Genialna epoka
Opublikowano:
3 czerwca 2022
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Po przeszło dekadzie do poetyckiej gry z nową książka wraca Piotr Sommer. Choć nigdy z niej nie zrezygnował (bo tłumacz z niego znakomity), powrót do własnego głosu brzmi po tylu latach wyjątkowo. I chociaż czasu na świecie coraz mniej, chwilo, trwaj. To właśnie są Lata praktyki.
Piotr Sommer jest literacką ikoną. Nie ma w tym zdaniu ani odrobiny przesady. Wymienianie ciurkiem nominacji i nagród (za tłumaczenia i pisanie własne) mija się z celem, bo tworzy osobną bibliografię. Warto jednak wspomnieć o czymś wyjątkowym: czasopiśmie, które swego czasu zmieniło wszystko.
Jak gdyby nigdy nic
„Literatura na świecie”, redagowana przez Sommera od 1994 roku była (i wciąż jest) pismem, które wpuszczało do krajowej twórczości powiew zagranicznego powietrza. To właśnie jego przekłady poetów szkoły nowojorskiej wprowadziły do polskiej poezji codzienność. Okazało się, że nie musi być rymów, polityki, agitowania i wzniosłości, żeby wiersz był poważny. Powaga tekstu nie równa się wcale niedostępności czy monumentalnemu patosowi, który aż zbyt często dokleja się jako łatkę właśnie poezji. Można przecież lekko i ironicznie pisać o sprawach, które dotykają samej istoty rzeczy.
Rok 2022 jest wyjątkową cezurą w artystycznym i zawodowym życiu Piotra Sommera. Oto na naszych oczach domyka się pewna epoka: redaktor naczelny „Literatury na Świecie” przestaje być redaktorem naczelnym „Literatury na Świecie”.
Co więcej, niemal w tym samym czasie, po ponad dekadzie poetyckiego milczenia, Wydawnictwo Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu wydaje nową książkę poety. Lata praktyki są więc podwójnie wyjątkowe: nie tylko ze względu na okoliczności, ale i wydźwięk samych wierszy.
A jednak są, pożyczając tytuł jednego z utworów, Jak gdyby nigdy nic. Proste, choć wycyzelowane, z końca czasu, choć bez łzawych wzruszeń. Radość miesza się z rezerwą, a dziecięce spojrzenie przeplata się z dojrzałością. Jak godzić te porządki? Sommer rzuci z właściwą sobie swadą, Lata praktyki.
Na Bagnie
Masz piękne hobby, Piotrku –
mówi Teresa – bo wpadam
pogadać o znaczeniach
słów. Na moje ucho, wybacz,
ten wołacz wcale nie brzmi
tak wysoko jak się nosi
ale rzecz jasna ton, ton świata
się zmienia, ba, ciemnieje
choć na beztroski balet
przypadków wciąż patrzy się
z wypiekami, apetyczny jest.
Że hobby? Proszę bardzo.
Ale znaczenia poza wyrazami
też łączą się ciekawie.
Owszem, pisanie to hobby, przyzna Sommer, ale przecież nie tylko. Stawka jest wysoka, bo przecież idzie o sens, o mówienie o świecie, o opisywanie zmiany. Dla siebie, dla ciebie, dla mnie. Nie chodzi jednak o to, żeby zawsze grać według zasad. Sommer jest mistrzem uników, podkręceń poetyckiej piłeczki, zabaw przerzutniami, rytmem, rymem, słowem: w braniu pod włos.
Nie inaczej jest w książce najnowszej, choć funkcja jest zupełnie inna, a wiersze stają się szalenie osobiste: ciepła ironia pomaga w ogarnięciu świata, który się kończy. Nie będzie globalnej katastrofy, nie będzie dantejskich scen. Tylko opuszczenie sceny, z zupełnie prozaicznego powodu.
Wiersze na granicy
Bo Lata praktyki są czymś w rodzaju rozliczenia: utwory tego typu, pisane w zaawansowanym wieku, nazywa się fachowo wierszami senilnymi. Oto wielki poeta patrzy przez ramię na minione dekady i spogląda w pustkę, która za chwilę go pochłonie. Tyle, że nie jest do przypadek Sommera: a przynajmniej, nie w klasycznym wydaniu.
Przeszłość wydaje się tu snem: poeta sam nie jest pewny, co wydarzyło się naprawdę. Kiedy jednak wspomnienie odnajduje się w pamięci, pochłania bez reszty, rozrywa na pół, dziwi tak samo, jak wtedy. Tak samo, jak odnajdywanie okruchów wydarzeń i przywoływanie twarzy przyjaciół w czasie przechadzki po cmentarzu.
Sommer pisze po to, żeby ocalić przeżyte od zapomnienia:
„Mówię póki pamiętam, zanim zapomnę,/ na wypadek gdybym”
Wiersz zaczynający się od słowa „Ach”
Ach, żeby nic złego się nie stało –
niech moja matka wyzdrowieje, wyjdzie z tego cało,
i niech jej blade umęczone ciało
ożywi się i zaróżowi.
