Muzyka bezcenna w Wielkopolsce #6
Opublikowano:
10 grudnia 2018
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
„Muzyka bezcenna w Wielkopolsce” to rekomendacje albumów z naszego regionu, których autorzy umożliwiają ich bezpłatne pobranie. W tym odcinku Mateusz Bąk, Pawlack i Vittuma.
MATEUSZ BĄK
„Pożółkłe przyszłe dni”, wydanie własne, 2018
Niech nie zwiedzie Was okładka tej płyty. Wbrew pozorom Mateusz Bąk ma niewiele wspólnego z przedstawicielami poezji śpiewanej, takimi jak Wolna Grupa Bukowina, Dom O Zielonych Progach czy Czerwony Tulipan. O wiele bliżej mu do sceny singer-songwriterskiej, którą dziś w Wielkopolsce dumnie reprezentuje dawno utytułowany już Fismoll, a w Łodzi wciąż zyskujący popularność Daniel Spaleniak.
Jak podkreśla autor „Pożółkłych przyszłych dni”, jego płyta powstała w wielu różnych stanach, miejscach i latach, jednak co ciekawe, „głównie w trybie pustelniczym”. Próżno szukać jakichkolwiek informacji na temat eremickiego stylu życia Bąka, jednak wsłuchując się w jego utwory, wyobraźnia podsuwa nam wyjątkowo przestrzenne i samotnicze obrazy.
Trzeba dodać, że są one nie tylko melancholijne, ale również dość niepokojące. „Ktoś był u mnie, a miałem zamknięte drzwi. Ktoś mnie okradł, a nie chowałem nic” – śpiewa artysta w „Drodze” cichym, jakby zlęknionym głosem, na tle złowróżbnych, mantrowych akordów akustycznej gitary. Chwilę wcześniej w podobnym tonie nuci: „Największy ból jest przed ukłuciem, a później dźgaj gdzie chcesz” („Utrata”), na koniec niemal szepcząc: „Słońce rozlało się przed blokiem w tnącej trawie, chłód piwnic pusty od żaru, a ty więdniesz wśród wyrzutów sumienia” („Kurz ze starej szmaty”). Niewątpliwie tkwi w tym albumie bliżej niedefiniowalne „coś”, przez które trudno jest nie określić go mianem wyjątkowego. Niby banalne instrumentarium, niby sprawdzone pieśniarskie patenty, a jednak „Pożółkłe przyszłe dni” pozostają w człowieku na dłużej. Przeżycie ich jest oczyszczającym doświadczeniem, którego nie zagłuszy nawet najgłośniej wyjące radio.
PAWLACK
„Dobra zabawa”, wydanie własne, 2017
Gdzieś między 2009 a 2012 rokiem, w różnorodnym świecie muzyki elektronicznej panowała wielka moda na styl, który w dość jednoznaczny sposób nawiązywał do lat 80. Do ich synth popu, disco, indie… Co ważne, granych w wyjątkowo słoneczny i rozmarzony sposób. Chillwave – jak nurt ten zwykle określano, choć nierzadko pojawiały się również takie terminy jak glo-fi czy hypangogic pop – zapoczątkował 31-letni dziś Chazwick Bradley Bundick, znany szerzej jako Toro Y Moi.
Nie będzie przesadą powiedzieć, że jego debiutancki album „Causers Of This” był jedną z najważniejszych płyt 2010 roku. W samych superlatywach rozpisywały się o nim dziesiątki magazynów i portali na całym świecie, dając wyraźny znak, że nadszedł czas „dźwiękowych pocztówek znad morza”. W świat słało je wielu – Washed Out, Neon Indian czy Blackbird Blackbird, zarażając zajawką producentów na całym świecie. Moda dotarła również do Polski – jej największym dowodem był chwilowy, choć imponujący sukces łódzkiego tria Kamp! (pamiętacie „Distance Of The Modern Hearts”?), o którym wieść dotarła nawet do Stanów Zjednoczonych. Później emocje towarzyszące temu fascynującemu nurtowi stopniowo opadały, jednak wciąż inspiruje on wielu podziemnych artystów.
Jednym z nich jest Pawlack – 21-latek ze Śremu, który pod koniec 2017 roku opublikował swoją pierwszą darmową EP-kę, relaksującą niczym kąpiel z bąbelkami. Gwarantuję, że wzorem tytułu płyty, czeka Was z nią naprawdę dobra zabawa.
Posłuchajcie choćby znajdującej się w samym jej środku piosenki „Leaves” z gościnnym udziałem wokalistki Ingi Chmurzyńskiej. Z nią niestraszna nawet najgorsza jesienna słota.
VITTUMA
„Emotives”, wydanie własne, 2018
Kilka miesięcy temu w sieci pojawiła się solowa płyta tajemniczej Vittumy – pilskiej wokalistki i producentki, znanej co niektórym z hardcore’owej kapeli Løvte, a dziś zaskakującej bardzo sugestywnymi brzmieniami – jak sama to określa – „emo-elektroniki”. To adekwatna nazwa, bo choć kompozycjom tej młodej dziewczyny daleko do muzycznych wytworów najpłaczliwszej subkultury, jaką kiedykolwiek mogliśmy obserwować, to kipią one wieloma, zwykle niezbyt przyjemnymi emocjami. Może nie tyle kipią, co raczej delikatnie bulgoczą.
Największą siłą „Emotives” jest bowiem wdzięk i wydźwięk wysublimowanej, awangardowej elektroniki (oraz wielu jej pochodnych), rodem z albumów innego, już o wiele bardziej popularnego rudzielca, Holly Herndon.
Jej wzorem, pilanka nie boi się nieprzystępnych konstrukcji. Zwykle oparte są na długich wstęgach minorowych dźwięków w niskich, basowych częstotliwościach, jeszcze niższych, miarowych, choć i często zupełnie „porozbijanych” stopach, szeleszczących artefaktach ze świata muzyki glitch oraz… I tu właśnie przechodzimy do sedna, bo mimo że nie pojawia się on tak często, jak moglibyśmy chcieć, to na tym krążku najważniejszy jest wokal. W przypadku Vittumy, pełni on funkcję instrumentu nadrzędnego wobec całej reszty. Artystka bawi się nim z kaskaderską śmiałością, co czasem przypomina diabelskie igraszki. Takie wrażenie można odnieść, słuchając mrocznego i dubowego utworu „Pakkomielle”, schizoidalnego i eksperymentalnego w stylu Björk kawałka „Blooming” czy futurystycznego, zupełnie odjechanego numeru „Happiness Is Easy”. W muzycznym podziemiu Wielkopolski raczej rzadko zdarzają się płyty tak starannie przemyślane i wypielęgnowane. Nie dość, że „Emotives” brzmi nader okazale, to jeszcze nęci swą niejednoznaczną zawartością, która nie powinna ujść uwadze żadnemu miłośnikowi szeroko pojętej „muzyki nowej”.
CZYTAJ TAKŻE: Muzyka bezcenna w Wielkopolsce #5
CZYTAJ TAKŻE: Chcę być niedookreślona. Rozmowa z Evą Navrot
CZYTAJ TAKŻE: Wena moja powszednia. Rozmowa z Pauliną Frąckowiak