Przywracanie, czyli wyjątkowe archiwum fotografii rodziny Zielińskich
Opublikowano:
17 grudnia 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Nie mogę przestać gapić się na tę fotografię. Czarno-biały portret. Dwóch mężczyzn, podwórko i tajemnicza postać w oknie. Otwarte drzwi prowadzące na dobrze doświetlony korytarz lekko odrapanej kamicy.
Dlaczego te drzwi są uchylone? Czy ktoś przed chwilą przez nie wchodził lub wychodził, czy może to raczej hulający przeciąg dość ciepłego jesiennego popołudnia?
Chociaż właściwie nie mam pewności, że to jesień, wnioskuję to tylko po tym uchylonym wejściu, ciepłym świetle, które kojarzy mi się z tą porą roku i liściach, a może kawałkach papieru, które nieco zaburzają obraz perfekcyjnie pozamiatanego chodnika.
Musiały pojawić się tam razem z wiatrem, dosłownie przed momentem. Na środku kadru balustrada. Ma nieco ukruszony narożnik – swoje już przeszła. Teraz służy za oparcie i element konstrukcyjny tego niewiarygodnego portretu. Na niej opiera się jeden z mężczyzn i przytrzymuje drugiego, który frywolnie na niej siedzi.
Pierwszy z pozujących jest dostojny, trzyma rękę w kieszeni, jego postawa jest silna.
Drugi zaczepny, z papierosem w ustach i uśmiechem szelmy. Obaj mogliby grać w filmach. Obaj są pięknie ubrani — mają białe kołnierze, kamizelki, dobrze skrojone garnitury, adekwatne nakrycia głowy i nienagannie wyczyszczone buty.
Do tego okno, a raczej postać w nim. To chyba kobieta. Widzi młodzieńców i uśmiecha się szczerze, może nieco zalotnie, a może z dużą sympatią. Jedno jest pewne – młodzieńcy wzbudzają jej zainteresowanie, a ona zupełnie nieświadomie staje się bohaterką drugiego planu, bez której to zdjęcie nie byłoby takie samo.
Fotografia ma charakterystyczną czarną ramkę i nieco skaz na obrzeżach pola obrazowego. To zdradza nam jej słuszny wiek. Kiedy zatem zostało wykonane omawiane zdjęcie i kto na nim jest?
To Stanisław Zieliński pozujący ze swoim kolegą w niemieckim Münster położonym w Nadrenii Północnej-Westfalii. Fotografia została wykonana przez jednego z członków jego rodziny na początku XX wieku.
Jak to się stało, że to zdjęcie przetrwało? Przecież to ponad stuletnia szklana płyta podatna na stłuczenia, pokryta emulsją na bazie żelatyny, którą z czasem z łatwością trawi pleśń, przy okazji niszcząc zapisany obraz.
Musimy cofnąć się do historii rodziny Zielińskich.
Nestor rodu Juliusz był profesorem gimnazjum w Chojnicach oraz filomatą. W 1903 roku za nauczanie w języku polskim na terenie ówczesnego zaboru pruskiego został karnie zesłany do Münster. Juliusz był wielkim pasjonatem fotografii i to właśnie z tych czasów pochodzi część zachowanych przez Zielińskich szklanych negatywów. W 1918 roku ci, którzy ocaleli po I wojnie światowej, wracają do Polski i osiedlają się w Poznaniu. Synowie Juliusza również pasjonują się fotografią, a syn Bogdan ma także ambicje artystyczne. Bierze udział w wystawach w całej Polsce, za swoje prace otrzymuje nagrody. Jego fotografie, które wykonywał od końca lat dwudziestych XX wieku, dopełniają archiwum rodziny Zielińskich, które udało się ocalić przed zniszczeniem i zapomnieniem. Zarówno fotografie Juliusza, jak i zdjęcia Bogdana oraz jego starszych braci są właśnie prezentowane w Atelier WIMAR Stowarzyszenia Łazęga Poznańska.
O tej niesłychanej historii rodzinnej, ocalaniu, kultywowaniu pamięci oraz miłości do fotografii rozmawiał syn Bogdana Zygmunt ze swoją córką Anną.
