fot. Dawid Stube, zdjęcie ze spektaklu "Szpak Fryderyk"

Łukasz

24 marca na cmentarzu w Koszalinie pożegnaliśmy Łukasza Gajdzisa, który przez trzy lata związany był z gnieźnieńskim Teatrem im. A. Fredry, początkowo jako kierownik artystyczny, a następnie zastępca dyrektora.

Dopiero widok jego uśmiechniętego portretu stojącego przy szarej urnie, ostatecznie przekonał mnie, że to prawda – Łukasza już nie ma. Zostało z nami to, co zrobił w swoim krótkim, ale bardzo intensywnym życiu. O tym trzeba i warto pamiętać.

Pierwszy teatr

Kiedy w 2013 roku objął Teatr Fredry razem z jego obecną dyrektorką Joanną Nowak, część środowiska teatralnego protestowała przeciw temu wyborowi. Kiedy w 2017 objął dyrekcję Teatru Polskiego im. Hieronima Konieczki w Bydgoszczy, znów ta sama część środowiska protestowała i wskutek nagonki spotykał go środowiskowy ostracyzm.

 

Moja intensywniejsza znajomość z Łukaszem rozpoczęła się właśnie w tamtym czasie. Wpadliśmy na siebie przypadkowo na bydgoskiej ulicy, gdzie przywitał się ze mną jak z dawno niewidzianą serdeczną przyjaciółką, co wtedy było reakcją sporo na wyrost.

Zaprosił mnie natychmiast do teatru, mówiąc, że chciałby coś ze mną przedyskutować. Kiedy rozmawialiśmy, zrozumiałam, skąd taką formę przyjęła jego reakcja – bardzo potrzebował potwierdzenia, że nie wszyscy mają mu za złe objęcie bydgoskiego teatru.

Moją recenzję (wcale nie bezkrytyczną) z jego spektaklu „Patron” zakończyłam takim passusem:

 

„Łukasz Gajdzis tym spektaklem żegna się z gnieźnieńską sceną. Należą mu się podziękowania za to, że wspólnie z dyrektor Nowak wyprowadzili ten teatr w zupełnie nowe i nieznane mu wcześniej rejony i pozwolili, by stał się miejscem prawdziwej sztuki teatru, a nie przysłowiowym «teatrem w mieście na G». Panie Łukaszu: Bonne chance!”.

 

Nie rozumiałam tej nagonki na niego, a kiedy w trakcie rozmowy opowiedział o problemach, na jakie się natknął w Bydgoszczy, zaczęłam podziwiać go za to, z jaką klasą potrafił się zachować, publicznie nie rozpowszechniając tych wiadomości, choć być może zmieniły „opinię publiczną”, jaką mu przyprawiono.

W trakcie tej rozmowy wciąż pytał mnie, co dzieje się w gnieźnieńskim teatrze. Powiedział:

 

„Pierwszy teatr jest jak pierwsza dziewczyna. Nigdy się o nich nie zapomina”.

 

Choć swoją teatralną karierę (wtedy jeszcze głównie jako aktor) zaczynał w Bydgoszczy, to właśnie Teatr Fredry był dla niego „tym pierwszym”. Nic dziwnego, dał tej scenie bardzo wiele i wywarł wpływ na jej kształt, jak żaden inny później „zastępca dyrektora” czy też „konsultant artystyczny”.

Ma tego świadomość dyrektor Nowak, gdy pisze w zamieszczonym na stronie teatru nekrologu:

 

„Zainaugurował cykl Międzynarodowych Rezydencji Teatralnych, był inicjatorem projektu przebudowy i modernizacji budynku teatru oraz jego otoczenia. Zarażał wszystkich swą energią i pasją, pracując z nami na rzecz wypromowania w Polsce marki Teatr Fredry”.

 

Dzięki niemu pierwszym z rezydentów cyklu był Amerykanin Joe Hendel, który pod artystyczną opieką Łukasza zrealizował „Hotel pod Wesołym Karpiem” – wspaniały, wesoły i technicznie perfekcyjny spektakl, który zarazem mądrze mówił o polsko-żydowskich relacjach.

