Komu dziś do śmiechu?
Opublikowano:
25 lipca 2023
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Wystarczy krótki fragment, czasem zdanie, czasem rytm frazy, by bez pudła odgadnąć, czyje słowa czytamy. Tak wyraźną sygnaturę potrafi zostawić niewielu: Zyta Rudzka na pewno do tych stylistek należy. Czy to zawsze komplement?
Zachwyca czy nie zachwyca?
Bez wątpienia, najnowsza powieść Zyty Rudzkiej Ten się śmieje, kto ma zęby rozbiła tegoroczny bank nagród: nominowana do większości istotnych wyróżnień, do tej pory otrzymała Poznańską Nagrodę Literacką, Nagrodę Literacką m. st. Warszawy, a także znalazła się na długiej liście do wciąż prestiżowej Nagrody NIKE oraz Nagrody Literackiej Gdynia.
Odkładając na bok dyskusję o tym, jaki typ prozy wyróżniają poszczególne nagrody, Rudzkiej udała się rzecz wyjątkowa, która po prostu – wpisuje ją na stałe do kanonu polskiej literatury. I nie mówię to o chwilowym zagoszczeniu na wielu językach, ale o rzeczywistym unikacie: opisaniu kobiecości w sposób, jakiego nie znaliśmy; stworzeniu archetypu bohatera – a raczej (i w końcu!) – bohaterki. Mieliśmy już Konradów, Sopliców, Judymów, Wokulskich, a później całą masę bohaterów powstałych z niepodrabialnego stylu: tych Gombrowiczowskich, Schulzowskich, Pilchowych, Stasiukowych, i tak dalej, i tak dalej. Rudzkiej w Ten się śmieje, kto ma zęby, w ogólnym rozrachunku wyszły obie te sprawy. Słyszymy nie tylko idiom pisarki – czyli całą mozolną robotę wykonaną w języku – ale również wkraczamy do umysłu Wery, szefowej, władczyni męskich serc, kobiety z zasadami, które może łamać tylko ona sama.
Na każdym kursie pisania mówi się o sile rażenia imion postaci. I nawet jeśli to skojarzenie jak najdalsze, a może – kto wie – to świadome mrugnięcie okiem, czy jak rzekłaby Wera wyślipienie, w stronę czytelników, ta Weronika bynajmniej nie postanawia umrzeć. Życia trzyma się zręcznie, jest kuta na nogi, krótką wersją imienia posługuje się właściwie tylko w relacjach – na różne sposoby – intymnych. Dla całej reszty, ale i dla siebie samej, nazywa się, na jednym wydechu, Wera-zakład-fryzjerski-męski.
To kolejny monolog literacki Zyty Rudzkiej – tym razem sprawniejszy od poprzedzających losy Wery Tkanek miękkich. O ile wcześniej pisarka próbowała mówić mężczyzną (a takich narracji mamy już tyle, że wygibasy stylistyczne działały tam in minus), o tyle podobna swada i buńczuczność dojrzałej kobiety są wysokooktanowym paliwem dla silnika powieściowego świata. O Werze można powiedzieć wszystko, choć nie da się jej zarzucić bierności. Dlaczego więc dzieje fryzjerki wiercą w czytelniczych trzewiach?
Wszystko zaczyna się w dniu, w którym umarł dżokej, mąż Wery-zakład-fryzjerski-męski, a kończy się absurdalnym wręcz nagim pojedynkiem kochanki Karola z wdową. Zanim jednak nagość dojrzałych ciał zaszachuje czytelników, krzątanina wokół organizacji pochówku zdąży otworzyć dziesiątki drzwi do scenek z życia kobiety.
Do śmiechu i do płaczu
Siła tkwi w przeciwieństwach: szybkie (czasem aż za) riposty, cięty żart i ironiczny dystans potrafią w mgnieniu oka, na przestrzeni zdania, zupełnie zmienić swoją trajektorię. Gdy Wera przechadza się po mieszkaniu, w którym wciąż znajduje się nieboszczyk, powracają do niej wspomnienia dawnej renomy, kolorowej w swym zbytku konfekcji, aury seksu i przekonania, że trzymało się cały świat w garści. Zawadiacka pyszałkowatość szybko jednak ustępuje chłodnej kalkulacji: szafę, puchary, ubrania, portret ślubny i całą tą resztę należało sprzedać. Biznes to biznes: czasy przyszły takie, że trzeba się w nich odnaleźć.