Anna Zielińska: Tato, za parę dni otwieramy wystawę prac naszych przodków „Fotografie Zielińskich. Przywracanie z niebytu”. Większość z tych fotografii zaistnieje na papierze, w dużych formatach, po raz pierwszy. Co czujesz przed tym wydarzeniem? Czy to sytuacja jak przed własnym koncertem?
Zygmunt Zieliński: To jest innego rodzaju ekscytacja i trema. W trakcie koncertu wszystko jeszcze może się zdarzyć. A wystawa, gdy zdjęcia już wiszą, to ekscytacja, jak publiczność ją przyjmie. Towarzyszy temu lekkie podenerwowanie, bo trwają przygotowania do zdarzenia dla mnie wyjątkowego.
Chcemy pokazać fotografie, które powstały ponad sto lat temu. Jest to ewenement.
Oryginały fotografii są negatywami na szklanych płytach! Nasuwa się wiele wątków do opowiadania. Choćby sam proces fotografowania i aparaty, które były dużymi, ciężkimi przedmiotami. Do tego dochodzą płyty szklane, które nie tylko są kruche, łatwo je uszkodzić albo stłuc, ale też przecież swoje ważą. Taki fotograf miał więc co dźwigać, gdy wyruszał w plener, żeby robić zdjęcia.
AZ: Podchodzisz do tego bardziej technicznie czy również sentymentalnie?
ZZ: Przede wszystkim zastanawiam się nad odbiorem tych zdjęć dzisiaj. Fotografie wykonali mój dziadek, ojciec i stryjowie. Nie wszystkich stryjów zdążyłem poznać, oczywiście nie znałem też dziadka. Pokolenia w naszej rodzinie bardzo się w czasie rozsunęły – dziadek Juliusz urodził się w połowie XIX wieku, a mój ojciec Bogdan w 1899 roku. Do tego dodam, że ojciec był najmłodszym dzieckiem spośród siedmiorga rodzeństwa.
AZ: No tak, rozmawiamy w przededniu 125. rocznicy urodzin twojego taty, Bogdana Zielińskiego.
ZZ: To jest bardzo specyficzny moment. Właściwie trudno mi powiedzieć, co odczuwam. Na pewno jakąś satysfakcję, że obecne pokolenie będzie miało szansę zajrzeć do tego, jak to było sto lat temu, czym się ludzie interesowali, jak wyglądali, jak się ubierali, jak i czym się przemieszczali, jakie mieli rozrywki.
Od tamtego czasu nastąpił tak szalony postęp…
Chociażby to, że mamy teraz telefony, które się nosi w kieszeni i w niemal każdym zakątku Ziemi można telefonu użyć, połączyć się z niemal każdym miejscem. To byłoby coś w ogóle niewyobrażalnego dla naszych przodków.
Wydaje mi się więc, że to może być ciekawe dla obecnie żyjących ludzi. To pewnie okazja jedna z niewielu, żeby zobaczyć zdjęcia i ludzi sprzed tylu lat. Poza tym zadziwia jakość fotografii – myślę, że uderzająca jest czystość ich formy.
AZ: Dla mnie to pasjonująca podróż, ponieważ o wielu osobach i miejscach z tych zdjęć słyszałam od ciebie albo od dziadka. I teraz nagle je zobaczyłam, i – ponieważ spędzaliśmy nad tymi negatywami całe miesiące – stały się jakby towarzyszami naszego codziennego życia. Potem jeszcze okazało się, że odnalazł się notes dziadka z zapiskami o tych zdjęciach.
ZZ: Tak, to jest niesamowita sprawa. Ojciec założył księgę fotograficzną, swego rodzaju kronikę, w której opisywał każde wykonane zdjęcie. W dzisiejszych czasach zdjęcia robi każdy użytkownik telefonu komórkowego, i to całymi seriami. Natomiast ta księga opisuje fotografie z czasów negatywów na szklanych płytach, kiedy każde zdjęcie było wielkim jednostkowym wydarzeniem. Ojciec podawał dokładną datę, godzinę i miejsce powstania ujęcia, zapisywał, kim są osoby widoczne w kadrze, jakie było światło, nastawy aparatu, jaka przesłona, jaki czas naświetlania. Dziś aparat może sam to wszystko poustawiać, fotografuje się często bezmyślnie.
