Peja: Inne życie, inny rap („25_godzin”)
Opublikowano:
8 stycznia 2019
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Co o najsłynniejszym poznańskim raperze – Peji – mówi nam jego ostatnia, wydana w połowie grudnia ubiegłego roku solowa płyta „25_godzin”?
Czy po dwudziestu pięciu latach Peji nie stępiło się pióro? I czy wciąż ma on coś do powiedzenia nie tylko starym wyjadaczom, ale również młodemu pokoleniu? Słuchając tego krążka, towarzyszą nam bardzo pozytywne odczucia…
ŻYCIE JAKO MATERIAŁ…
Chyba wszyscy zgodzą się, że ćwierć wieku to wystarczająco dużo czasu, by zmienić mogło się wszystko. Ci, którzy pamiętają, jak było dwadzieścia pięć lat temu, zapewne zgodzą się, że czasy, w jakich obecnie żyjemy, są diametralnie inne. Przekształceniom uległo również nasze życie kulturalne. Znacząco zmienił się polski rynek muzyczny – czy na dobre, czy na złe, to już oceńmy sami.
Jeżeli chodzi o polski hip-hop, jednym z jego najważniejszych bohaterów był i wciąż jest Ryszard „Peja” Andrzejewski. Dziś, czterdziestodwuletni raper, rodowity poznaniak, który jako pierwszy (lub jeden z pierwszych) pokazał Polsce, o co chodzi z „tym całym rapem”.
Przyglądając się jego działalności artystycznej, jak i wszelkiego rodzaju perypetiom prywatnym, można dojść do wniosku, że jego życie stanowi bardzo „wdzięczny” materiał do napisania książki lub scenariusza do filmu. W pierwszym z rozdziałów przeważałaby bieda, przemoc i morze alkoholu w rodzinnym domu na jeżyckiej ulicy Staszica. Śmierć matki, kiedy miał dwanaście lat. Śmierć ojca osiem lat później.
LICENCJA NA HIP-HOP
To właśnie na Jeżycach rozpoczęła się kariera Peji. Impulsy? Najpierw kultowy album Beastie Boys „Licensed To Ill”, później równie nieśmiertelne krążki uliczników z Run-D.M.C. czy N.W.A. Z jednej strony był hip-hop, z drugiej judo, w którym „za małolata” raper odnosił spore sukcesy. Wystarczy powiedzieć, że na początku lat 90. aż dwa razy zdobył mistrzostwo Polski Młodzików. Rok po drugim tytule, wspólnie z Marcinem „Icemanem” Maćkowiakiem, założył projekt Slums Attack.
Zaczęło się od amatorskich kawałków nagrywanych na boomboksie. Duet działał w głębokim podziemiu, bo wówczas w przypadku polskiego hip-hopu o niczym innym nie mogło być mowy. Na pierwszych płytach – tytułowej oraz „Zwykła codzienność” (wydanych odpowiednio w 1996 i 1997 roku) – królował gangsterski rap w amerykańskim stylu. Debiutancka sprzedała się w pięciuset egzemplarzach, ta druga w dwudziestu tysiącach. Później wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Poznanie DJ Decksa (Dariusz Działek) zaowocowało współpracą i przyjaźnią na wiele lat. To właśnie jego beaty słyszymy na albumach „Całkiem nowe oblicze” (1999), „I nie zmienia się nic” (2000) i „Na legalu?” (2001). Dzięki tej ostatniej o „Slumsach” zrobiło się głośno w całej Polsce.
Pseudonim Andrzejewskiego zaczęto odmieniać przez wszystkie przypadki. Chwalono go za bezpretensjonalny styl, wierność ulicy oraz wrodzoną zadziorność.
JEGO RAP, JEGO RZECZYWISTOŚĆ
Kiedy pojawił się teledysk do „Głuchej nocy”, polscy słuchacze hip-hopu oszaleli. Wszyscy nucili jej refren (zawierał sampel z „Chmurami zatańczy sen” Stana Borysa), każdy biegł do sklepu lub na pobliski bazar, by sprawdzić, co tak naprawdę kryje się za projektem Peja/Slums Attack. Zwłaszcza kiedy platynowa płyta, której sprzedano ponad sto tysięcy sztuk, otrzymała Fryderyka.
Pyskaty łobuz wszedł na salony, mimo że przez większość życia uciekał od nich jak diabeł od święconej wody. Robić to było mu coraz trudniej, bo sukces gonił sukces – kończyła się nim każda z jedenastu późniejszych płyt. Popularność zawartych na nich piosenek – nie tylko klasycznych już „Mój rap, moja rzeczywistość” czy „Jest jedna rzecz”, ale również „Szacunek ludzi ulicy”, „Duchowo mocny” czy „Evergreen” – jest bezdyskusyjna.
