Nie widzę w człowieku obcego
Opublikowano:
22 października 2019
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
O wędrowaniu po świecie, pomaganiu i spotkaniu z „tym innym” opowiada Maciej Pastwa, podróżnik i aktywista społeczny, nagrodzony za swoją działalność przez Marszałka Województwa Wielkopolskiego.
Czy do działania na rzecz innych nakłoniło pana jakieś szczególne zdarzenie?
Zawsze lubiłem aktywność, w młodości satysfakcję sprawiało mi bycie działaczem w ruchu młodzieżowym MONAR. To, co robię, robię w dużej mierze dla siebie. Poświęcam coś, ale też czerpię radość z akcji społecznych. Chociaż czasem coś się nie udaje, a projekty bywają wyczerpujące.
Po powrocie z Kanady impulsem do działania było słynne powiedzenie Lecha Wałęsy: „weźcie sprawy w swoje ręce”. Mimo że większość się wtedy z tego śmiała, ja rozumiałem te słowa w taki sposób, że jest wiele do zrobienia w Polsce, a rządzący wszystkiego nie załatwią. My też możemy mieć w tym jakiś swój udział. Ludzie mówili: „niech to zrobi Kulczyk jako najbogatszy Polak”. Odpowiadałem na to: „A my? Czy na Kulczyku spoczywa pełna odpowiedzialność za świat?” I zastanawiałem się, co ja jako zwykły człowiek mogę zrobić. Nie jestem świetnie wykształcony, jestem dyslektykiem i dysgrafikiem, ale to mi nie przeszkodziło, by zacząć wymyślać projekty.
Jaka była pierwsza taka akcja?
Związana była z podróżnikiem Kazimierzem Nowakiem, który w latach 1931–1936 przejechał samotnie 40 tys. kilometrów przez Afrykę z północy na południe i z powrotem. A pamięć o nim zaginęła. W 2004 roku jechaliśmy z kolegą samochodem przez Afrykę i rozmawialiśmy o tym, jak niewiarygodne jest to, że mało kto o nim słyszał. Zastanawiałem się, co mogę z tym zrobić.
Pomyślałem o płycie pamiątkowej w kształcie Afryki na dworcu kolejowym, bo to miejsce, gdzie jest dużo podróżnych. Dyrektor dworca wyraził zgodę, a ja to sfinansowałem. Powstało jednak pytanie, kto by tę tablicę mógł odsłonić. Przyszedł mi do głowy Ryszard Kapuściński, ale nikt nie wierzył, że uda się go do tego nakłonić.
Zgłosiłem się do Wydawnictwa Sorus, które wydało książkę o Nowaku „Rowerem i pieszo przez Czarny Ląd”, zredagowaną przez Łukasza Wierzbickiego. Wydawnictwo wysłało ją do Kapuścińskiego, dołączając prośbę o odsłonięcie tablicy. Miałem szczęście, bo akurat przyjeżdżał do Poznania odebrać nagrodę Fundacji Hipolita Cegielskiego, a postać Nowaka go zafascynowała. Dzięki tej tablicy, która kosztowała mnie 2 tys. złotych, pamięć o Kazimierzu Nowaku odrodziła się, a książka ukazała się ponownie i sprzedała w około 50 tys. egzemplarzy.
Jak wyglądały kolejne działania o charakterze charytatywnym?
Było sporo tanich projektów, które sam mogłem sfinansować. W Ekwadorze, w Parku Narodowym Cajas nie było naniesionych szlaków, gubili się tam ludzie. Po rozmowie z władzami parku namalowałem 56 km szlaków i ustawiłem 21 oznakowań, gdzie zgodnie z mapą te szlaki się zaczynają i kończą. Dzięki temu wzrosło bezpieczeństwo odwiedzających i zmniejszyło się dewastowanie przyrody. Te szlaki funkcjonują do dziś. Ufundowałem tam również przystanek autobusowy. Koszt całego projektu wyniósł 3 tysiące złotych.
Płynąc Amazonką na peruwiańskim statku, widziałem, ile jest śmieci w wodzie. Wpadłem wówczas na pomysł, żeby umieścić na 86 promach nalepki edukacyjne, około 500 sztuk, mówiące o szkodliwości wrzucania śmieci do wody i konieczności zbierania ich do worków. Tam ludzie nie zastanawiają się, co robią. W Iquitos zwróciłem się do władz, było akurat przed wyborami (wtedy wiele można załatwić) i zorganizowaliśmy ze studentami sprzątanie portu Belen.