 

Patron, fot. Dawid Stube

Patron, fot. Dawid Stube

Jak wspominała Justyna Łagowska, to właśnie Gajdzis zaproponował jej, by poza scenografią (czym zajmowała się dotąd w teatrze) zajęła się też reżyserią.

Tak powstała w Gnieźnie wspaniała „Alicja w Krainie Czarów”, a polski teatr zyskał nową, wybitną reżyserkę. Szerszemu kręgowi odbiorców z Wielkopolski Łukasz dał się także poznać jako bardzo utalentowany reżyser, który stworzył trzy świetne przedstawienia w swoim „pierwszym” teatrze: „Szpaka Fryderyka” (2014), „Zjednoczenie dwóch Korei” (2015) i „Patrona” (2016), za które zbierał znakomite recenzje.

O „Szpaku Fryderyku”, będącym do dziś w repertuarze Teatru Fredry, Juliusz Tyszka pisał:

 

„Cała przestrzeń sceny i ograniczonej do parteru widowni jest ciekawie zagospodarowana przez aktorskie działania: pan Kowalski na samym początku wychodzi nie z kulis, ale z drzwi na widownię, oboje antagoniści swobodnie przemieszczają się w trakcie spektaklu między małymi widzami, ocierając się o ich nogi, a znaczna część historii o perypetiach szpaka Fryderyka jest opowiadana przez Siedleckiego i Rozwadowską przez mikrofony stojące z boku widowni, na wysokości siódmego rzędu itp. itd. Nihil novi, to jasne, ale tutaj – w odróżnieniu od wielu innych przedstawień w polskich teatrach – te «nowoczesne (?) chwyty inscenizacyjne» są zastosowane konsekwentnie i służą od początku do końca nadrzędnemu celowi – mądremu animowaniu młodych widzów, wciąganiu ich w materię spektaklu, ryzykownemu momentami oddawaniu im inicjatywy w dziele rozwijania akcji. (…) Bardzo poważne przesłanie tego spektaklu podane jest bez nadęcia, na wesoło, w atmosferze zabawy, czasem nawet grepsu czy wygłupu (vide świetny numer ze «szczurem», który prowadzi na start gotowy do lotu «dom-samolot» dwiema lampami typu lotniskowe follow me). Tyle że tutaj te wygłupy są w dobrym guście, zagrane bez gburowatej, niesmacznej przesady, we współpracy z dziećmi” (Juliusz Tyszka, Teatr – odtrutka, teatralny.pl).

 

Frankofil

Łukasz był niepoprawnym frankofilem i to znalazło odbicie w jego twórczości. Ukończył PWSFTviT w Łodzi na wydziale aktorskim, jednak szybko zainteresował się reżyserią. Z tego powodu studiował również reżyserię operową w Krakowie, ale praktyczne doświadczenia zbierał w paryskim Conservatoire National d’Art Dramatique. Potem jeszcze pracował jako asystent reżysera w operach w Paryżu, Lyonie, Genewie.

 

Może gdyby czas poświęcony na zdobywanie doświadczeń za granicą przeznaczył na „kolegowanie się” z polskim środowiskiem teatralnym, nie byłby przez niektórych postrzegany jako „pan Nikt”, który powinien znać swoje (dalekie) miejsce w środowiskowych rankingach?

W Paryżu – jak mówił – czuł się najlepiej i esprit francuskiej kultury bardzo mu odpowiadał. Był pierwszym, który wprowadził do polskiego teatru twórczość Joëla Pommerata. Jak pisałam przed laty – kiedy jeszcze nie znaliśmy się osobiście:

 

„Gajdzis [w „Zjednoczeniu dwóch Korei”] postawił na siłę i urok opowieści Pommmerata oraz na aktorów, ograniczając zabiegi inscenizacyjne do niezbędnego minimum. Był to bardzo skuteczny artystycznie wybór, ponieważ w efekcie powstało przedstawienie, które dobrze się ogląda, które nie nuży, które pozwala trochę się pośmiać, a także zadumać nad tym, jak skomplikowane bywają relacje międzyludzkie” (L’amour, ça fait pleurer, teatralny.pl).

