Muzyka bezcenna w Wielkopolsce #48
Opublikowano:
7 czerwca 2022
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
„Muzyka bezcenna w Wielkopolsce” to rekomendacje albumów z naszego regionu, których autorzy umożliwiają ich bezpłatne pobranie. W tym odcinku Barbara Karlik, Kłębina i Sorrow.
BARBARA KARLIK
Mairi Cláirseach śpiewa
wydanie własne, 2021
Barbara Karlik to poznańska harfiarka i wokalistka (ale też tancerka i tłumaczka), która choć zdaje się mieć wszystko, by zdobyć popularność choćby na naszą lokalną skalę, to dla większości jak na razie pozostaje raczej piękną tajemnicą. Jak sama podkreśla, dużo podróżuje, często koncertuje (przeważnie na LARP-ach, czyli imprezach typu live action role play), jednak zwykle od tradycyjnych sal woli te cyfrowe.
Najczęściej występuje na Twitchu, na którym z powodzeniem prowadzi swój kanał, streamując dla słuchaczy z całego świata.
Największym wyróżnikiem twórczości Basi – grającej nie tylko muzykę historyczną, folkową i filkową (a więc związaną z folklorem wymyślonych plemion i światów), ale również własne kompozycje – jest przede wszystkim jej czarujący instrument, obok którego trudno przejść obojętnie. To wierna replika wczesnej harfy celtyckiej z XVI wieku, popularnej w Irlandii i szkockim regionie Highlands od X aż do XIX wieku.
W ciągu ostatnich lat Karlik miała możliwość poznania technik gry współczesnych, gaelickich mistrzów harfy, a także zgłębiania na miejscu najlepszych tradycji irlandzkich i szkockich. Starczy dodać, że jej nauczycielami byli choćby Ann Heymann, Siobhán Armstrong, Javier Sainz, czy Andrew Lawrence King.
Jak przyznaje Karlik, dziś z harfą jest „na pełen etat” i to bardzo słychać – choćby na jej ostatniej, wydanej w Wigilię ubiegłego roku płycie „Mairi Cláirseach śpiewa”, nagranej już w 2006 roku, w podziemiach jednego z tamtejszych klasztorów. Zawarte na niej kompozycje prowadzą naszą wyobraźnię ku malowniczym wzgórzom Irlandii i Szkocji, jednak jak słusznie zauważa autorka, również przez karty starych książek, i nie bez odrobiny humoru, przełamującego mistyczny klimat jej twórczości.
Wyruszcie w tę podróż!
KŁĘBINA
Kartony
wydanie własne, 2021
Poznajcie Kłębinę – magistra, mecenasa i filantropa techno. Kto się orientuje, co w Poznaniu w tej muzyce piszczy, ten zdaje sobie sprawę, że to postać zacna. Kim jest naprawdę, wiedzą nieliczni, jednak o jego działalności wśród miłośników siarczystego 4/4 w tempie 128 uderzeń minutę wspomina się nad wyraz często.
Magister Kłębina to zagadka, ktoś taki jak Noriaki, i choć jak pokazują kluby Projekt LAB czy Schron, wszędzie ma sporą konkurencję, to jest jednym z tych, których sprawdzić warto najbardziej.
Zwłaszcza, że jest w czym wybierać. Niby głównym tematem powinny być tu jego najnowsze „Kartony”, ale równie dobrze mógłby być nim każdy krążek, jaki wyszedł spod jego ręki. Tym bardziej, że wzorem tego ostatniego, również poprzednie dostępne są dla nas do darmowego pobrania, razem tworząc spójną całość, z pietyzmem skonstruowaną w jego domowym laboratorium.
Kłębinie najlepiej wychodzą eksperymenty o charakterze hybrydowym – atmosferyczne dub techno spawa z elementami microhouse, nie stroniąc nawet od brutalnego IDM-u, czego dowodem jest choćby schowany w „Kartonach” utwór „Falowanie”, za sprawą cyfrowego zgiełku przypominający najbardziej wykręcone kompozycje legendarnego Autechre.
Minimalizm okładek płyt Kłębiny, niektórym może się kojarzyć się również z katalogiem niemieckiej wytwórni Raster-Noton, i to też jest bardzo dobry trop. W końcu i u niego znajdziemy odhumanizowany glitch, estetyczny, wręcz pedantyczny, który za sprawą prymitywnego pulsu pobudza nasze nogi do ruchu, a głowę do myślenia. Pod wieloma względami to bardzo podobna jazda do tej, jaką od lat częstuje nas Byetone, Kangding Ray czy Scanner.
I niech ktoś jeszcze raz powie, że techno to muzyka dla idiotów…
SORROW
Black Crow
Sanctus Propaganda, 2021
Nie jest tajemnicą, że hardcore punk w Polsce zawsze miał się dobrze. W najlepszej kondycji wydaje się być, jeśli chodzi o jego bardziej radykalne odmiany, takie jak anarcho-punk czy crust, czasem określany też jako stenchcore. Płyty takich łotrów jak Filth Of Mankind, Homomilitia, Silna Wola, ale też Enough i Lost już wystarczająco pokazały, że naprawdę w niego umiemy. I z całą odpowiedzialnością można powiedzieć to również w odniesieniu do innych podwórek.
Nic więc dziwnego, że krążki wyżej wspomnianych są szeroko komentowane przez środowisko nie tylko w Polsce, ale (może przede wszystkim) w innych krajach Europy.
Powodem tego nie jest jednak jedynie biegłość w apokaliptycznych, ordynarnych brzmieniach, tonach i akordach, ale również przekaz – mroczny, radykalny, jakby zupełnie pozbawiony hamulców. Jednych to może odstręczać, innym imponować, i tak właśnie jest również z ostatnim, ubiegłorocznym, wydanym przez Sanctus Propaganda albumem chłopaków z poznańskiego Sorrow – on na pewno nie jest dla wszystkich.
To krążek skrojony według starej polskiej szkoły metalowego plugastwa.
Łycha old schoolowego death metalu, kilka solidnych garści crustu… Co jednak odróżnia Sorrow od większości reprezentantów sceny, to jednoczesna słabość do estetyki bardziej black metalowej, czyli szeroko pojętego pogaństwa, bijącego już z poziomu okładki. „Black Crow” jest jak zardzewiały i rzężący wehikuł czasu – wsiadamy i nagle cofamy się o te dwadzieścia lat, trafiając do piekielnego kotła, jak za złotych czasów Sanctum, Hellshock czy Last Legion Alive. I choć pali nas jak diabli, to chcemy więcej. Bo riffy są zbyt monolityczne, atmosfera zbyt gęsta, a tempa zbyt szybkie, by uciec.
Już nie ma odwrotu…