Jazz się nie skończył
Opublikowano:
4 maja 2022
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
„Nowa płyta będzie miała zdecydowanie mniej awangardowy charakter, choć nie zabraknie eksperymentów. Moim założeniem było połączenie dwóch światów: otwartości, swobody i czystej improwizacji, charakterystycznej dla awangardy, oraz bardziej melodyjnych i rytmicznie angażujących kompozycji jazzowych” – mówi chodzieski pianista Kuba Cichocki, jeden z tegorocznych stypendystów Marszałka Wojewódzka Wielkopolskiego w dziedzinie kultury.
Sebastian Gabryel: Na co przeznaczysz stypendium otrzymane od Marszałka Wojewódzka Wielkopolskiego?
Kuba Cichocki*: Stypendium wydam na dofinansowanie wydania i promocji mojej płyty nagranej z amerykańskimi muzykami w Nowym Jorku w styczniu 2021 roku. Materiał został zarejestrowany w studio Big Orange Sheep.
SG: Dwa tygodnie temu miałem okazję zapoznać się z twoją ostatnią płytą – „Brisk Distortions”, nagraną wspólnie z gitarzystą Brandonem Seabrookiem. Uderzyła mnie niesamowita chemia, jaką słychać na niej między wami. Za co najbardziej cenisz Brandona? I jak do tego doszło, że połączyliście muzyczne siły?
KC: Brandon Seabrook to jeden z najciekawszych i najbardziej oryginalnych muzyków, z jakimi zetknąłem się w Nowym Jorku.
Zanim zaczęliśmy współpracować, miałem okazję słyszeć go w wielu muzycznych sytuacjach – m.in. z Tonym Malabym, Peterem Evansem, Oscarem Noriegą i jego własnymi składami. Zawsze robił na mnie ogromne wrażenie.
Szczególnie uderzało mnie jego świeże podejście do brzmienia i narracji, wielka wyobraźnia i swoboda w improwizacji, świetna technika – ale zawsze na usługach bardzo osobistej wizji muzycznej – a także wszechstronność i swoboda stylistyczna. Pod koniec 2018 roku planowałem koncert promujący wydanie płyty „Live at Spectrum”, ale ponieważ saksofonisty Patricka Breinera, muzyka z oryginalnego składu, już w mieście nie było, to poprosiłem Brandona, by dołączył do kwartetu. Później zagraliśmy jeszcze kilka razy i zaprosiłem go do nagrania płyty w duecie w 2019 roku. Wydaje mi się, że ta chemia była od naszego pierwszego wspólnego grania – podobny rodzaj energii, żywotności i pewnej żwawości w interakcji.
SG: Zazwyczaj w recenzjach „Brisk Distortions” powtarzają się słowa: „spójność”, „nieprzypadkowość”, „surowość”, ale i „ekscytacja”. Jak słusznie zauważył jeden z dziennikarzy, to taki album, na którym nigdy nie wiadomo, w którą stronę podążycie na kolejnym utworze. Jeśli tak samo go odbierasz, to ile w tym waszej celowości, a ile przypadku?
KC: Oprócz trzech kompozycji, które napisałem specjalnie na ten duet, reszta albumu to zupełna improwizacja, z tym że w niektórych momentach rzucałem jakiś wstępny kierunek, np. „wysoko/rytmicznie” albo „glissanda”. Czyli element zróżnicowania na płycie jest częściowo związany z tymi odgórnymi, ogólnymi instrukcjami. Jednak z drugiej strony, w tego typu muzyce, a szczególnie grając z takim muzykiem jak Brandon, kierunek, faktura, nastrój, intensywność mogą zmienić się w ułamku sekundy. Więc zróżnicowanie w obrębie tego, co może się wydarzyć, jest też związane z naturą tego duetu. Muzyka improwizowana często wychodzi od zera – na początku nie ma nic, a potem z tej pustki wyłaniają się całe światy muzyczne.