Każdy może zrobić zdjęcie, a jak mu się nie uda, może dalej próbować, do skutku. Natomiast dawniej szanowało się każdą szklaną płytę, trzeba było za pierwszym razem zrobić wszystko dobrze.
W tej wystawie ważne jest, że te zdjęcia jako zbiór po raz pierwszy ujrzą światło dzienne. Dodam, że emulsja położona na szklanej płytce jest jednorodna. Światło, które pada, i obiekty na zdjęciu są dokładnie przeniesione. No i ta emulsja nie składa się, jak we współczesnej cyfrowej fotografii, z ilości pikseli, tylko jest jednolitą, analogową materią. W związku z tym tu nie ma przekłamań. Można naświetlać o wiele większe formaty z tych małych negatywów. To będzie widać na naszej wystawie. Negatywy mają format 6 x 9 cm, natomiast zdjęcia są powiększone do formatu prawie A3.
AZ: Wspomniałeś kiedyś o tym, że to tata zaraził cię pasją fotografowania. Kiedy i jak to się zaczęło i jak wyglądało?
ZZ: Z fotografią styczność miałem od najmłodszych lat. Mój ojciec zajmował się fotografią właściwie od dzieciństwa, a jako dorosły – także fotografią artystyczną. Uczestniczył w ogólnopolskich wystawach, zdobywał nagrody, działał w stowarzyszeniach. Gdy założył rodzinę, po II wojnie światowej miał już mniej czasu na te sprawy, więc zajmował się głównie rejestrowaniem życia rodzinnego. Była nas piątka dzieci i pamiętam, że co jakiś czas, pewnie w odstępach półrocznych, ojciec ustawiał nas rządkiem w ogrodzie na tle jakichś ładnych roślin i robił tak zwaną dokumentację. Ustawiał nas w dwóch wariantach – najpierw wiekowym, czyli według starszeństwa, a więc z przodu najmłodsi, a potem według wzrostu i to były tzw. organy, jak piszczałki w organach ustawione według długości. Czasami było to niezbyt przyjemne dla tych, którzy z wiekiem nie nadążali za wzrostem pozostałych, więc te słupki, że tak powiem, w miarę upływu czasu różnie się prezentowały. Mnie to deprymowało, bo wolniej rosłem.
To był pierwszy mój kontakt z fotografią.
Wszystkie zdjęcia ojciec wykonywał od początku do końca – rejestrował aparatem, sam wywoływał klisze, robił retusze i na koniec odbitki gotowe do albumu. I kiedyś, na moją prośbę, pozwolił mi uczestniczyć w tym procesie. Chciałem brać w tym udział, chciałem wiedzieć, jak to się wszystko robi. A że w ciemni fotograficznej nie może być kontaktu ze światłem, bo klisza by się prześwietliła, to oczywiście nie widziałem, jak się wywołuje filmy, czyli rolki celuloidowych negatywów.
Natomiast najciekawsze było wywoływanie i oglądanie samych odbitek.
Siłą rzeczy odbywało się to wieczorem, gdy już na dworze było ciemno. Przy specjalnym czerwonym świetle naświetlało się tzw. stykówki. Były takie drewniane ramki, zapinane klamrami, tam się wkładało film z negatywem i papier, i naświetlało się po prostu przy odpowiedniej lampie przez określony czas. Potem zanurzało się papier w kuwecie z przygotowanym wcześniej wywoływaczem, o odpowiedniej temperaturze, następnie w drugiej z utrwalaczem, i można było obserwować proces wyłaniania się zdjęcia. Dla takiego brzdąca, jakim wtedy byłem, to było czarodziejskie hokus-pokus.
AZ: Ile wtedy miałeś lat?
ZZ: Pewnie w wieku przedszkolnym. Było to dla mnie ciekawe zjawisko, z białego papieru nagle ukazują się określone obrazki, i to nasze obrazki.
AZ: No tak, a konkretnie „my”.
ZZ: Tak, konkretnie „my”. Oczywiście potem człowiek sam chciał robić takie zdjęcia, no bo to ciekawe i samemu można decydować o tym, co na nich będzie.
