Na salonach z różą w zębach
Opublikowano:
12 listopada 2021
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Poeta, krytyk , eseista „akuszer” debiutantów, działacz literacki, tegoroczny laureat Nagrody Marszałka Województwa Wielkopolskiego za osiągnięcia w dziedzinie animacji i upowszechniania kultury. Z Jerzym Grupińskim rozmawia Barbara Kowalewska.
Barbara Kowalewska: Czym była i jest dla pana poezja?
Jerzy Grupiński: Nie chcę odgrywać naturalisty – prymitywa. Jednak nie czuję się intelektualistą, w moim życiu jest i było wiele ważnych sfer: bliskie jest mi zielone – świat natury, równie ważne, co premiera w jakimś teatrze. A poezja? Jest potrzeba jedzenia, chodzenia, mówienia i – jako jedna z wielu – potrzeba pisania. To oczywiste.
BK: Wiersz jest jednak od dawna obecny na różne sposoby w pana życiu. Jak się zaczęła ta przygoda?
JG: Studiując polonistykę, biegałem – jak to mówią – „jak chłopiec za orkiestrą” , adorowałem ówczesnych poetów z Wierzbaka. Pierwszym ważnym pisarzem był dla mnie Józef Ratajczak. A życie zatoczyło koło i do dzisiaj mam bliskie kontakty z ostatnim z tej grupy, żyjącym na Węgrzech, czynnym literacko, Konradem Sutarskim. Uważałem, że ktoś musi przeczytać te moje wiersze, wybór padł na Józefa Ratajczaka.
Uznałem go za godnego przeciwnika, wysoki, silny. Zdobyłem adres i niezapowiedziany, z papierosem w zębach, zapukałem do jego drzwi. Przyszedłem z wierszami, byłem bezczelny, ale też sam tą sytuacją przerażony. Ratajczak ucieszył się, zapytał: „Aaa, to pan jest tym zegarmistrzem od Iłłakowiczówny?” Kiedy się dowiedział, że nie, był zły. Ja nalegałem, żeby przeczytał zaraz – teraz te wiersze.
Przeczytał, podumał, w końcu spojrzał tak, jakby pierwszy raz mnie widział, pochwalił jakieś metafory, zachęcił do pracy i tak się zaczęło.
BK: Można powiedzieć, że potem pan był z kolei przez wiele lat „akuszerem” młodych poetów?
JG: Staram się rozumieć debiutantów, traktuję uczestnictwo w literaturze jako zabieg rozwijający. Nie wszyscy będą Miłoszami, ale będą może wrażliwymi ludźmi, ambitnymi czytelnikami. Literatura nas otwiera, pisanie to nie tylko akt egotyzmu. Pisząc, mówimy za innych i do innych – to uczestnictwo, próba porozumienia , otwarcie się. Tu nie można oszukiwać. Trzeba płonąć, żeby zapalić. Jeśli ktoś kłamie w wierszu, to widać. Ważna jest prawda przeżycia oraz to, czy autor potrafi to przeżycie przenieść na język poezji. Ostatecznie przecież w jakiś sposób wiersz „dzieje się” w czytelniku.
BK: Jak się pan spotyka z debiutantami?
JG: Przypominam sobie zawsze to spotkanie z Józefem Ratajczakiem i to jak mnie przyjął. Po pierwsze, trzeba poświęcić czas, nie spieszyć się. Trzeba pamiętać, że ten ktoś przychodzi, bo ma nadzieję, że mentor pochyli się nad jego tekstami, że może też się otworzy, sprzeda mu jakąś swoją intymność. Ważne, żeby nie zrazić. Nawet jeśli widzę teksty słabe, szukam w nich jednak czegoś interesującego. Konkluzja jest często taka, że uczucia są szczere, ale istotne jest przecież, jakim językiem jest to powiedziane. Ciągle pytamy: jak to napisać, namalować, skomponować? Nie ma gwarancji, że ktoś, kto cierpiał, będzie to umiał przelać na papier. Liczy się to, co się stanie w czytelniku pod wpływem wiersza.
