jak przydrzwiowe „panie przodem” (ale co jeśli pani jest wiolonczelistką i trzymany instrument uniemożliwia jej przytrzymanie drzwi). Być może to nie fair porównywać te dwa festiwale, ale w sumie – dlaczego? Cóż, być może, ale to niestety kolejny skutek interesowania się zbyt wieloma rzeczami. Po prostu, gdy siedziałem w mającym przecież zadatki na bycie przyjazną przestrzenią Studio, samo mi się myślało, jak to było wczoraj w pozornie nieprzyjaznej, bo surowej, ale jednak wypełnionej fajną atmosferą, luzem w niczym nieurągającym powadze muzyki, przestrzeni Małego Domu Kultury w Dragonie.
Gdy puzonista Matthias Müller w niewyszukany, ale tym bardziej poruszający i szczery sposób dziękował organizatorom za możliwość zagrania i publiczności za (przy)bycie. Okazja nie byle jaka, ale obyło się bez mów pochwalnych, bo duet SuperImpose, współtworzony przez niego i perkusistę Christiana Mariena, świętował piętnastolecie istnienia. Muzycy sprawili sobie prezent – zaprosili do wspólnego grania Oleszaka i dos Reisa. To dla nich nic nadzwyczajnego, współpracowali już tak z Sofią Jernberg, Natem Wooleyem i Johnem Butcherem (efekty na tegorocznym albumie dla Inexhaustible Editions, który niniejszym rekomenduję).
Jednak to zawsze coś niespodziewanego, zwłaszcza gdy nie grało się w takim składzie. Ale na tym polega przecież swobodna improwizacja. W kwartecie było bardzo ciekawie, gęsto i głośno, ale z rozmysłem. Ciekawe było też samo dołączenie dos Reisa i Oleszaka do duetu – nie było zakończenia utworu i braw ani ukłonów, nawet żadnego dawania znaków, po prostu muzycy siedzący na widowni podczas występu duetu, od którego zaczął się koncert, w pewnym momencie zdecydowali, że pora się włączyć, wstali, zasiedli do instrumentów i bez ceremoniału weszli w improwizację. Ale najciekawsze było przedtem – SuperImpose zaskoczyli mnie niezwykle zmyślnym zredukowanym muzykowaniem, co było niespodzianką na festiwalu, gdzie dźwięków było raczej więcej niż mniej. Zafascynowany przysłuchiwałem się, jakbym patrzył przez mikroskop na jakiś podział komórki albo przez lornetkę na przepoczwarzanie się w motyla, jak ta muzyka powoli, ale zdecydowanie ewoluuje, wykluwa się z instrumentów, przechodzi przez kolejne stadia. Przy czym nie był to obszar odgłosów organicznych w stereotypowym sensie. Oprócz tego, że w widoczny sposób wydobywanych przez istoty ludzkie z akustycznego instrumentarium, to gdyby chcieć przyszpilić właściwości tych dźwięków, trzeba by sięgnąć po takie określenia jak chropowaty, suchy, pokruszony. Niemcy wiedzieli, co chcą zagrać, ale nie skutkowało to jakkolwiek bezpieczną muzyką. Zresztą dało się odczuć, że nawet jako duet są gotowi na coś z zupełnie innej beczki – puzonista użył do nagłośnienia instrumentu zabawkowego megafonu, a to, że ów teatralny wręcz gest nie wypadł efekciarsko, najlepiej świadczy o umiejętnościach i wyczuciu tych muzyków.