To jest imię i nazwisko
To jest imię i nazwisko mojej matki. Musiała chyba umrzeć, bo
ułożyłem jej nekrolog, a potem przeczytałem go w gazecie, i na
pogrzebie szedłem za trumną.
Mam przed sobą jej zdjęcie wyrwane z dowodu, gdy sporządzano
akt zgonu, i notes, w którym szukałem telefonów jej koleżanek.
Myślę o niej dużą literą, jak o zmarłej.
Nie pozwoliłaby mi wyrwać zdjęcia z dowodu osobistego, wyjąć
z torebki notesu, pójść na pogrzeb i płakać, gdyby żyła. Chyba
umarła.
Wymknęła się, choć masowałem jej ręce i szeptałem do niej.
Podobno zmarła przed dziesięcioma dniami. To nie zdarzyło się
nigdy przedtem.
Z fusów
To rzeczywiście był kapuśniak,
wśród lip i sosen, z któregoś okna
o wpół do czwartej, zapach kapuśniaku.
Dzieci na ławce mierzyły mnie nieufnie
jakbym był obcy. Wszędzie obcy? Fakt,
nie poznawałem ich, lecz poznawałem
drzewa i, tuż za siatką, indyki Wojtka.
Niektóre były ożywione, inne spokojne,
choć był to już dziewiąty miesiąc
stanu wojny, w kraju indyka.
Gdy otworzyłem mieszkanie matki
i wyjąłem kartkę, na której
zapisałem sobie jej zlecenia,
mól zatrzepotał i zaplątał się
w sterczące z szafy pasmo słońca –
starej, trzydrzwiowej, z niedobitkami
wiedeńskiego lustra – stłukło się ostatnio
kiedy się wytarł zawias
i środkowe drzwi, drzwi z lustrem,
walnęły w stół, i kiedy nikt
ale to nikt, zupełnie nikt, się nie odezwał,
nie wydał głosu, na ten straszny huk,
na kradzież górnej części ciała
mojej matki, nikt. W lustrze zostały nogi,
jedna ręka i prawa strona brzucha. Jakże
proroczo wyglądało teraz jej odbicie!
Klasnąłem i mól przestał świecić,
ale nie było ciemno. To rzeczywiście
z tego bloku szedł kapuśniak, zapewne
gotowany dość pospiesznie, bo mąż
wychodził właśnie z pracy. Był nim,
jak wolno mi przypuszczać, kumpel z podwórka,
kolega z klasy, którego dzisiaj bym nie poznał
i który by nie poznał mnie. Wiatr
wlókł ten zapach równo z moim krokiem,
od kiosku Ruchu mniej więcej do kotłowni.
I spoza góry koksu nic nie wystawało,
wszystko było mniej więcej takie samo,
i nie wiem nawet, czy idąc myślałem o tym.
Kiosk był zamknięty, jak przez większość dnia –
nie pamiętałem już, choć kiedyś kupowałem tutaj
papierosy. I za wsuniętą w ramę okna kratą
leżała jeszcze, dziwna rzecz, gazeta Prawda, i Tygodnik,
szary, podobny do niej. Za kioskiem, na Kmicica,
topole były wyższe o ćwierć wieku, a dalej,
przy kotłowni, śmierdziała koksem
wspomniana wyżej kupa koksu. I zobaczyłem
siebie, tak samo tu na miejscu i od rzeczy,
i dwie sąsiadki matki, podobnie chłodne
i uważne jak przed ćwierćwieczem.
I chociaż poruszających wizją końca wierszy jest tutaj sporo („Czy obywatel posiada pozwolenie na wjazd/ do kraju przeznaczenia?”), nie brakuje tu refleksji o czasie jako takim i zastępowalności pokoleń. Czy urodzony w 1948 roku pisarz może pozwolić sobie na zabawę?
Czy wypada żartować, czy wypada się dziwić? Ciepło Lat praktyki bije właśnie od wszechobecnej ciekawości. Metryka, stan ciała, cmentarna lista obecności pozostają drugorzędne, dopóki świat potrafi nas jeszcze zaskoczyć. Doświadczenie wynikłe z przeżytych lat pozwala za to zrozumieć: nie głębszą prawdę czy ukryte znaczenie, ale to, że niewiedza i brak kontroli też jest w porządku.
Z powietrza
Syn pływa z kijankami
po stawie na Wawrzyszewie,
oddycha tak jak one,
wydyma wątły brzuch,
macha nawet ogonem.
Potem przysiada w gromadzie
przy brzegu na płytkim dnie.
Nareszcie może oglądać
pijawki i raki z bliska, ośliczki
co udawały martwe,
gdy w lustrze wody, z powietrza,
rosła nad nimi twarz syna.
Syn dorósł i jest już mały,
ma większy brzuch niż ogon –
pływa, przysiada na dnie,
ja jestem drzewo nad wodą.
Lato jest takie wietrzne
że im sypnąłem liści.
Moim zdaniem za wcześnie.
Syn bada drobnoustroje,
ja jestem drzewo nad wodą.