Aparat to był Rolleicord, dobry sprzęt, miał podwójny obiektyw. Przez jeden obiektyw „odbywało się” zdjęcie, a drugi obiektyw skierowywał obraz na matówkę, która była w górnej części aparatu i tam można było na bieżąco ten obraz oglądać. Obiektywy były ruchome i można było wszystko ręcznie nastawić, zwłaszcza ostrość – obracało się taką gałką i można było wybrać moment najlepszej ostrości; oba obiektywy były zsynchronizowane przy jej nastawianiu. Tak więc ciekawostką był też sam aparat i pod okiem ojca mogłem sobie robić różne próby i obserwować, jak to się tam wszystko odbywa.
AZ: Tego nie będzie widać w tekście wywiadu, ale wspomnę, że twojej wypowiedzi cały czas towarzyszy gestykulacja…
ZZ: He he, no tak, to tak odruchowo człowiek reaguje.
AZ: Czy stąd, że lubiłeś sobie pokręcić i pokombinować przy nastawach w tych urządzeniach fotograficznych, wzięło się też twoje zamiłowanie do majsterkowania? Z dzieciństwa i późniejszych lat pamiętam twoją „kanciapę” w komórce na końcu mrocznego korytarza w sypiącej się wildeckiej kamienicy.
ZZ: Rzeczywiście, do majsterkowania też miałem smykałkę. Przyszedł moment, że i ja zająłem się obróbką zdjęć. Uruchomiłem powiększalnik ojca, który stał gdzieś tam na szafie i nie był używany. Ojciec ograniczał się właściwie do wspomnianych stykówek, czyli małych zdjęć, o tej samej wielkości co klisza.
A ten aparat, o którym opowiadałem, miał format 6 x 6, czyli robił kwadratowe zdjęcia. Coś już na tym było widać.
Ja się zabrałem za powiększalnik, który w przydzielonym ojcu po wojnie mieszkaniu był wśród rzeczy pozostałych po uciekających Niemcach. Ten powiększalnik był tzw. małoobrazkowy i ja sobie na nim eksperymentowałem. Muszę też wspomnieć o tym, że ojciec przed II wojną miał powiększalnik, i to formatu 6 x 9, więc idealny do tych płyt szklanych, czyli zdjęć, które będą pokazane na wystawie. Z tym, że to był oczywiście stół ze stelażem, na którym można też było zainstalować podświetlenie.
AZ: Cała konstrukcja…
ZZ: Tak, cała konstrukcja. Ale rzecz polegała na tym, że do tego powiększalnika podczepiało się aparat starego typu, z harmonijkowym miechem obiektywu. Tam była możliwość przymocowania go i ten aparat stawał się częścią powiększalnika. A ponieważ już się tych formatów nie używało, więc ten cały powiększalnik, tubus mocowany do stołu, z rurą, na której się regulowało wysokość obiektywu względem stołu, to wszystko leżało na strychu. I ja dopiero jako nastolatek tuż przed studiami, mieszkając jeszcze w Kościanie, uruchomiłem ten powiększalnik i dokupiłem odpowiedni aparat, by go przywrócić do użytku. A ojciec już nie chciał się tym zajmować, bo do pamiątkowych zdjęć rodzinnych nie potrzeba takich wielkich urządzeń, które zagracają mieszkanie.
AZ: Czy twoje zainteresowanie fotografią artystyczną wynikało z tego, co pokazywał ci ojciec, czy raczej czułeś potrzebę jakiegoś dopełnienia swej gry na wiolonczeli?
ZZ: Jedno i drugie, ale to było później, gdy byłem już na studiach. Kupiłem sobie wreszcie wymarzony aparat, w sam raz na moją ówczesną kieszeń. To był radzieckiej produkcji Zenit 3M, tzw. lustrzanka, aparat małoobrazkowy. Zacząłem fotografować, lubiłem wybrać się w plener, ceniłem ładne ujęcia przyrodnicze. I tu już korzystałem z mniejszego powiększalnika, dopinając do niego obiektyw, który miałem w aparacie. Wystarczał na moje potrzeby w tamtym czasie.
AZ: Chciałam jeszcze zapytać o twoją specjalną konstrukcję do kopiowania nut, które trzeba było zdobywać. To były przecież czasy, gdy nikt jeszcze nie słyszał o kserografie, skanerze ani żadnej innej możliwości kopiowania.