Nieoczywistość
W podobnej redukcjonistycznej estetyce operowało trio Paulina Owczarek (saksofon), Małgorzata Zagajewska (głos), Emilio Gordoa (wibrafon i przedmioty). Ten ostatni, od lat mieszkający w Berlinie i najwyraźniej dobrze czujący się w tamtejszym improwizatorskim światku, hołdującym umiarowi i wchodzeniu w głąb dźwięku, dzięki swoim eksploracjom instrumentu skłonił partnerki do odważnych poszukiwań. Na wyjątkowy nastrój złożyło się też to, że występ miał miejsce w prawie całkowitych ciemnościach. Nastrojowo było również poprzedniego dnia, podczas kwartetu z udziałem Zagajewskiej, której towarzyszyli Doskocz, Rodrigues i Marien. Wokalistka zapuściła się w rejony rytualno-lamentacyjne o nieco wschodnim posmaku. W pamięć zapadło mi też, że pod koniec występu (na którego tylko część zdążyłem się doczłapać) chodziła po sali i przysiadała wśród publiczności. Dla mnie było to ciekawe przełamanie niewidzialnej granicy i gra z dynamiką sytuacji, ale może też to było przyczyną uwagi, jaką podsłyszałem w przerwie: „wokalistka wzbudziła we mnie dyskomfort”.
Wśród najfajniejszych momentów festiwalu wymieniłbym też koncert francuskiego tria TOC, które wzięło mnie z zaskoczenia. W ogóle ich nie znałem, a działają nie od wczoraj (pierwszy album wydali w 2009 roku), zaskakujące było też to, że w zasadzie ich muzyka nie powinna mi się spodobać. Gdyby ktoś mi o niej opowiadał i próbował przybliżyć takimi etykietkami jak prog- czy post-rock albo nawet sludge, to pewnie bym uprzejmie odmówił. Muzycy bawiąc się nazwami, wymieniają pop punk i jazz-core – niech im będzie. Ten pop punk dookreślają jako „free hipnotic” i tak faktycznie było w Dragonie. Było ciężko i masywnie, ale też porywająco i z polotem, tak jak na wydanym w zeszłym roku „Indoor”.
Ale Francuzi nie lubią się ograniczać, co słychać na opublikowanym w kwietniu „Ouvre-Glace”, czyli błyskotliwym spotkaniu z dwiema improwizatorkami, z którymi perkusista TOC współpracuje w innym projekcie. Na tę okoliczność przerzucili się na instrumentarium akustyczne – tak jak to zrobili na potrzeby „Qeqertarsuatsiaat” (2016), który kojarzył mi się trochę z The Necks. O tym australijskim trio myślałem też podczas koncertu duetu Copy of Pianodrum, czyli pianistki Anny Jędrzejewskiej i perkusisty Wojtka Kurka. Duet przyjął, jak to często bywa, nazwę od swojego debiutanckiego albumu, którego brzmienie z The Necks nie kojarzy mi się w ogóle, ale być może coś jest w powietrzu, bo oni mają na koncie płytę „Piano Bass Drums”, której tytuł też streszcza instrumentarium. Ale może nie ma co się doszukiwać powinowactwa na siłę, bo o australijskim trio myślałem dopiero pod koniec występu polskiego duetu, czyli podczas bisu. Mi on nie był do szczęścia potrzebny, ale traktuję go jak wyraz tego, że dobrze im się grało. Po prostu byłem już zupełnie najedzony daniem głównym i nie potrzebowałem deseru. Zwłaszcza, że paleta smaków nie zmieniła się jakoś znacząco: zaczął się co prawda bardziej jazzowo, niż cokolwiek, co działo się wcześniej, ale gdy rozkręcił się w dynamiczną, głośną i szybką wymianę, to nie odkrył żadnych lądów nieznanych przedtem. Zasadnicza część zaczęła się intrygująco, od pewnej zamiany ról: pianistka zajmowała się grą na strunach, co wypadało perkusyjnie, dzięki czemu perkusja mogła się oddać barwowemu chmurzeniu. Intrygował też koncept Kurka, żeby zacząć od grania na zestawie przykrytym materiałem. Miało to uzasadnienie akustyczne, ale zyskiwało też wymiar performatywny, bo instrument stawał się stopniowo odsłanianą niewiadomą, niczym odkrywana tajemnicza kolekcja zbiorów z kunstkamery, która ukazuje swoje kolejne oblicza. To w sumie dobra analogia i podsumowanie całego tego festiwalu, który w bezpretensjonalny i spontaniczny (a jakżeby inaczej!) sposób pulsował magnetyczną siłą miłości do muzyki wcześniej niesłyszanej, przyciągającej tak mocno, że trudno było się od niego odrywać.