Jednak z takim podejściem – zupełnie otwartej kreacji – związane jest ryzyko przestoju, dłużyzn, a przynajmniej momentów o nieskrystalizowanym kształcie.
Mimo że uważam, że taki sposób gry też jest ważny, potrzebny i wartościowy, bo wiele ciekawych rzeczy może się wydarzyć, kiedy dajesz sobie czas na poszukiwania, to podczas tej sesji chciałem mieć głównie krótsze, bardziej skondensowane formy – takie, które by nas od razu wrzucały w bardziej określony zestaw brzmień czy pewną intensywność. A jeśli chodzi już o samą kolejność utworów, to ostatecznie dobieram je tak, żeby jednak tworzyły jakąś całość, jakąś historię, żeby te wrażenia uporządkować.
SG: W ogólnym rozrachunku „Brisk Distortions” to jazzowa, eksperymentalna awangarda. Czy i taka będzie twoja nadchodząca płyta?
KC: Nowa płyta będzie miała zdecydowanie mniej awangardowy charakter, choć nie zabraknie eksperymentów. Moim założeniem było połączenie dwóch światów – otwartości, swobody i czystej improwizacji charakterystycznej dla awangardy oraz bardziej melodyjnych i rytmicznie angażujących kompozycji jazzowych. Kontrast stylistyczny w pewnym sensie miał swoje odzwierciedlenie w zestawieniu dwóch frontmanów pochodzących z różnych środowisk: wyżej wspomniany Brandon Seabrook obraca się raczej w środowisku eksperymentalnym, a świetny saksofonista Lucas Pino kojarzony jest głównie z jazzem mainstreamowym – artysta ten związany jest choćby z bardzo cenionym w jazzowym środowisku klubem Smalls.
Oprócz gitary i saksofonu w skład zespołu weszły jeszcze wokal, kontrabas i perkusja, a w kilku miejscach dołączył kwartet smyczkowy i perkusjonista.
Te wszystkie elementy na pewno wpływają na większe zróżnicowanie stylistyczne, aranżacyjne i barwowe nowego albumu, który w pewnym sensie jest podsumowaniem kilku odmiennych nurtów i zainteresowań z różnych okresów. Dla mnie ważny był powrót do większej prostoty melodycznej, ale też eksperymenty fakturalne – obok jazzowo-awangardowych improwizacji znalazły się latin jazzowe elementy rytmiczne, szerokie akordy kwartetu smyczkowego, a także kompozycja napisana do wiersza Wisławy Szymborskiej „Urodziny”.
SG: Z Nowym Jorkiem jesteś związany nie od dziś. Wszyscy wiemy, jak jazzowe było kiedyś to miasto – za sprawą Buddy’ego Richa, Duke’a Ellingtona i im podobnych… A jak jazzowa scena „Wielkiego Jabłka” wygląda dziś?
KC: Przede wszystkim nowojorska scena jazzowa jest bardzo zróżnicowana. Tak naprawdę tworzy ją wiele pomniejszych scen, które nierzadko rządzą się własnymi prawami i mają odrębne środowiska. Na pewno jazz mainstreamowy, ten mocno osadzony w tradycji grania swingu, standardów – a przynajmniej z niej się wywodzący – ma i pewnie zawsze będzie miał bardzo mocną pozycję, jako że jest to ugruntowana i ważna część amerykańskiej kultury w szerszym sensie. Poza tym to na tyle pojemna kategoria, że na przestrzeni ostatnich kilku dekad kolejni artyści byli w stanie rozszerzyć ją o coś, czego w niej wcześniej nie było, tym samym odświeżając brzmienie, styl, idiom.
I mimo że wielu ludzi uważa, że „jazz się skończył”, to jednak co jakiś czas pojawia się nowa osobowość, nowa kombinacja, nowe ujęcie, które przeczy temu wnioskowi.