BK: Jakie wspomnienia nosi Pan w sobie z czasów zamkowego Klubu Literackiego, który założył Pan w 1970 roku?
JG: Mam wyrzuty wspomnienia, bo był to czas, kiedy nie bardzo wierzyłem innym i sobie. A były to przecież osoby, które przeszły do historii – Stachura, Barańczak, Babiński, Krynicki, Bruno Milczewski, Różański. Trochę trwało, zanim uwierzyłem… To może niezręczne, że to mówię. To oni, autorzy naszych pierwszych założycielskich imprez, wysoko ustawili poprzeczkę – poziom naszego Klubu.
Jedną z tych postaci był Andrzej Babiński, który często zrywał spotkania. Chciałem jego obecności w Klubie, a z drugiej strony bałem się, bo przychodził i niszczył autorów, wyganiał pisarzy. Oświadczył kiedyś, że ma tylko „perły” [jego wiersze] i nie podlegają one prezentacji ani omówieniom, chodzi mu o forsę, bo nie ma pieniędzy.
Bywały sytuacje, że nie wszyscy chcieli bywać na spotkaniach, gdy był Babiński… Na przykład Harasymowicz, gdy go zobaczył, powiedział, że nie zacznie imprezy, dopóki Andrzej będzie na sali.
Temperatura spotkań była wysoka. Słowo było wtedy ważne, literatura rewidowała nowomowę władzy, pokazywała, że władza kłamie. Na spotkania przychodzili oczywiście „smutni panowie z teczkami”, żeby kontrolować, o czym rozmawiamy. Na jednym z takich spotkań Andrzej Babiński zaczął krzyczeć, że nie boi się tajniaków, podszedł do wazonu, wypił z niego wodę, wziął różę w zęby (przeznaczoną dla prezentowanej autorki ) i powiedział do kolegów:
„Idziemy, zarobiłem stówę”.
Pamiętam też sytuację z pewnego zebrania ZLP, na które przyszedł ktoś z Komitetu Centralnego PZPR „na szkolenie”, przemawiał, na koniec pyta, czy są jakieś pytania od obecnych na sali.
Po chwili ciszy odezwał się Krynicki:
„Kiedy zostanie mi zwrócony słownik angielsko-polski, który odebrano mi na granicy?”
BK: Jak z pozycji tych wspomnień widzi pan zmiany w życiu literackim? Co jest inaczej?
JG: Słowo się zdewaluowało, pisarze zawsze mówili, że słowo pisane nie oddaje myśli. Ale teraz jest gorzej – mamy całą tę paplaninę w Internecie – niby ludzie są bliżej, ale tak naprawdę jeszcze dalej. I ta łatwość wydawania. Dawniej, żeby wydać książkę, trzeba było być grzecznym, bo cenzurowano, ale nawet i wtedy też książka musiała być na poziomie, recenzenci tego pilnowali. Dziś każdy może wydać, co chce i jak chce.
BK: Czy Pan sam odczuwał bunt wobec starszego pokolenia, czy było ono raczej dla pana wzorem?
JG: Z jednej strony była adoracja, bo siadało się miedzy Leszkiem Prorokiem a Romanem Brandstaetterem. Podziwiałem ich. Może i rodzaj zazdrości. Nie zawsze wierzyłem w to, co piszą. Chyba tak jest u młodych ludzi. W kontakcie z debiutantami staram się więc ich rozumieć, ufać. Wymaga to często wysiłku wejścia w inną świadomość, inny język.
BK: Jest Pan współzałożycielem i wiceprezesem Salonu Artystycznego im. Jackowskich w Pobiedziskach. Jak się zrodziła ta idea?
JG: To niezwykła inicjatywa. Nie wszyscy wiedzą, że w latach 20. XX wieku we Wronczynie koło Pobiedzisk Anna Jackowska prowadziła najlepszy bodaj w kraju salon artystyczny. I my, 20 lat temu, reaktywowaliśmy go. Działa do dzisiaj.
