Recenzja: „Kobieta z…”
Opublikowano:
8 kwietnia 2024
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Pierwsza polska produkcja, w której transpłciowość gra pierwsze skrzypce. Zasłużone zachwyty.
Film otwiera iście oniryczna scena pierwszej komunii. Chłopiec w czarnym garniturku zamiast wpatrywać się w święty sakrament, śledzi wzrokiem białe sukienki koleżanek. Jednej porywa welon i biegnie przed siebie na złamanie karku. Za nim pędzą rówieśnicy i rówieśniczki z okrzykami na ustach. Chłopiec wdrapuje się na drzewo, by będąc już na górze, włożyć na głowę łup. Pozostałe dzieciaki nadal krzycząc, otaczają drzewo. To podwójnie metaforyczna scena. Z jednej strony nasz bohater instynktownie czuje, że tylko w „kobiecym” wydaniu naprawdę poczuje się wolny. Z drugiej przyjdzie mu za to zapłacić głośnym społecznym sprzeciwem.
Odkrywanie siebie
Chłopiec ma na imię Andrzej Wesoły i od małego wie, że „coś jest z nim nie tak”. Mieszka w niewielkiej mieścinie, PRL trwa w najlepsze, znikąd nie może oczekiwać odpowiedzi na dręczące go pytania. W ukryciu musi eksperymentować z cross-dressingiem, bo lata później komisja wojskowa zobaczywszy pomalowane u stóp paznokcie, orzeknie, że jest zaburzony, a przez to niezdolny do służby. Koledzy odbiorą jego pedicure za udaną próbę nabicia władzy w butelkę. Natomiast Andrzej (w młodości świetnie gra go Mateusz Więcławek) skończy na moście, po drugiej stornie barierki. Wystarczy jeden krok, by „inność” zostawić w świecie żywych.
Samobójstwo to ostateczność. Może jutro będzie taki jak reszta?
Brak słownictwa, by nazwać, co się czuje, to jedno. Drugie to brak świadomości, że może być coś poza binarnym podziałem na kobietę i mężczyznę, że o tym, kim się jest, nie decydują genitalia i idąca za nimi odpowiednia socjalizacja. Dlatego Andrzej, nawet kwestionujący swoją tożsamość, gdy zakochuje się w przypadkowo spotkanej Izie (Bogumiła Bajor), kolejne życiowe kroki stawia „po Bożemu” – jest ślub, dziecko, robota. Najpierw jednak Małgorzata Szumowska i Michał Englert, reżyserka i reżyser filmu, rozgrywają początki związku Izy i Andrzeja niczym hipsterski sen. Są pożółcone kadry, ciuchy dziś nazywane vintage, gorące pocałunki i tworzenie własnego, prywatnego świata. Szumowska i Englert rozdrapują nasze fantazje o PRL-u i wczesnych latach 90. Za tą fasadą, zdają się mówić, działy się dramaty, których próżno szukać w większościowych narracjach.
Historia Anieli
Reżyserka w jednym z wywiadów powiedziała, że w „Kobiecie z…” chcieli w historii Polski zamknąć historię Anieli, jej opowieść o tożsamości. Bo w ciele Andrzeja Aniela tkwiła od urodzenia. Nie było na nią miejsca nie tylko w wielkich historycznych momentach, jak upadek komuny, ale i tych lokalnych, domowych. Dlatego Aniela grała role brata, syna, męża. O ile te dwie pierwsze można zamarkować lub zgonić na przyzwyczajenia albo matczyne: „Zawsze wyglądałeś jak dziewczynka”, o tyle oszukać osobę partnerską, zawłaszcza bratnią duszę, jest dużo trudniej. I Iza widzi przejawy kobiecości w Andrzeju, ale brak jej – znów – świadomości, by nawet wyobrazić sobie transpłciowość, a co dopiero utożsamić ją z mężem. Anieli wyobrazić ją jest sobie pewnie łatwiej, bo w coraz mocniej osadzającej się w kapitalizmie Polsce bohaterka ma dostęp do pierwszych publikacji, pojawiają się strony internetowe skierowane do społeczności LGBT+, wreszcie uczęszcza na spotkania.
Brawa należą się twórczyni i twórcy, że nie dopuszczają, by w przedstawieniu docierania do siebie Anieli pojawiła się choć krzta jarmarcznej przaśności.
Brak tu kabaretowych „chłopów przebranych za babę” wylewających się z telewizora. Jest za to skrupulatnie przedstawiona 46-letnia droga osoby, która nie przystawała, żyła w opresyjnej atmosferze nie tylko późnego komunizmu i raczkującego kapitalizmu, ale w i małomiasteczkowym braku prywatności. Duża zasługa w tym Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik, która koncertowo wciela się w Anielę w późniejszych etapach życia. Przez modulację głosu (inna na różnych etapach tranzycji), kontrolę ruchów ciała, a nawet mimikę przekonująco prezentuje na ekranie doświadczenie osoby transpłciowej. Towarzyszy jej Joanna Kulig, która w roli (dorosłej) Izy próbuje zrozumieć nie tylko, co dzieje się z jej mężem, ale – a może nawet przede wszystkim – z nią samą. Mimo że w wielości wątków gdzieś gubi się opowieść o pogmatwanej relacji bohaterek, Kulig robi wszystko, by wybrzmiał dramat żony, która nagle dowiaduje się, że jej mąż nie jest tym, za kogo go uważała. Jednocześnie też nie przyćmiewa opowieści Anieli, bo to przecież jej historia.
Konsultacje
Zarówno Mateusz Więcławek, jak i Małgorzata Hajewskiej-Krzysztofik nie są osobami transpłciowymi. Szumowska przyznała w wywiadzie, że z Englertem zastanawiali się, czy jako osoby cis hetro mają prawo przenosić na ekran historię o trudnej, dehumanizującej drodze, jaką do dziś muszą przechodzić osoby trans w Polsce. Na szczęście na każdym etapie produkcji „Kobieta z…” konsultowana była ze społecznością LGBTQ+. Reżyserce i reżyserowi asystowali Anu Czerwiński i Angela Getler. Natomiast w filmie pojawiła się LGBT-owa śmietanka, m.in. Anna Grodzka, Sylvia Baudelaire, Zenobia Żaczek, Filipka Rutkowska czy Konrad Braciak. Wspaniale widzieć ich na ekranie.
Opowieść Anieli oparto na prawdziwych doświadczeniach osób transpłciowych.
Być może przez próbę obdarowania nimi tylko jednej historii, scenariusz czasami sprawia wrażenie przeładowanego. Jak gdyby twórczyni i twórca chcieli odhaczyć główne punkty tranzycji społecznej i korekty płci w Polsce. W ten sposób tracą z oczu ludzką narrację i uderzają w dydaktyzm. Dlatego „Kobieta z…” bardziej niż dla społeczności LGBTQ+ jest dla hetoronormatywnej większości. Nie ma w tym nic złego. To jeden z pierwszych (jak nie pierwszy) polski film, gdzie transpłciowość w sposób przemyślany i niestygmatyzujący gra pierwsze skrzypce. Nareszcie!