ZZ: Aa, już się domyślam do czego zmierzasz. Rzeczywiście, były problemy ze zdobywaniem nut. Pamiętam jeszcze czasy, kiedy mój profesor od wiolonczeli Stanisław Fajfer pożyczał mi swoje prywatne nuty do przepisania, ręcznego przepisania. One były mi potrzebne do nauki.
AZ: I przepisywałeś je, aż straciłeś cierpliwość i wpadłeś na pomysł…
ZZ: No tak, bo to trochę marnowanie czasu, a w dodatku nigdy nie wyglądało to potem najlepiej. I pomyślałem sobie, że przecież można by te nuty sfotografować. No i skonstruowałem urządzenie na bazie tego nieużywanego już przedwojennego powiększalnika. Zamontowałem takie dwie lampy, które świeciły pod kątem i po prostu robiłem zdjęcia moim zenitem na filmie o specjalnej czułości, który służył do tego rodzaju pracy.
Chodziło o to, żeby ograniczyć szarości i uzyskać kontrastowe zdjęcia czarno-białe. Czyli to, co jest ważne przy kopiowaniu nut.
No i rzeczywiście sporo takich nut kopiowałem i potem sam wywoływałem. Film kupowałem w takiej puszce, w której już nie wiem, ile metrów go było. Przycinało się go w ciemni wedle potrzeb i wkładało do aparatu. Tyle, ile było trzeba do danej pracy.
AZ: Aa, takie coś. Czyli film na metry.
ZZ: Opowiem jeszcze coś o tej konstrukcji. W tubusie, w którym było źródło światła, musiała być specjalna żarówka, rozprowadzająca światło w dosyć szerokiej płaszczyźnie. Zwykła żarówka odbiłaby się na dole w obrazie jako żarzący się drucik. Zatem ta lampa musiała być specjalnie dostosowana do celów fotograficznych. Poza tym były tam dwie duże soczewki ustawione szczytem ku sobie, odpowiednie do formatu 6 x 9.
Chodziło o to, żeby światło równomiernie padało na negatyw, z którego miało powstać potem odbicie na papier. Źródło światła trzeba było później ustawić dość wysoko nad maskownicą, na której się umieszczało papier światłoczuły. Ojciec sobie radził, przedłużając ten tubus od góry, aby podnieść żarówkę.
Skonstruował pierścień z blachy, który pośredniczył między tymi fabrycznymi, żeby to jeszcze rozsunąć. A ten pierścień zrobił z puszki po ogórkach konserwowych. To było mistrzostwo, wyglądało obłędnie… Taki pas miał jakieś 15–20 cm i dopiero na nim była mocowana czasza z żarówką. Reprodukcje wychodziły raz lepiej, raz gorzej, bo właściwie należałoby mieć jakieś zegary sterujące tym, światłomierze itd. Generalnie to była amatorszczyzna, ale skuteczna. Sporo nut w ten sposób zrobiłem, również dla mojej siostry Bronki, która grała na fortepianie. Poza tym zdjęcia nut musiały być jednostronne, bo emulsja przecież jest na papierze fotograficznym tylko z jednej strony. Potem trzeba było je sklejać, całe takie sztywne arkusze. Trochę uciążliwe przy przewracaniu kolejnych stron podczas grania.
AZ: Ale lepsze niż przepisywanie. Czyli potrzeba matką wynalazku.
ZZ: Tak! A potem z kolei, w czasie studiów w poznańskiej Akademii Muzycznej (wówczas PWSM) korzystałem z ciemni, ponieważ robiłem zdjęcia dokumentujące życie studenckie.
AZ: Gdzie ona była?
ZZ: Na trzecim piętrze starego budynku, to była taka kliteczka, na tyle, żeby kuwety rozstawić. Czasem przychodziłem „na gotowe”, ponieważ bywało, że pan, który tam pracował, zostawiał mi wywoływacz. W akademii była gablota, w której potem wisiały te zdjęcia, nawet z pływalni czy z różnych imprez sportowych. Brałem też udział w studenckich obozach wędrownych, na piechotę, z namiotami i całym ekwipunkiem w plecaku przez dwa–trzy tygodnie.
