Medyczna adaptacja „Konstelacji” w Teatrze Polskim
Opublikowano:
3 lutego 2015
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
W spektaklu nie ma miejsca na choćby jedno słowo, które brzmiałoby autentycznie. Wszystko jest tu mielone do momentu, w którym stracimy wiarę w unikalność wypowiadanych przez nas słów. Roland i Marianne budują romans z bloków tekstu, topornych brył słów, dzięki którym emocje im podskoczą, albo wszystkie członki uwiędną.
Pierwsza premiera Teatru Polskiego w tym roku kalendarzowym ma bez wątpienie wiele wspólnego z chłodem zimy. Na tyle przenikliwym, by zmusić do noszenia rękawiczek i czapek, lecz nie dość agresywnym, by skłonić do gorzkiego narzekania – bo nie wieje nam bezpośrednio w twarz, tylko kąsa w boki.
Reżyserka Agata Biziuk zaproponowała poznaniakom medyczną adaptację „Konstelacji” Nicka Payne’a, kultowej sztuki młodego, zdolnego Brytyjczyka, której tekst otwierają trzy cytaty autorstwa Stevena Weinberga, Johna Graya i Peter Atkinsa. To zbiór wyimków o głupocie ludzi, zbyt ufnych w potęgę nauki i szukających domniemanego sensu w bezsensownym wszechświecie. Poszukiwania biorą się z niewiedzy, że jedyna słuszna droga, to redukcjonistyczny punkt widzenia – obojętnie, jak bardzo by nas nie pozbawiał człowieczeństwa (czyli zdolności do wiary, auto-iluzji i innych ludzkich zboczeń).
„Konstelacje” ponoć mają ilustrować koncepcję równoległych wszechświatów, w których Marianne i Roland przeżywają (nie przeżywają) swojego romansu.
Payne zbudował tekst sztuki z szeregu repetycji, kompulsywnie zapętlonych, uparcie powracających w różnych podaniach tekstu, czasem nieznacznie zresztą zmodyfikowanego (sygnał, że każde przedstawienie teatralne jest trochę unikalne, a trochę takie, jak zupka chińska: z tymi samymi, cudownie chemicznymi aromatami i psychodelicznymi kolorami „natury”).
Aktorzy powtarzają swoje wypowiedzi do momentu, do którego coś zaiskrzy między postaciami, lub – czego można się spodziewać – słowa stracą swoje znaczenie, wartość i jakikolwiek ciężar. Agnieszka Findysz i Piotr B. Dąbrowski mają doskonałą okazję do popisu, bo chyba każdy aktor kocha zabawę w Jekylla i Hyde’a, bezustanną żonglerkę różnymi konwencjami (powiedz to tak, jakbyś mnie kochała; powiedz to tak, jakbyś mnie odtrącała; powiedz to tak, jakbyś się ze mną żegnała).
W poznańskiej adaptacji eksperyment z „Konstelacji” dryfuje w stronę refleksji na temat współczesnej roli teatru: dziś, gdy trudno coś powiedzieć i jeszcze trudniej, aby taka wypowiedź nie była już przeterminowana (zanim nasze usta wyplują ją na zewnątrz, słowa zgniją w środku). Biziuk jest jeszcze bardziej pesymistyczna pod tym względem niż Yasujirō Ozu. Japoński reżyser wyrzucał ze scenariuszy swoich filmów sceny rytuałów: ślubów i pogrzebów, pozostawiając wszystko to, co pomiędzy, a więc drobne i (pozornie) bez dramaturgicznego znaczenia. W tych krótkich chwilach szukał być może czegoś wyjątkowego, acz mało zauważalnego na pierwszy rzut oka. W „Konstelacjach” nie ma jednak miejsca na choćby jedno słowo, które brzmiałoby autentycznie. Wszystko jest tu mielone do momentu, w którym stracimy wiarę w naszą oryginalność, w unikalność wypowiadanych przez nas słów. Roland i Marianne budują romans z bloków tekstu, topornych brył słów, dzięki którym emocje im podskoczą, albo wszystkie członki uwiędną.
Biziuk podjęła sztuczną konwencję, pokazując mechanizm miłości w całej jego losowości. Maszyneria podrywu sprawdza się bądź nie.
Pszczelarz Roland wzbudza namiętność w fizyczce Marianne, bądź zostaje przez nią brutalnie wykopany z wygodnego łóżka (co zabawne, za każdym razem mówi to samo). Jest jak truteń, o którym pisze Payne: nawet jeśli w glorii sukcesu podejmie się kopulacji z królową pszczół, za chwilę penis mu uschnie i odpadnie. Bo nie liczy się to, czy para bohaterów uprawia ze sobą aseptyczny seks, czy ktoś z nich jest w ogóle choć trochę zainteresowany drugim człowiekiem, czy zaraz umrze, bo rak zalągł się w jego płacie czołowym. Wszystko to już było po wielokroć i w o wiele ciekawszych układach, zagrane przez wielkich i pięknych. My tylko odtwarzamy to, co jest w nas zakodowane, i robimy to niechlujnie – pomiędzy ulami Pszczelarza i kolejnymi artykułami naukowymi Fizyczki. Po takim przedstawieniu pozostaje wyrzucić melodramatyczne filmy erotyczne z lat 70. i odpalić na kinie domowym współczesne, medyczne filmy porno. Pamiętajmy jednak, aby były na Blu-ray.
CZYTAJ TAKŻE: PRIV, czyli podglądanie prywatności
CZYTAJ TAKŻE: Antoni Rut
CZYTAJ TAKŻE: Trzydziestolatki mają głos. Rozmowa z Magdą Nowicką Chomsk