fot. materiały prasowe filmu „Lee. Na własne oczy”

Recenzja: „Lee. Na własne oczy”

Kate Winslet wciela się w legendarną Lee Miller, modelkę, która została reporterką wojenną, w konwencjonalnym, topornym i nudnym filmie biograficznym. Zmarnowany potencjał.

Filmy wojenne mają wiele z obrazów postapokaliptycznych. Znajomy świat się kończy i zaczyna nowy, zupełnie nieprzewidywalny. Już chociażby samo odwrócenie hierarchii albo zachwianie porządku przyciąga mnie przed ekran, bo wymusza w głównych bohaterach i bohaterkach działania, o które często wcześniej by się nie podejrzewali. Posunięci do ostateczności stają się nowymi ludźmi.

fot. materiały prasowe filmu „Lee. Na własne oczy”

Podręcznikowo bezbarwny

Poniekąd taka była historia Lee Miller, amerykańskiej ekspatki, niegdyś wziętej modelki, a później fotografki hobbistki, której zdjęcia zaplecza i frontu II wojny światowej zmusiły niezainteresowanych do konfrontacji z bestialstwem nazistowskich Niemiec. W filmie „Lee. Na własne oczy” w tytułową postać wciela się Kate Winslet. Reżyseruje Ellen Kuras, fantastyczna operatorka kamery, która w swoim portfolio ma zdjęcia do takich obrazów, jak „Mordercze lato” Spike’a Lee czy „Zakochany bez pamięci” Michela Gondry’ego. Aż dziwne, że z połączenia tych dwóch sił wyszedł film podręcznikowo bezbarwny.

 

Kuras buduje narrację z serii flashbacków z życia Lee, które otacza narracyjną klamrą.

Jest nią wywiad w 1977 roku przeprowadzony z fotografką (Winslet w tandetnym, postarzającym makijażu) przez młodego dziennikarza (absurdalnie niewykorzystany Josh O’Connor). Mężczyzna siedzi przed stertą zdjęć wykonanych przez Miller i drąży, by lepiej poznać ją i jej motywacje. Kobieta, kopcąc papierosa za papierosem i przechylając kolejnego drinka, jest podejrzliwa. Powie: „To tylko zdjęcia”.

 

Oczywiście wiemy, że to „nie tylko zdjęcia”, ale uchwycone bestialstwo przez duże B. Lee fotografowała zgwałcone kobiety, stosy martwych ciał w wyzwolonych nazistowskich obozach, rannych żołnierzy z oderwanymi kończynami.

fot. materiały prasowe filmu „Lee. Na własne oczy”

Krygowanie się fotografki mogło wynikać z nieprzepracowanej wojennej traumy albo z żalu, bo została artystycznie zapomniana. W filmie zdanie rzucone, dookreślone jeszcze drwiącym: „Myślisz, że pojechałam na wojnę, by stać się sławna?”, brzmi sztucznie, przewidywalnie. Wiemy przecież, że bohaterka opowie swoją historię. Wiemy dokładnie, kiedy poczuje „powołanie” do wykonania karkołomnego zadania. Możemy odgadnąć, że ucierpi na tym jej zdrowie i/lub relacje. Wiemy, że na moment się załamie i będzie starała się odreagować. Wreszcie wiemy, że podniesie się i znowu zacznie działać. Podobnych opowieści Hollywood serwowało nam na pęczki. Po prostu tym razem jest ona o wojennej reporterce.

Akcja

fot. materiały prasowe filmu „Lee. Na własne oczy”

Startujemy w 1938 roku z okazałej wilii na francuskim wybrzeżu. Lee spędza czas z grupą przyjaciół, do której należą m.in. Nusch Éluard (również niewykorzystana Noémie Merlant) i Solange D’Ayen (Marion Cotillard, która też nie ma co grać). Piją wino, śmieją się, paradują nago, leniuchują. W takiej scenerii Miller poznaje Rolanda Penrose’a (źle obsadzony i prowadzony Alexander Skarsgard), artystę, kuratora.

 

Zakochują się w sobie.

fot. materiały prasowe filmu „Lee. Na własne oczy”

Nie zdają sobie sprawy, że wojna zmieni wszystko. W 1940 Lee mieszka już z Rolandem. Chce być użyteczna. Umie robić zdjęcia. Dlatego udaje się do brytyjskiego „Vogue’a”. Jej naczelna Audrey (nierozpoznawalna Andrea Riseborough, lecz niefortunnie grająca na comic relief) widzi ją w roli fotografującej wojskowe zaplecze, Lee zaś przyciąga akcja. Ostatecznie dostaje się na front z amerykańską akredytacją. Jedzie do Francji sama, ale po czasie będzie działać w duecie z Davidem Schermanem (w nowej, niekomediowej odsłonie Andy Samberg), fotografem magazynu „LIFE”. Razem uwiecznią na kliszy masowe mordy w Niemczech.

Krok w tył w karierze aktorskiej 

Co najwyżej przeciętny scenariusz (autorstwa Liz Hannah, Marlon Hume i Johna Collee) odhacza „główne punkty” programu, chociażby traktowanie kobiet z góry, bezmyślność zarządzających, odreagowywanie alkoholem. Cała psychologia postaci zamyka się w zdaniu „nawet jeżeli chciałam odwrócić głowę, wiedziałam, że nie mogę”. Nie jest to zbyt głębokie. Na szczęście Winslet z Sandbergiem przemierzający okropieństwa wojny dodają witalności obrazowi, zazwyczaj sprawiającemu wrażenie wystudiowanego, wręcz wyjętego z Teatru Telewizji, tylko z większym budżetem. Oddanie sprawie Miller i Schermana nie trąci fałszem. Mimo to pamiętajmy, że Kate Winslet postacie takie jak Miller grała już wcześniej. Pozbawione złudzeń, doświadczone przez życie, rozpychające się łokciami po swoje, wiedzące lepiej. Jest w filmie dobra.

 

fot. materiały prasowe filmu „Lee. Na własne oczy”

Jednocześnie jednak to „Mare z Easttown” na wojnie, nic poza tym. „Lee…” to krok w tył w jej aktorskiej karierze.

Równie karygodne jest niewykorzystanie tematu samej pracy fotoreporterów_ek i stosunek do nich nie tylko żołnierzy, żołnierek i ludności cywilnej (w filmie wszyscy pozują bardzo chętnie, jak u fotografa po ślubie), ale i redakcji magazynów. To, co warto publikować i dlaczego, a kiedy wkrada się cenzura, jest tylko zarysowane. To najciekawszy wątek i rzadko w kinie poruszany.

 

O zdjęciach Miller mówi się, że są odważne, obrazoburcze, niewiarygodne.

Zatrzęsły opinią publiczną, bo pokazały TO, czego słowa nigdy nie mogłyby opisać. Życie fotografki, tak barwne i niejednoznaczne, zasługuje na film o narracyjnej głębi. Tymczasem dostaliśmy adaptację postu z Wikipedii.

Podziel się kulturą!
What’s your Reaction?
Ciekawe
Ciekawe
0
Świetne
Świetne
1
Smutne
Smutne
0
Komiczne
Komiczne
0
Oburzające
Oburzające
0
Dziwne
Dziwne
0