Przez ten czas w życiu Ryszarda Andrzejewskiego zaszło wiele ważnych zmian. Zerwał z niszczącymi go nałogami i hulaszczym stylem życia, ożenił się, założył rodzinę… Po incydencie na koncercie w Zielonej Górze, wszedł też w głośny spór z warszawskim raperem Tede z „drugiej strony barykady”, a także zakończył wieloletnią współpracę z Decksem w niejasnych dla fanów okolicznościach.
Właściwie tylko jedno pozostało niezmienne – wciąż może pochwalić się rzeszą wiernych fanów, podkreślających, że jest jednym z nielicznych, którzy kiedy rapują, to mówią prawdę.
Postrzegania Peji jako „ostatniego z prawdziwych” nie zmienił nawet udział w „Agencie” – telewizyjnym show produkcji TVN-u, z którym nie zawsze było mu po drodze.
25_GODZIN: ŚWIEŻOŚĆ RELATYWNA
Co o poznańskim raperze mówi nam jego ostatnia, wydana w połowie grudnia ubiegłego roku solowa płyta „25_godzin”? Czy po dwudziestu pięciu latach jej autorowi nie stępiło się pióro? I czy wciąż ma coś do powiedzenia nie tylko starym wyjadaczom, ale również młodemu pokoleniu słuchaczy, którym hip-hop nie kojarzy się z brudną ulicą, ale mainstreamowym klubem?
Słuchając tego krążka, towarzyszą nam bardzo pozytywne odczucia… Jak zapowiadał Peja, dzięki współpracy z Tomaszem „Magierą” Janiszewskim (jednym z najlepszych polskich producentów, współtwórcą White House) jego najnowszy materiał jest wyprodukowany trochę na modłę „nowej szkoły”. Trzeba odnotować, że Andrzejewski wreszcie zaczął eksperymentować z flow, choć wciąż z pewną dozą nieśmiałości. Innowacje w warstwie lirycznej idą w parze ze świeżością brzmień.
Magiera postarał się o zestaw podkładów petard, które powinni docenić zarówno amatorzy dawnej sceny nowojorskiej, jak i dzisiejszych, krajowych „bangerów” (Young Igi czy Young Multi), z którymi – co ciekawe – Peja trzyma wielką sztamę.
„Od zawsze moja muzyka kierowana była do troszkę starszej publiczności i chcę, by tak zostało. Jednak nie chcę być jednym z tych, którzy krytykują nowe pokolenie za odmienność tylko dlatego, że sami nie potrafią robić tego typu rzeczy” – mówił raper przed premierą płyty.
I NIE ZMIENIA SIĘ NIC?
Wzorem poprzednich albumów „25_godzin” to festiwal celnych, zapadających w pamięć wersów, wplecionych w osiemnaście utworów.
Znajdziemy je zarówno w otwierającym „penerskim” „Tu jest najlepiej” („Terkot kółek walizek toczących się po chodniku, miejski zgiełk, fala migracji to świat słoików. Świat knajpek i sklepików, osiedlowa hipsteriada, powklejani niczym plomby na jeżyckim fyrtlu, spadam!”) oraz środkowej „Głuchej nocy 2” („Znów podbijam kluby, wjeżdżam rozbujanym krokiem, nie polubię sprite’a serwowanego z syropem. A panienek, co na topie, nie zmienił się wcale model. Cenię spokój, wygodę, wcześniej ordynarny faul…”), jak i w finalnym, jednym z najlepszych na trackliście „Gdy jest po wszystkim” („Wcześniej na stacji szamka, zwykły hot dog i cola, to wszystko, co mogę mieć, chociaż w kieszeni dolar. Znów mam chrypę i kaszel, oprócz tego zakola, lecz gubię brzuch, gdy na scenie lecę na aerobach”).
Wartością krążka są również udziały gościnne lub przynajmniej ich część. Pojawiają się na nim choćby tacy raperzy, jak: Brahu („Moja ambicja”) czy Beteo („Amber”), dokładający swoje cenne trzy grosze do opowiadanych przez Rycha historii. Na uwagę zasługuje również oprawa numerów w postaci turntablistycznych trików DVJ-a Rinka i DJ-a Eproma.
Wszystko to sprawia, że pytanie na temat formy Peji wydaje się retoryczne. Kiedyś bywało różnie, dziś jest dobrze, będzie jeszcze lepiej.
Peja/Slums Attack, album „25_godzin”, My Music 2018.
CZYTAJ TAKŻE: Muzyka bezcenna w Wielkopolsce #7
CZYTAJ TAKŻE: Swiernalis: Operacja na żywym ciele
CZYTAJ TAKŻE: Raz, Pięć Dwa! Chłopaki mają „Czyste szumienie”