fot. Janusz Jurek

Goście Radziwiłłów: Ryszard Kupidura

W sierpniu 2023 roku, w ramach programu pt. "Goście Radziwiłłów", odbyła się trwająca 3 tygodnie rezydencja literacka. W jej trakcie, siedem osób pracowało nad swoimi autorskimi utworami.

Program „Goście Radziwiłłów” został zainicjowany przez Samorząd Województwa Wielkopolskiego w roku 2020.  

 

Rezydentów zaprosił Pałac Myśliwski Książąt Radziwiłłów w Antoninie – Dom Pracy Twórczej.

Jednym z uczestników Programu „Goście Radziwiłłów” był Ryszard Kupidura, który w Antoninie pracował nad przekładem z języka ukraińskiego na polski utworu Ołeksandra Irwancia „Pod niebem Berlina. Opowiadanie wiedźmy”. Poniżej prezentujemy fragment tego utworu w tłumaczeniu rezydenta:

 

 

Berlin Hauptbahnhof

 

Głęboka noc. Większość butików i kawiarni już dawno została zamknięta. Pociągi kursują jednak nieustannie. Na zmianę odjeżdżają i przyjeżdżają, co sprawia, że nocny potok pasażerów przybiera czasem postać rwącej rzeki, a czasem zamienia się jedynie w wąski strumyk. Ktoś spieszy na S-Bahn, gdzie o tej porze pociągi kursują raz na godzinę, ktoś inny biegnie na nocny autobus czy do jednej z ustawionych w długim rzędzie taksówek, są w końcu i tacy, którzy przesiadają się do innych pociągów. Na przykład do tego, który o 3.45 ma wyruszyć do Hamburga.

Nad całym tym ludzkim kłębowiskiem unoszę się ja. A właściwie to chodzę, powoli rozglądając się na wszystkie boki, nie tylko w lewo i prawo, ale także w górę i w dół. Wszystko to z tego powodu, że Dworzec Główny w Berlinie jest wielopoziomowy – ma pięć pięter i dodatkowe dwa pod ziemią, które nie są wykorzystywane na potrzeby ruchu kolejowego. Chodzę więc, ale jeśli tylko zajdzie potrzeba, to bez problemu wzbijam się w powietrze.

Nazywam się Taida i jestem wiedźmą. Zwykłą wiedźmą z Ukrainy, urodzoną w Kijowie w rodzinie szanowanych wiedźm, zrodzoną z matki wiedźmy, którą wcześniej zrodziła moja babka – wiedźma, a jakże.  Nie jesteśmy, co prawda, tak pryncypialne jak Żydzi, ale to fakt, że w dziewięciu przypadkach na dziesięć wiedźmostwo przekazywane jest z matki na córkę, rzadziej na syna.

W Berlinie przebywam służbowo. Kiedy w nocy 30 kwietnia zebrałyśmy się na Łysej Górze, Ukraina już od ponad dwóch miesięcy była ogarnięta przez wojnę. Naturalnie, że nie pozostałyśmy wobec tych wydarzeń obojętne. Wszystkie siostry we wspólnym porywie rzuciły się na front, w sam środek toczących się walk. Niektóre z nich właśnie stamtąd wracały. Pracowały jako sanitariuszki, leczyły rannych, przywracały świadomość ogłuszonym przez ostrzał artyleryjski i w miarę swych możliwości rzucały zaklęcia na wrogów, w ten czy inny sposób uprzykrzając im wojenną codzienność. A to wylatywały w powietrze zapasy amunicji, a to płonęły chaty, w których stacjonowali okupanci, a to woda w studni okazywała się zatruta przez co całe wrogie oddziały cierpiały na dur brzuszny lub czerwonkę.

 

Ryszard Kupidura, fot. J. Jurek

Ryszard Kupidura, fot. J. Jurek

Tymczasem mnie i pięć innych sióstr Naczelna Rada Wiedźm wysłała do europejskich stolic, abyśmy na miejscu pomagały ukraińskim uchodźcom. Alisa trafiła do Paryża, Hanna do Brukseli, Oleńka do Warszawy, Janka do Pragi, Irysia do Wiednia. Ja zaś znalazłam się w Berlinie.

Na brak pracy nie narzekam. Za chwilę przyjedzie na przykład nocny pociąg z Warszawy i murowane, że będzie w nim pełno Ukraińców. Głównie rosyjskojęzycznych, jak zawsze naburmuszonych i nabzdyczonych, ale razem z tym dziecinnie naiwnych i łatwowiernych. Pociąg nie jest wpisany na stałe do rozkładu jazdy, ale dowiedziałam się o nim, gdy wpadłam na chwilę do dyspozytury. Umiem bowiem stawać się niewidzialną. Na krótko, bo to piekielnie męczące.