Zaczęło się od tego, że znalazłem na wiejskim cmentarzu we Wronczynie grób jednej z uczestniczek tego historycznego salonu, Lety Czajkowskiej. Kilka lat wcześniej Milan Kwiatkowski opisał „Zapomniany salon artystów we Wronczynie”.
To było szczególne miejsce. Mieszkał tam gościnnie na przykład Lechoń, bywała Helena Modrzejewska.
BK: Od 2006 roku prowadzi Pan Klub Literacki w Ośrodku Kultury Dąbrówka PSM. Po co są spotkania artystyczne?
JG: Jest potrzeba, żeby się spotykać. Twórcy nie mogą się rozwijać w izolacji, to co twórcze jest aktem dokonywanym w kontakcie z bliźnim. Cieszyłem się, gdy przyjeżdżał Stachura. Mawiał, że „byliśmy na salonach w Poznaniu”. Te kilkadziesiąt lat działań Klubu Literackiego dokumentowałem, powstało tego 5 tomów, które oddałem do filii Biblioteki Raczyńskich na Wronieckiej.
Rzeczoznawca wycenił ich wartość na jakieś 30 tys. złotych. Są tam zdjęcia, zaproszenia, zapisy anegdot, wycinki, dedykacje – związane z osobami, które przewinęły się przez Klub i których nazwiska często są dziś bardzo znane.
Nadal wydajemy „Protokół Kulturalny” , przez długie lata jedyne w Poznaniu pismo literackie.
BK: Myślał pan, żeby napisać i wydać wspomnienia?
JG: Taki materiał jest, ale trudno byłoby mi to ogarnąć, jest tego ogrom, robota dla jakiegoś zespołu. Wymnożyłem sobie, że przez te 50 lat przeszło przez Klub chyba ok. 2 tysięcy osób. A jeszcze wydawnictwa – arkusze, almanachy. Ulotki poetyckie… Ostatnio wydałem, wraz z Łucją Dudzińską na 50-lecie istnienia Klubu antologię „Daję słowo”, która stanowi podsumowanie tych działań.
Spotkałem się z zarzutem, że trzeba było zamiast tego napisać monografię. Może zrobi to ktoś inny. Lubię być na marginesie literatury – sztuki. „Doskakuję” jakby tam, ale na co dzień dużo czasu spędzam w zielonym. Mój żywioł to woda, jestem klasycznym rakiem.
Nie chcę być „pożartym przez tę dziwkę” imieniem Literatura. Co do dziennika, ostatnio porwałem się na spisanie wspomnień z dzieciństwa, chciałbym je wydać.
Ciężko mi się to pisze, bo proza… to nie mój język. Mam też konkurencję, bo moja mama – namówiona zresztą przeze mnie – spisała też swoje wspomnienia i to w taki sposób, że „wytrąca pióro z ręki”. Zobaczymy, co z tego wyjdzie.
Jerzy Grupiński – autor 16 książek poetyckich, inicjator i redaktor licznych almanachów. W latach 1970-2005 prowadził w CK Zamek Klub Literacki (obecnie w Centrum Kultury PSM). Członek Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Od roku 1995 redaguje nieprzerwanie kwartalnik „Protokół Kulturalny”. Stypendysta Międzynarodowego Centrum Pisarzy i Tłumaczy na Rodos. Laureat The International Poetry Translation and Research Centre (Hongkong) za almanach „Arka” (wydawnictwo Centrum Kultury Zamek, Poznań 2005). Tłumaczony na kilkanaście języków obcych. „Kuszenie świętego Poetego” (Biblioteka „Toposu” 2012) uzyskało nagrodę „Najlepszej Książki Poetyckiej Roku” 36 Międzynarodowego Listopada Poetyckiego w Poznaniu. Najnowszy tomik poetycki „Sposób na motyle” wydał w 2018 roku.