W Afryce ufundowałem studnie: dwie głębinowe (w domu dziecka w Bangi i koło Czadu) i jedną otwartą, dla zwierząt. Przekazałem na ten cel około 50 tys. złotych włoskiej lekarce, która leczyła mnie, gdy w czasie sztafety rowerowej, podążając śladami Nowaka, nabawiłem się infekcji nogi. Kolejne dwie studnie dla trędowatych w indyjskiej miejscowości Purii współfinansowałem wraz z poznańską fundacją Redemptoris Missio.
Potem było zbieranie odzieży w Poznaniu dla pierwszych uchodźców z Syrii, których umieszczono w Bułgarii w miejscowości Charmanli. Zawiozłem tam część odzieży własnym samochodem z przyczepą. A miesiąc później wraz z ekipą warszawską zebraliśmy w Poznaniu i Warszawie około 30 ton odzieży, z czego 20 dotarło do obozu w Charmanli. To właśnie tam przez miesiąc mieszkałem z uchodźcami, spałem i jadłem razem z nimi. Ufundowałem im również lekcje języka niemieckiego. Kolejną partię odzieży razem ze Stowarzyszeniem Lepszy Świat przekazaliśmy Fundacji Wolna Syria, która zajmowała się zbieraniem rzeczy dla Syryjczyków.
A potem był Nepal i szkoła.
To było trudne przedsięwzięcie. W Nepalu w 2015 roku doszło do potężnego trzęsienia ziemi. Wraz ze Stowarzyszeniem Lepszy Świat chcieliśmy odbudować zniszczoną szkołę w wiosce Bakrang-6. Zbiórka pieniędzy trwała kilka miesięcy. Nepalczycy mieli w międzyczasie przygotować i zgłosić do władz projekt, ale po naszym (moim i Sylwii Jędernalik) przylocie do Nepalu okazało się, że tego nie zrobili. Trzeba było to nadrobić.
Walka o pozwolenie na budowę trwała 169 dni, przez co ukończenie projektu opóźniło się o rok. Proces budowy też był trudny. Ostatecznie w czerwcu 2017 roku otworzyliśmy piękną, nowoczesną i wytrzymałą na trzęsienia ziemi szkołę o powierzchni 600 kwadratowych z ośmioma salami lekcyjnymi. Całe przedsięwzięcie kosztowało około 420 tys. złotych.
Darczyńcy mogą być z tego dumni, ale dla nas był to projekt wypalający energetycznie. Obecnie w szkole w Bakrang nadal pracują wolontariusze uczący języka angielskiego, dzięki Marii Magdalenie i Michałowi Kwiatkiewiczom, którzy sponsorują ich pobyt w Nepalu.
Sprzedał pan swoje mieszkanie, żeby przeznaczyć większą kwotę na ten cel. Nie mówiono panu, że to szaleństwo? Jak reagowali ludzie?
Sama sprzedaż mieszkania i przekazanie pieniędzy były paradoksalnie najłatwiejszym elementem w całym projekcie. Największy trud związany był z codzienną, mozolną pracą na miejscu, którą przez półtora roku podejmowaliśmy przy budowie szkoły. Gdyby nie zaangażowanie mojej narzeczonej Sylwii Jędernalik i pomoc prezeski Stowarzyszenia Lepszy Świat, Ani Wawrzyniak (która w Polsce troszczyła się o projekt), szkoła nigdy by nie powstała. To było jak rzucenie się na głęboką wodę.
Co pana pędzi po świecie? Uważa się pan za turystę czy podróżnika?
Od dziecka marzyłem, żeby podróżować. Różnica? Podróż jest moim sposobem na życie, turysta zaś odrywa się od życia. Jedzie na dwa, trzy tygodnie, najczęściej na zorganizowane wakacje, często mieszka w luksusowych hotelach. Ja sobie wszystko organizuję sam, śpię w najtańszych miejscach, do których turysta nie chciałby zaglądać. Staram się żyć tanio, żeby jak najdłużej być w podróży.
Turysta odpoczywa, a podróżnik jest zainteresowany światem, chodzi bocznymi ścieżkami. Prawdziwe życie nie toczy się tam, gdzie jest stare miasto. Zresztą turystyka zabija dawny świat.
Jak to się dzieje? Jakie są skutki zalewu turystycznego?
Miejsca związane z lokalnymi tradycjami zamieniają się w komercyjne, nastawione na duży zysk. Na miejscu tanich barów stawia się drogie restauracje. Podróżując, widzimy też, że ginie specyfika stroju, bo wszyscy zaczynają ubierać się tak samo. W Nepalu na wesele mężczyźni zakładali tradycyjne ubranie, a na to europejską marynarkę. Kobiety częściej zachowują tradycyjny strój.