 

Jako reżyser Łukasz wierzył w opowieść, stąd jego inscenizacje mogły wydawać się mało awangardowe, za to – dokładnie tak samo jak w życiu – umiał konstruować wypowiedź tak, by go chętnie słuchano. To wraca we wspomnieniach wielu osób – jak wspaniałym rozmówcą był Łukasz. Miał niebywały dar przechodzenia w rozmowach od spraw błahych do autentycznie głębokich, dotykających swojej i rozmówcy prywatności, umiał przy tym uważnie słuchać. Zawsze uśmiechnięty, był świetnym kompanem, absolutnie bez zadęcia traktującym swój status artysty reżysera, dyrektora teatru.

Wspominam drobne zdarzenie z naszej współpracy przy „Prapremierach” w 2018 roku. W trakcie tej czołowej, również towarzyskiej, bydgoskiej imprezy Łukasz przemykał przez teatr tak, jakby się chciał ukryć w tłumie. Nie epatował swoją osobą. Zwróciliśmy mu z krytykiem Tomkiem Domagałą uwagę, że powinien się jednak bardziej ujawniać jako nowy gospodarz tej sceny.

 

Patron, fot. Dawid Stube

Patron, fot. Dawid Stube

Następnego dnia przychodzę do teatru, a na zewnątrz, na szczycie schodów, stoi bardzo uroczyście ubrany Łukasz i wita wszystkich obecnych. Kiedy podeszłam do niego, uśmiechnął się szelmowsko i powiedział: „Chciałaś, to masz”.

„Prapremiery”, których byłam współkuratorką, była to nasza jedyna współpraca teatralna. Ale nie jedyna w ogóle. Łukasz co jakiś czas dzwonił, pytał, co słychać. W czasie jednej z takich pogaduch powiedziałam mu, że kupiłam dom na francuskiej wsi. Łukasz natychmiast zadeklarował, że chętnie przyjedzie. Uprzedziłam go, że te pierwsze wakacje to przede wszystkim czas remontu. Bez zastanowienia odpowiedział:

 

„To przyjadę pomóc.”

 

Rzeczywiście któregoś dnia, zapowiadając się kilka godzin wcześniej, zjawił się przed domem w towarzystwie jakiegoś Francuza, którego namówił, by pomógł mu odnaleźć naszą małą wioseczkę. W kontakty z miejscowymi wchodził radośnie i z ochotą. Panią z mobilnej piekarni przekonał, by zatrzymywała się nie tylko po drugiej stronie rynku, ale także przed naszym domem. Do dziś odbieramy bagietki dwa metry od furtki.

 

Tak jak Łukasz zapowiedział, bardzo energicznie włączył się w fizyczne prace remontowe. Pamiętać go będę więc nie tylko dzięki jego przedstawieniom, ale temu, co zrobił u mnie w domu – jawny, namacalny ślad tego, że był. Wieczorami ucztowaliśmy do późna, prowadząc zawsze długie, czasem ważne, czasem nieważne rozmowy.

Po pracy, przed kolacją Łukasz siadał przed domem, zakładał słomkowy kapelusz i czytał Baudelaire’a w oryginale. Nie było w tym żadnej pozy. Nadal pochlapany farbą, co jakiś czas dzielił się przez okno fragmentami, które go zauroczyły. Takiego go zapamiętam.

Cieszyłam się, że jakiś czas temu wróciło mu zainteresowanie teatrem. Odpisał, że wolałby robić coś w operze.

 

Napisałam: „Wszystko w swoim czasie”. A on: „Po co czekać. Można nie dożyć”.

 

 

Takie small talks. Nie mogę się pogodzić z tym, że nie doczekałeś.

Łukasz Gajdzis został pochowany 24 marca 2023 w Koszalinie na cmentarzu przy ulicy Gnieźnieńskiej.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
0
Świetne
Świetne
0
Smutne
Smutne
8
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0