Czasem nawet je współorganizowałem. Rejestrowałem również te wyjazdy – piękne okolice i życie towarzyskie.
Myślę, że te moje zabawy z fotografowaniem bywały uciążliwe dla współmieszkańców, bo przez pół dnia okupowałem łazienkę. To było jedyne miejsce, gdzie można było ograniczyć dopływ światła i zaaranżować ciemnię fotograficzną.
AZ: Czy twój tata opowiadał ci o tym, jak się zaczął uczyć fotografowania? Czy ta nauka płynęła od jego ojca Juliusza, czy raczej od starszych braci? Rozpiętość wieku między rodzeństwem była tak duża, że właściwie Bogdan mógł się uczyć po prostu od fotografujących starszych braci.
ZZ: Mogę się jedynie domyślać. Mój ojciec był najmłodszym dzieckiem z siedmiorga rodzeństwa. Najstarsza z nich, Irena, na pewno nie fotografowała, Kazimierz też raczej nie. Przypuszczam, że najwięcej fotografowali Stanisław, Franciszek i Juliusz junior. Przetrwało trochę zdjęć z I wojny, które najpewniej zrobili Stanisław oraz dwaj bracia, Franciszek i Juliusz, którzy w tej wojnie zginęli. Przypuszczam, że te najwcześniejsze zdjęcia robił dziadek Juliusz, który potem nauczył fotografowania swoich synów. Na pewno w pewnym momencie obróbką zdjęć zajmował się mój ojciec, Bogdan, wówczas zaledwie nastoletni, ale i on został powołany do wojska w czasie I wojny światowej.
AZ: Z której zresztą ledwo wyszedł wskutek epidemii hiszpanki.
ZZ: A może – paradoksalnie – dzięki tej chorobie przeżył tę straszną, nie swoją, wojnę.
AZ: Tato, za nami miesiące pracy, w którą najściślej zaangażowani byli Monika Piotrowska, Mariusz Forecki, ty, mama Lidia Zielińska i ja. Najpierw przeglądanie negatywów, potem oglądanie wyłaniających się obrazów, a równolegle przy tym wiele fascynujących rozmów i wspólnego odkrywania szeroko rozumianej historii. Czym dla ciebie był ten proces?
ZZ: Pasjonującą przygodą w połączeniu z własnymi wspomnieniami z dzieciństwa i opowiadaniami ojca.
FOTOGRAFIE ZIELIŃSKICH, Przywracanie z niebytu
Wystawa: 30 XI – 20 XII 2024; Wernisaż i wykład: 30 XI godz. 18 – Monika Piotrowska, „Pozorna lekkość bytu. Zdjęcia Zielińskich”
Miejsce: Atelier WIMAR Stowarzyszenie Łazęga Poznańska, ul. Święty Marcin 75, Poznań
Kuratorzy wystawy: Mariusz Forecki, Anna Zielińska; Digitalizacja: Mariusz Forecki; Organizator: Stowarzyszenie Łazęga Poznańska
Zygmunt Zieliński – syn Izabelli i Bogdana Zielińskich; wieloletni wiolonczelista-koncertmistrz Filharmonii Poznańskiej i Orkiestry Amadeus, z którymi odbył wiele tournée koncertowych po niemal wszystkich kontynentach;
nagrał setki godzin muzyki dla radiofonii publicznych w Europie i obu Amerykach oraz dziesiątki płyt kompaktowych. Od wczesnej młodości miłośnik fotografii i majsterkowania. Na emeryturze kontynuuje pasje zwiedzania świata, czytania książek, fotografowania, wycieczek rowerowych, przeglądania tysięcy zdjęć z własnych podróży.
zygmuntzielinski.wordpress.com
Anna Zielińska – skrzypaczka, improwizatorka, pedagog, twórca muzyki do instalacji, filmów i spektakli, kurator wydarzeń artystycznych, absolwentka Akademii Muzycznej w Poznaniu (2001). Prawykonała kilkadziesiąt najnowszych polskich i światowych utworów solowych, z orkiestrą i z elektroniką. Koncertowała w Europie, Azji i obu Amerykach.
annazielinska.wordpress.com