Tak zwane pamiątki też często nie są robione na miejscu, ale pochodzą z Chin. Płynąc jeziorem Titicaca, widziałem, że Indianie na wyspach trzcinowych zachęcali turystów do kupowania pamiątek, byłem ciekaw, gdzie oni to produkują. Kapuściński mawiał: „Patrzcie, co jest z tyłu”. Zaglądam na tyły tego interesu, nie było tam żadnej produkcji, tylko punkt sprzedaży. Coraz częściej nie ma to nic wspólnego z ludową wytwórczością.
W Nowej Zelandii i Kanadzie napływ bogatych Chińczyków z dużymi pieniędzmi powoduje, że ceny idą w górę i autochtonów nie stać już na kupienie domu. Co więcej, coraz częściej w wielu państwach Europy widać napisy „Witamy uchodźców, nie chcemy turystów”.
Z czego pan żyje na co dzień?
Mam dom na Plewiskach, który wynajmuję. Za młodu, mając 19 lat wyjechałem do Grecji, potem spędziłem cztery lata w Kanadzie, mam obywatelstwo kanadyjskie. W 1991 roku wróciłem do kraju. Miałem świadomość, że kupowanie domu blisko miasta to przyszłość, widziałem, jak to się działo w miejscowościach pod Toronto, które się rozrastały. Dzięki najmowi mogę podróżować. Ale muszę zaznaczyć, że to są podróże za niewielkie pieniądze.
Czy pan łazęguje, czy pomieszkuje w różnych miejscach?
Łazęguję. Ciekawe jest też pytanie: „po co się podróżuje?”. Ja podróżuję dla widoków. Mogę godzinami patrzeć na piękne krajobrazy, chociaż w końcu ciągnie mnie, żeby jechać dalej. Ale zachwyca mnie też zwykła łąka, pole czy zmieniające się barwy światła. Uczę się przez całe życie, że nie trzeba wyjeżdżać na drugi koniec świata, by zachwycać się pięknem.
To gdzie jest pana dom? Dla kogoś, kto żyje podróżą, dom może być wszędzie?
Kiedyś myślałem, że tak może być. Podjąłem nawet próbę zamieszkania w Hiszpanii, ale to nie wypaliło. Nie mieliśmy tam znajomych. Hiszpanie są wyluzowani, ale z upływem czasu zaczęło mnie to drażnić, bo to wyluzowanie ma swoje inne oblicze, gdy trzeba przejść do czynu. Oni potrzebują ileś dni, żeby się zebrać, a ja bym chciał działać zaraz. Więc wracam tutaj. Mój dom to Polska. Nie wyjeżdżam na więcej niż osiem miesięcy. Jak jest już za dużo nowych bodźców, czuję, że czas wracać.
Historie z dzieciństwa dyslektyków sprzed lat są powtarzalne. To opowieści traumatyczne. Jaki to miało na pana wpływ?
Do dziś ponoszę tego konsekwencje. Uważano, że jestem zdolny, ale leniwy, chociaż poświęcałem mnóstwo czasu na naukę. Mama siedziała nade mną przy lekcjach, czasami odczuwałem to nawet jako przemoc. Chodziłem do poradni, robili mi tam jakieś badania, douczali, ale nie wiedzieli, że jestem dyslektykiem. Dowiedziałem się o tym dopiero w Kanadzie, gdy miałem 21 lat, oglądając jakiś program w telewizji.
Dziś ubóstwiam czytać, robię to dwie godziny dziennie, ale nie widzę żadnego postępu. Mój umysł nie jest chyba już w stanie się wyćwiczyć. Wspaniałą nauczycielkę, panią Małgorzatę, miałem w szkole cukierniczej. Dawała mi trzy na szynach za ponad sto błędów na dyktandzie. Jestem jej wdzięczny, bo trzy na szynach było motywujące. Ale przeszłość ciągnęła się za mną.
Długo myślałem, że całe życie będę w cieniu, że niewiele jestem wart. Moje działania społeczne były alternatywnym sposobem walki o uwagę, o miłość. Nienawidziłem pytania: „jak ci idzie w szkole?”. Dlatego pamiętajmy, aby nie przekreślać tych, którzy nie są wybitni i pozornie nie rokują.
Jak dzisiaj wygląda pana poczucie wartości?
Znacznie lepiej, moje życie to teraz podróż o znaku dodatnim, dzięki działaniom pomocowym, których się podejmuję. W 1997 roku zdałem maturę, nauczycielka wiedziała już, że jestem dyslektykiem, wysłała mnie więc po zaświadczenie do psychologa. Wróciłem do tego samego ośrodka, który kiedyś mnie badał, ale początkowo nie chcieli mi zrobić badań, tłumaczyli, że nie robią tego z dorosłymi. Uparłem się. „Nie wiedzieliście wtedy, co to dysleksja, to teraz musicie dać mi to zaświadczenie, bo chcę zdawać maturę”. I udało się. Całe życie marzyłem, aby dostać się na studia psychologiczne, ale ostatecznie nigdy się nie dostałem.