Losy Wery to nie tylko filmowa z ducha opowieść o ubranym na biało dżokeju wkraczającym do salonu fryzjerskiego w mniejszym mieście. Rozkwit biznesu i jego powolny upadek splatają się z opowieścią o czasach transformacji. Znikają zakłady-instytucje, nie doczekawszy się sukcesorów lub ginąc pod naporem globalizacji: wszędobylskich sieciówek czy zmieniającej się mody. Zakład fryzjerski męski zastąpił holistyczny salon barbera Miłosza, w sklepie jubilerskim czuwającej nad jakością towaru Teresy nie ma już nikogo, a Dawid Cukier, krawiec sław z firmy “Cukier Stanik” odszedł już na emeryturę.
Do lokali po dawnych najemcach wprowadziły się kliniki dentystyczne, a jakość usług ustąpiła ich powszechności. Ten się śmieje, kto ma zęby obnaża początki wolnorynkowej gospodarki, w której zapomniano o jej budowniczych. Co się z nimi stało?
Ci, którzy zaadaptowali się do nowych okoliczności wystarczająco szybko mogli liczyć na fortuny. Tych, co wierzyli, że ich biznes przetrwa, bo biżuterię kupować na upominki dalej trzeba, a włosy zawsze należy mieć w ładzie, zostali porzuceni na pastwę losu. Wera, daleka od rozgoryczenia czy sentymentalizmu, robiła więc to, zawsze. Starała się przeżyć na własnych zasadach, zupą gotowaną na cały tydzień żywiąc siebie, dżokeja i psa Waciaka.
Rekwizyty i klucze
Trop erotyczno-miłosny czy czysto ekonomiczny to tylko niewielki wycinek, bo najnowsza powieść Zyty Rudzkiej pozwala również na odczytania punktowe. Dla mnie samej najważniejsze pozostają dwa rekwizyty-osie w Ten się śmieje, kto ma zęby. Pierwszym z nich jest zegarek po zmarłym ojcu, który Wera coraz rozpaczliwiej stara się sprzedać: wędruje z nim od jubilerki po byłych kochanków i przyjaciół, na lekarzach kończąc. Nakręcany, niegdysiejszy i z ciążącym nad nim odciskiem śmierci, staje się totemem głównej bohaterki – wciąż użytecznej, handlującej pamiątkami i usługami fryzjerskimi za grosze lub przysługi. Najważniejsze w powieści są jednak buty.
Wszystko zaczyna się od braku wyjściowego obuwia, w którym dałoby się bez wstydu pochować nieboszczyka o spuchniętych już nogach. I choć trop trumniakowy ociera się nie tak rzadko o farsę, fiksacja Wery na punkcie butów ma o wiele bardziej znaczące podłoże. Powieść Rudzkiej jest bowiem historią kobiety zaradnej, do której to zaradności zmusiły ją warunki. Istotne okazują się jednak lakierki – buty ukochanej Zośki, zmarłej od obrażeń po pobiciu na tle homofobicznym.
I choć Werze udało się ujść z bijatyki z życiem, nie dopuszczono jej do trumny dziewczyny, a sam pogrzeb odprawiono po cichu, w atmosferze skandalu.
Kto się śmieje?
Śmierć Zośki stała się cezurą życia Wery. Na przekór światu i własnej traumie Weronika postanowiła przeżyć, czerpiąc z sytuacji tyle, ile tylko się da. Rozbuchanie frazy, rozpędzenie języka, bliskie sąsiedztwo wulgaryzmów i aforystycznych zdań, a w końcu rozbudzona aż do przesady seksualność bohaterki to pierwsze z brzegu przykłady tej słodko-gorzkiej obietnicy.
Nie da się odmówić Rudzkiej stworzenia wyjątkowej postaci kobiecej, która, nie mam wątpliwości, wejdzie do panteonu bohaterów i bohaterek polskiej prozy. Czy oznacza to, że Ten się śmieje, kto ma zęby jest arcydziełem? Bynajmniej: nie dość, że czas arcydzieł już się, jak sądzę, skończył (o powodach – kiedy indziej), trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że pisarkę ponosi niekiedy koń retoryki, co pociąga za sobą zupełnie niepotrzebną pokusę dociskania puent, rzucenia jednego żartu za dużo czy podkreślania w kółko supremacji własnej piczy. I nie wzywam tu, dla zupełnej jasności, moralnej policji: funkcjonalna gra genitaliami – jakkolwiek mogłoby to zabrzmieć – wychodzi Rudzkiej świetnie, gdy pozostaje funkcjonalna. Grzechem znakomitych stylistów i stylistek jest aż zbyt znakomite stylizowanie. Albo się zawartość Rudzkiej w Rudzkiej polubi, albo nie. Nie można za to ostatniej powieści odmówić wyświechtanego, proszę wybaczyć, terminu: nowatorstwa.