fot. T. Koszewnik

Niepiosenki urodzinowe

W tym odcinku muzycznych wędrówek nie będzie narzekania na nakładanie się koncertów, choć oczywiście szkoda, że Dagadana obchodziła swoje piętnaste urodziny wtedy, kiedy LAS obchodził dziesiąte.

Dzień pierwszy

Gdy rozmawiałem z Krystianem odpowiedzialnym za cykl LAS w Pawilonie, to mówił: „Staram się organizować koncerty artystów, którzy, ogólnie mówiąc, mają swój oryginalny język, przełamują schematy, poszukują, tworzą nową muzykę”. I to się sprawdziło podczas dwudniowych urodzin, kiedy wystąpili Elvin Brandhi, Piernikowski, Statoil oraz Colin Stetson, Stian Westerhus i Erland Dahlen w projekcie 10¹⁷. Brandhi poznałem dzięki LAS-owi w maju, kiedy to swoim koncertem zrobiła na mnie spore wrażenie, więc teraz bardzo czekałem na to, co nastąpi. W pewnym sensie było podobnie, bo znów można by podsumować, że grała „walecznie i nadaktywnie, ale finezyjnie i fantazyjnie”. Były dźwięki zgrzytliwe i skrzypiące, gardłowe głosy, wybuchy, tektoniczne walenie, jęczenie, turkot, chrupanie, nawoływanie, a także bawienie się bitami. Te poruszały się jak na rollercoasterze, raz przyspieszając, a za chwilę zwalniając, krusząc i rozbryzgując. Gdy zdarzył się równy bit 4/4, to jakby przez przypadek i długo się nie ostał. Wrażenie robiła nieprzewidywalność tej muzyki. Dało się też wyśledzić tropy metalowe: growl i blasty. W pamięć zapadł też wysoki krzyko-zaśpiew. W pewnym momencie pomyślałem sobie, że ta mocno nasycona muzyka donikąd nie zmierza – dlatego, że już tu jest w każdym momencie w całej okazałości i traktuje o przeżywaniu właśnie każdej chwili do maksimum. I dlatego też dobrze, że znów nie było za długo (nieco ponad 20 minut).

 

fot. T. Koszewnik

fot. T. Koszewnik

Z Piernikowskim ostatnio styczność miałem za pośrednictwem jego albumu „Świat jest jak echo”, który nie miał za wiele wspólnego z tym, co zagrał w Pawilonie. Być może jakieś pojedyncze brzmienia przeniknęły z niego do nowego materiału, no i może pewna retromania. Bowiem słuchanie tego koncertu przywiodło mi na myśl artystów, których słuchałem z wypiekami na twarzy z dziesięć lat temu, głównie z nurtu tzw. post-dubstepu, jak Kuedo, Rustie, Joker, Wiley czy twórcy wydawani przez wytwórnię Numbers. Po koncercie kolega podrzucił jeszcze trafny trop: Actress. A następnego dnia usłyszałem porównanie, które nieco zbiło mnie z pantałyku: Jean-Michel Jarre.

Może chodziło o to, jak Piernikowski operował motywami, które zwykle długo przetwarzał i zaplatał. Przede wszystkim jednak uderzała fizyczność tej muzyki – i to dosłownie, bo od basu drżały nogawki spodni. Była to muzyka w oczywisty sposób skupiona na rytmie, ale niezapominająca o innych elementach. Choć zdarzały się utwory oparte na bicie 4/4, to artysta nie poszedł na łatwiznę imprezowości. Wręcz przeciwnie, bo był też kawałek z nostalgicznym motywem fortepianowym, który zmienił atmosferę na sali. Inny zadziwił nawet bardziej, bo były w nim dźwięki niczym tętent koni i szczęk mieczy, a wszystko opierało się na brzmieniu czegoś w rodzaju harfy – czyżby jakieś wyobrażone średniowiecze? Ten utwór skontrował kolejny, który mroczny bit zestawił z fluorescencyjnym motywem. A najdziwniejsze, że wszystko to było jakoś spójne!

Dzień drugi

Drugiego dnia urodzin nastrój był inny. Trio Statoil poruszało się gdzieś pomiędzy doom- i death-metalem a grindcore’em. To nie do końca moje rejony, ale próbując ich sobie gdzieś ulokować, myślałem o zespołach Hella i MoHa! Choć u nich więcej jest zmian, a Statoil stawiało na powtarzalność i powolne przesunięcia oraz gęstnienie. Z początku nawet mi się to podobało, ale wkrótce zaczęło nużyć. Może wolałbym, żeby wydarzyły się jakieś przełamania czy kombinacje. Jednak trzeba uczciwie im oddać, że to, co chcieli zrobić – zrobili świetnie.

 

fot. T. Koszewnik

fot. T. Koszewnik

Większe wątpliwości mam co do 10¹⁷, czyli wspólnego przedsięwzięcia saksofonisty Colina Stetsona, gitarzysty Stiana Westerhusa i perkusisty Erlanda Dahlena. Zaczęło się od zawodzenia saksofonu i wokalu (może trochę Jandek?) z wrażeniem narastania. Perkusja wchodzi bardzo powoli, przywiezione przez Dahlena dzwony okazują się bardziej na pokaz, bo z ich obstukiwania nie wynika nic niezwykłego. W końcu perkusja się rozpędza, saksofon krąży wysoko, gitara jest drapieżna, ale dozowana.

Nieoczekiwanie robi się progrockowo i pompatycznie. Potem odpuszczenie i takie granie na czekanie, co to się wydarzy, ale jakoś nic ciekawego. Perkusista często gra potoczysto, ale w sumie bez sensu, bo przesłania wkład partnerów. Interesująco robi się, gdy spotykają się w grze rytmicznej, opartej na wyrazistych motywach. Niespodziewanie Stetson wchodzi w rejony tandetnej „pościelówy” i nawet jakoś mi nie żal, że już muszę wychodzić…

A tydzień wcześniej

Tydzień wcześniej byłem w Pawilonie na zupełnie innym wydarzeniu, które okazało się w większej mierze performatywne niż muzyczne, ale zdecydowałem się o nim tutaj wspomnieć, bo twórca określa je mianem kompozycji. „Information Cage” Huberta Karmińskiego to występ, który może mieć zmienny przebieg, bo zależy od decyzji osób uczestniczących. Oprócz tego jest publiczność, która te osoby obserwuje – zastanawiam się, czy nie lepiej by było, gdyby rzecz powtórzyć więcej razy, żeby wszyscy zainteresowani mieli szansę stać się uczestnikami. Karmiński wśród inspiracji wymienia Alexandra Schuberta, Johannesa Kreidlera i Jennifer Walshe, mi rzecz skojarzyła się z kolei z „PenderSZATch” Piotra Peszata.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
0
Świetne
Świetne
0
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0