Aktualnie jestem widzialna. Przybieram postać zadbanej szczupłej trzydziestolatki o ciemnej karnacji i z krótkimi czarnymi włosami. (W dziesięć sekund mogę stać się blondynką, ale to także zabiera mi siły. Czary są cholernie męczące!).

Łatwo stać się niewidzialną dla zwykłych ludzi. Jednak, aby stać się niewidzialną dla innych czarowników potrzebna jest wielka siła. Nie każdy ją posiada. Nawet uczynienie niewidzialnym kogoś innego wymaga ogromnego natężenia sił i okropnie wyczerpuje.

Idę pomiędzy ruchomymi schodami, które prowadzą na perony, mój chód jest lekki i sprężysty, mam na sobie adidasy, szorty i kangurka z naciągniętym na głowę kapturem.

Wiedźm, wiedźmaków i wszelkich maści duchów na Hauptbahnhof jest sporo, zwłaszcza o tej porze. O, proszę! Ruchomymi schodami jedzie na wyższe piętro nie kto inny, jak sam Skrzetuski, którego nazywam czasami Skrzetusiem. To polski wiedźmak, który trzyma pieczę nad gastarbeiterami z jego kraju. A tych tu nie brakuje. Jadą do Irlandii lub na Islandię po dziesięć razy większe zarobki niż u siebie w kraju. Skrzetuski ma za zadanie opiekować się nimi. To piekielnie mocny wiedźmak.

Swoją drogą Skrzetuś ma pewną namiętność, przez którą musi cały czas pozostawać niewidzialny. Rzecz w tym, że nieustannie chodzi w stroju polskiego szlachcica, zupełnie jakby wycięli go z Sienkiewicza, czy raczej z kadru filmu Jerzego Hoffmana. Tak, to bardziej filmowa postać: piękny haftowany kontusz, wysokie buty, szabla u boku i czapka z piórami.

Skrzetuski odczekał, kiedy na ruchomych schodach nie było żywej duszy. Chodziło o to, by na nikogo nie wpaść. Bo kiedy posiądziesz już umiejętność bycia niewidzialnym, bardzo szybko opanowujesz też umiejętność unikania ludzkiego dotyku.

Dostrzega mnie, kiedy dojeżdża na górę. Uśmiecha się, podnosi rękę do czapki:

– Witaj, siostro! Muszę teraz odstawić tych cwaniaków na nocleg do Tiergarten. Nasi rozbili tam nielegalne miasteczko namiotowe. Za godzinę powinienem być już wolny, przynajmniej mam taką nadzieję. Dasz się zaprosić na piwo lub przynajmniej kawę?

Jak nic smali do mnie cholewki. Mi też się on podoba, jest całkiem przystojny a do tego zawsze w dobrym nastroju. Zna też ukraiński. Nauczył się go podczas stażu w naszej Akademii w Konotopie. Tymczasem ja znam polski, więc nasze dialogi przeradzają się niekiedy w zabawny miks językowy, przy czym każdy dorzuca do niego coś od siebie.

Wzruszam ramionami i mówię:

– Jeśli będę tutaj, to czoho ni?

Skrzetuś raz jeszcze podnosi rękę do czapki, kłania się grzecznie, cicho pobrzękując szablą o poręcz ruchomych schodów i płynnie sunie w stronę peronu oznaczonego  charakterystycznym zielonym znakiem S-Bahn, dokąd zmierza również sześciu mężczyzn z dużymi czarnymi torbami na ramionach. Ich odznaczające się wydatnymi nosami i wąsami czerwone twarze wprost promieniują wilgotnym ciepłem, podczas gdy wypita między Poznaniem a Rzepinem wódka powoli wyparowuje z ich organizmów. Mężczyźni kręcą głowami i często używają słowa na literę „k”. Skrzetuski podchodzi do nich i zatrzymuje się nieco z boku, z pobłażaniem obserwując, jak jego rodacy próbują przestudiować schemat berlińskiego transportu publicznego.

Jestem widzialna, więc postanawiam im pomóc. Podchodzę do czerwonogębych mężczyzn i wskazuję na  ruchome schody:

– Panowie! Do stacji Tiergarten trzeba najpierw wjechać schodami na górę, potem pójść w lewo i wsiąść do obojętnie jakiego pociągu. Dwa przystanki. Najpierw Bellevue, a następnie –  Tiergarten!