Miał pan okazję poznać ludzi z różnych kultur. Czego potrzeba, żeby móc współodczuwać z innymi? Również z tym „obcym”?
Wystarczy z nim być. Ale jeśli wyjedzie się z przekonaniem, że ten obcy jest wrogiem, to się nie uda. Bliska jest mi książka Kapuścińskiego „Ten inny”. „Ten inny” może być przyjazny. Ja dobrze myślę o muzułmanach, spędziłem w Afryce ponad rok, przejechałem 50 tys. kilometrów i spotkałem po drodze miłych, dobrych ludzi. A teraz przedstawiają mi uchodźcę jako terrorystę. Ja tego nie rozumiem.
Większy terroryzm widzę w nas niż w nich. Co robią uzbrojone po zęby wojska francuskie w Czadzie, skoro Czad zyskał niepodległość? Myśmy to już przerabiali z wojskami rosyjskimi, które „tylko stacjonowały”. Wydobywane w Afryce surowce są wywożone do krajów byłych kolonistów i do Azji. A w Afryce panuje potworna bieda.
Bogate kraje północy każdego roku przekazują krajom południa 140 mld dolarów, ale dzięki różnym przepisom pozyskują 160 mld dolarów. Więc bilans jest ujemny o 20 mld dolarów. Miejscowi nie mają z czego żyć, chcą wyjechać do Europy. Nie wierzą, gdy im mówię, że tu też jest bezrobocie. Mają wyobrażenie raju. Potem przychodzi rozczarowanie.
Czy wędrówka zmienia?
To jest proces. Musiałbym mieć dwa życia, żeby to ocenić. Kiedy jestem w procesie wędrowania, to nie wiem, co się we mnie dzieje. Może dlatego, że podróżowanie jest moim życiem.
Czy podróżując, doświadczył pan niechęci lub wrogości ze strony obcych?
Ja nie widzę w człowieku „obcego”. Mieszkałem razem z uchodźcami w Bułgarii, jadłem z nimi, rozmawiałem. Poznałem ich i nie widziałem w nich wrogów. Nas się straszy przed innymi, a ja nie doświadczyłem otwartej wrogości.
Była jedna sytuacja, w Republice Środkowej Afryki, gdy nie dałem łapówki policjantom na jednym z check pointów i zostałem bezprawnie uwięziony. Problemem jest, że to jeden z najbiedniejszych krajów Afryki, gdzie panuje straszna korupcja. Trafiłem do aresztu, policja ukradła część mojej gotówki, władze polskie o mnie walczyły, w końcu zostałem na własny koszt deportowany do Polski. Gdy w areszcie pytali, po co przyjechałem, tłumaczyłem, że chcę ufundować studnie głębinowe z moich pieniędzy. Ale oni nie rozumieją, co to bakterie i mówią: „przecież mamy wodę”.
Poza tym jednym zdarzeniem doświadczyłem jednak dużo życzliwości, a sam pobyt w areszcie również nie był dla mnie żadnym traumatycznym doświadczeniem. Choć brzmi to dziwnie, wszyscy byli tam sympatyczni i nikt nie chciał zrobić mi krzywdy. Jedyny problem to fakt, że przecież nie po to przyjechałem do Afryki, aby siedzieć w areszcie. Miałem budować studnię. Ja naprawdę nie widzę drugiego jako „obcego”, inność nie ma znaczenia, ważniejsze, jaki ktoś jest jako człowiek.
A czy ostatnio zrobił pan coś dla innych?
Tak, wraz z Sylwią podczas naszej podróży po Ameryce Środkowej posprzątaliśmy szlak pieszy prowadzący na najwyższy szczyt Panamy. Zebraliśmy dwieście litrów śmieci. A w maju na wyspie Caye Caulkier w Belize wraz z młodzieżą z lokalnej szkoły zebraliśmy ich około pięć litrów. Jak widać, zawsze można znaleźć powód do działania i nie potrzeba na to wielkich funduszy. Wystarczy chcieć.
MACIEJ PASTWA – poznaniak, podróżnik, działacz społeczny i wolontariusz. Do tej pory odwiedził już ponad 100 państw na sześciu kontynentach. Od 25 lat jest wegetarianinem, który ponadto od wielu lat w każdą niedzielę nie mówi i nie je. Miłośnik gór, niezależności i przemierzania świata swoim własnym kamperem.
Strona internetowa z opisem projektów: pastwa.eu