Wystarczy posłuchać Ambrose’a Akinmusire’a czy Jasona Morana, żeby uświadomić sobie, że na tym polu cały czas mogą dziać się świeże rzeczy. Oprócz tego jest cała gama artystów jeszcze luźniej związanych z tradycją, poszukujących nowych połączeń, mieszających różne wpływy, np. Craig Taborn, Yonatan Gat, Jaimie Branch, Peter Evans czy właśnie Brandon Seabrook. Lawirując na granicy stylów, brzmień, skojarzeń, cały czas wnoszą coś nowego, powodując, że ta muzyka oddycha. Pandemia na pewno osłabiła stabilność klubów i budżety festiwali, a jednak codziennie odbywa się tu 20-25 koncertów, często największych gwiazd mainstreamu, awangardy, latin jazzu… Słychać też ekscytujące mariaże z hip-hopem, world music, rockiem, bluesem, bluegrassem…
SG: Miałeś okazję współpracować z wieloma cenionymi jazzmanami z Nowego Jorku, choćby z Johnem Benitezem, Jorge Sylvestrem, Patrickiem Breinerem czy Flinem van Hemmenem. Które sesje i koncerty wspominasz najlepiej? Albo inaczej – z kim granie było dla ciebie najbardziej zaskakujące?
KC: Tutaj powraca kwestia różnorodności stylistycznej. Z basistą Johnem Benitezem grałem latin jazz w klubie o tymże profilu i to były niezapomniane przeżycia, w pewnym sensie chrzest, jeśli chodzi o muzykę prawdziwie rytmiczną, prawdziwie taneczną, wprowadzającą w trans, powodującą oddanie się jakiemuś ekstatycznie pozytywnemu kolektywnemu rytuałowi.
Jorge Sylvester prowadził swingowo-latin-awangardowy big-band, w którym grało pełno świetnych muzyków, ze swingującą sekcją, ale zarazem otwartą na „odjazdy” i odchylenia, na klimat Erica Dolphy’ego.
Z Patrickiem Breinerem i Flinem van Hemmenem graliśmy w kilku konfiguracjach, m.in. nagrywali ze mną płytę „Live at Spectrum”, i to była ogromna otwartość na eksperymenty, wyprawy w nieznane, wręcz religijne zatracenie się we wspólnych poszukiwaniach. A granie z Brandonem Seabrookiem zawsze odsyła mnie w rejony maksymalnie ekscytujące i stymulujące. Było jeszcze dużo innych mniej lub bardziej ważnych koncertów, jamów, prób, które były z jakiegoś względu niezwykłe i inspirujące, ale te powyższe na pewno się wyróżniają. Gdybym miał podsumować, to na szczycie listy znalazłby się pewnie John Benitez za trans i taneczność oraz Brandon za abstrakcję i intensywność.
SG: Kiedy można spodziewać się twojego albumu i kiedy zaprezentujesz go w Poznaniu?
KC: Album powinien być gotowy w ciągu kilku miesięcy, w Poznaniu może uda się zagrać pod koniec roku albo na początku następnego.
*Kuba Cichocki – pianista, improwizator i kompozytor z Chodzieży, obecnie mieszkający w Nowym Jorku. Studiował w City College w 2010 roku. Jego inspiracje sięgają od współczesnego jazzu i awangardy po muzykę klasyczną i latynoski jazz. Jako lider własnych zespołów występował w Nowym Jorku w takich miejscach jak Shapeshifter Lab, Terraza 7, Rockwood Music Hall, Nublu, Spectrum NYC, Bowery Electric, Baltimore’s Twins Jazz i Kosciuszko Foundation w Waszyngtonie, a także w wielu miejscach w Europie i Chinach. Współpracował z wpływowymi artystami nowojorskiej sceny jazzowej i eksperymentalnej, m.in. Johnem Benitezem, Brandonem Seabrookiem, Jorge Sylvestrem (ConCepTualMotion Orchestra), Patrickiem Breinerem, Flinem van Hemmenem, Seanem Alim, Georg’em Brandonem (Blue Unity Sextet), Joshuą Levinsonem czy Norą McCarthy.