– Dziękujemy pani bardzo! – Od uwolnionych jednocześnie z sześciu par ust alkoholowych oparów na chwilę zapiera mi dech w piersi. Polacy ruszają w stronę ruchomych schodów, a zachowujący za nimi dystans Skrzetuś z wdzięcznością uśmiecha się do mnie przez ramię i przykłada prawą dłoń do serca.

Odwracam się i korzystam z innego eskalatora, by dostać się w stronę głównego wyjścia.

Mój specjalny pociąg przyjedzie na niższy, podziemny poziom. Do jego przybycia mam jeszcze kilka minut, bo jak się okazało pociąg miał dodatkowy postój w Ahrensfelde. Wychodzę więc przez szklane automatyczne drzwi na zewnątrz, do palarni. Snują się tu różne podejrzane typki. Na przykład taki Snajper Wania. Nie jest ani duchem, ani wiedźmakiem. Jest przeklęty. Pod koniec wojny zastrzelił obdarzoną niezwykłą mocą wiedźmę, a ta konając przeklęła go. Snajper Wania jest widzialny, ale jest też nieżywy. Nie może jednak w pełni umrzeć. Jego serce od dawna nie bije, przez co krew zastygła w jego żyłach. Ma ludzkie potrzeby, odczuwa głód i pragnienie. Każdego dnia cierpi dręczony przez niewymowny ból. Ciągle marznie, bezustannie – nawet latem.

Właśnie w tej chwili Snajper Wania stara się wydłubać niedopałek z okrągłej metalowej popielniczki po tym, jak jakiś turysta, biegnąc do taksówki, zgasił w niej na wpół dopalonego papierosa. Snajper Wania nie traci ani chwili, aby w trzęsących się rękach na nowo rozpalić przygasły tytoń.

Podchodzę do niego od tyłu i szarpię za ramię. Ten odwraca się gwałtownie i patrzy na mnie swoimi zamglonymi martwymi oczami, których źrenice dawno zatraciły zdolność do zwężania i rozszerzania się.

– Spokojnie! – mówię i macham mu paczką „Winstonów” przed nosem. Snajper Wania opanowuje się przez co jego twarz zmienia się z groźnie żałosnej w zwyczajnie żałosną.

Wania tuła się po Berlinie. Niekiedy próbuje zarabiać jako trener strzelectwa sportowego. Przynajmniej sam tak mówi. Jednak ja znam całą prawdę – wiedźma rzuciła na Snajpera Wanię klątwę, przez którą ten nie jest w stanie oddać ani jednego strzału. Początkowo nie wierzył, idealnie czyścił broń, polerował i przedmuchiwał, przykładał oko do celownika i sprawdzał zamek czy się nie zacina. Ładował, odbezpieczał i naciskał na spust. Za każdym razem kończyło się jednak albo niewypałem, albo dochodziło do eksplozji w samej lufie. Po jednej z takich prób mały odłamek przeszył Snajperowi prawe ucho. Dziurka widoczna jest zresztą do teraz i stała się znakiem rozpoznawczym nieszczęśnika. 

Kiedy więc Snajper Wania próbował znaleźć pracę jako trener strzelectwa sportowego za każdym razem wymagano od niego, aby zademonstrował swoje umiejętności. Wania wychodził wówczas ze strzelnicy bez pożegnania.

A teraz wyciąga papierosa z paczki, natychmiast odpala go od tamtego niedopałka, którego wciąż trzyma w palcach i próbuje swą martwą twarzą wyrazić szczerą wdzięczność.

  • Spasibo! Spasibo! Danke, Frau, Danke!

Snajper Wania nigdy nie zapamiętuje rozmówcy. Już dawno się o tym przekonałam. Za każdym razem widzi człowieka jakby po raz pierwszy. Tyle że nie stanowi to problemu, bo Snaiper za każdym razem jest równie wylewny. Kiedy orientuje się, że rozmówca go rozumie, wówczas po prostu zalewa go potokiem informacji, nie wiadomo skąd zdobytej.

– Co ty zdies robisz? – cedzę przez zęby, zapalając równocześnie papierosa.

– Chcę popatrzeć na tę zwiezdę. – Snajper Wania zaciąga się i konspiracyjnie  mrużąc oczy, wypuszcza przez nozdrza dym.

– Jaką znowu zwiezdę?

– Rimmę Korsakową, słynną primadonnę! To opozycjonistka, która w atmosferze skandalu opuściła Rosję. Ma dziś przyjechać do Berlina!

– Którym pociągiem? – dopytuję.

– Jedzie właśnie z lotniska ze swoją świtą pociągiem Regio, pierwszą klasą ma się rozumieć. Wcześniej przyleciała samolotem z Wilna. Wynikły jednak nieprzewidziane okoliczności – w rejonie Altglienicke ciężarówka przewróciła się w poprzek drogi przez co limuzyna nie mogła dojechać na miejsce. Powitanie gwiazdy odbędzie się więc tutaj. Snajper Wania kiwa głową w kierunku ulicy i dopiero wówczas spostrzegam za rzędem taksówek trzy limuzyny i jednego czarnego opancerzonego jeepa. Mężczyźni w ciemnych garniturach i białych koszulach z nieodzownymi sprężynkami przy uszach przechadzają się obok samochodów, spoglądając co chwila w stronę przeszklonych drzwi.

Wtem tuż obok jeepa zatrzymuje się minibus, z którego wychodzi operator, zarzucając sobie na ramię kamerę, a za nim jeszcze kilkoro innych ludzi, w tym dziennikarka z mikrofonem. Następnie podjeżdża jeszcze kilka samochodów, z których kolejno wysiadają ludzie z aparatami fotograficznymi i kamerami. Cała ta masa ludzka mija nas i w skoordynowany sposób zajmuje stanowiska przed ruchomymi schodami, którymi pasażerowie wydostają się na zewnątrz dworca.

Gaszę do połowy wypalonego papierosa i podaję go Snajperowi Wani, który znowu nieudolnie próbuje okazać wdzięczność. Sama ruszam za dziennikarzami. U progu przeszklonych drzwi staję się niewidzialna, czego na szczęście nikt nie zauważył. Zwyczajnie szła sobie kobieta i zapewne gdzieś skręciła. Idę w prawo po czym usadawiam się pod wielką tablicą z rozkładem jazdy – stąd będę obserwować całą scenę.

 Dziennikarze ożywili się nagle, gdyż na ruchomych schodach pojawiła się grupa ludzi, wśród których znajdowała się ciemnowłosa dama w futrze o władczym spokojnym spojrzeniu i pełnych puszystych kształtach. To wiedźma. Dostrzegam to niemal natychmiast. Nawet mnie to specjalnie nie dziwi.

W świecie sztuki nie brakuje naszych sióstr i braci. Wśród zdobywców Oscara wiedźm i wiedźmaków jest co najmniej kilkunastu. Dla odmiany, jedynie dwoje z nas otrzymało Nagrodę Nobla w dziedzinie literatury, podczas gdy w dziedzinie biologii mamy aż dziesięciu laureatów! Okazuje się, że o wiele łatwiej jest używać czarów w naukach przyrodniczych niż w sztuce pisarskiej.

Tymczasem Korsakowa zeszła już z ruchomych schodów i po przejściu kilku kroków zatrzymała się, przyjmując poważną pozę. Wokół niej momentalnie ustawiła się jej eskorta składająca się z tuzina mężczyzn i kobiet taszczących walizy i ogromniaste kufry. Między całym tym tabunem ludzi i przedmiotów zauważyłam, że primadonna trzyma za rękę małą dziewczynkę ubraną w lekkie szare palto. Dziewczynka miała jasne włosy, zaplecione w dwa grube sięgające do ramion warkocze oraz smutne, jakby skamieniałe spojrzenie dużych zielonobrązowych oczu. Była zaczarowana. To również było dla mnie oczywiste. Kogo jak kogo, ale ludzi, na których rzucono urok, widziałam w swoim życiu wielu.

Dziennikarka z mikrofonem rzuciła się do Korsakowej, operator włączył lampę nad kamerą, a śpiewaczka operowa zaczęła momentalnie wyrzucać z siebie zwięzłe i składne, jakby zawczasu przećwiczone zwroty:

– Chcę złożyć oświadczenie! Obok mnie stoi Katiusza. To ukraińska diewoczka spod Ługańska, ewakuowana do Rosji po tym, jak straciła rodzonego ojca i matkę. Moje dzieci są już dorosłe, więc postanowiłam adoptować tę oto sierotę z Ukrainy, aby zaszczepić w niej miłość do naszej wspólnej ojczyzny. Obecnie przechodzimy procedury formalne. Już wkrótce powinnam otrzymać wszystkie dokumenty potwierdzające moje prawo do opieki nad tą dziewczynką.

Wypowiadam na głos słowo na literę „k”, które niedawno słyszałam niemal w każdym zdaniu wypowiedzianym przez polskich gastarbeiterów. Zresztą dość tej autocenzury!

– Kurwa mać! Przecież ona porwała ukraińskie dziecko!

 

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
0
Świetne
Świetne
0
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0