Rysunek, łapacz wyobrażonego
Opublikowano:
3 sierpnia 2023
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
„Kiedy zaczynam myśleć o konkretnej ilustracji, widzę ją gotową w głowie” – mówi Julia Sienkiewicz-Wilowska o swoim procesie tworzenia.
Barbara Kowalewska: Ukończyła pani psychologię, zrobiła doktorat z pedagogiki i studiowała na UAP. Skąd takie niecodzienne połączenie?
Julia Sienkiewicz-Wilowska: Pierwsza była psychologia, ale interesowałam się sztuką od początku – już w trakcie studiów psychologicznych uczestniczyłam w różnego rodzaju warsztatach plastycznych. W pewnym momencie postanowiłam połączyć doświadczenia z tych dwóch dziedzin, najpierw chciałam zająć się arteterapią, ale potem zajęłam się naukowo terapią zajęciową.
Koncentrowałam się na tym, jak ta terapia obecnie wygląda, a jak mogłaby wyglądać, bo trzeba wiedzieć, że na Zachodzie są inne standardy niż w Polsce. Jednocześnie uprawiałam własną twórczość artystyczną. Oba te wątki towarzyszą mi cały czas. Pracuję na pedagogice, wykładając studentom podstawy psychologii, a równolegle tworzę własne prace ilustratorskie.
BK: Przygotowywała pani także wystawy i była ich kuratorem. Dużo czasu poświęciła pani kulturze żydowskiej. Skąd ta aktywność, tak inna przecież od pozostałych obszarów pani działania?
JSW: To się wiąże z moimi zainteresowaniami Ziemiami Zachodnimi. Po dyplomie obronionym na Uniwersytecie Artystycznym w Poznaniu zaczęłam pisać teksty regionalistyczne o powiecie wałeckim. Szybko odkryłam, że było tam bardzo dużo ludności żydowskiej, a kwestie z tym związane są słabo opisane.
Niewiele się mówi o społeczności żydowskiej, która kiedyś żyła na tych terenach. Zaczęłam się tym interesować. Badałam życie i działalność rabina Akivy Egera. Najpierw był pomysł na artykuł, potem na wystawę.
W tej chwili zajmuję się naukowo między innymi właśnie zagadnieniami dotyczącymi osadnictwa żydowskiego od XVIII do XX wieku na terenie Prus Zachodnich, szczególnie kwestiami związanymi z edukacją, w tym edukacją kobiet, co jest tematem psychologiczno-pedagogicznym.
BK: Od dawna pani rysuje?
JSW: Właściwie od zawsze. W dzieciństwie był to mój podstawowy sposób ekspresji. Byłam dzieckiem zdystansowanym. Rysowanie zajmowało dużą część mojego życia. Na początku w formie amatorskiej, a potem zdecydowałam się rozwinąć ten talent. Stąd pomysł podjęcia studiów artystycznych, które mogłyby mi dać podstawy techniczne do dalszego rysowania. Poszerzyłam przy okazji także wiedzę z historii sztuki.
Studia zapoczątkowały kolejną ścieżkę: realizowany przeze mnie dyplom dotyczył postpamięci i pamięci związanej z miejscem na podstawie historii Tuczna, miasteczka na Pomorzu Zachodnim. Potem rozwijałam te zainteresowania, pisząc artykuły regionalistyczne. Właśnie została także opublikowana moja książka „Planetoida, pechowy graf i wielka filozofia. Opowieści z przedwojennego Tuczna i okolic”. To wydany przez szczecińskie wydawnictwo Forma zbiór tekstów, opowiadających między innymi o przedwojennych kąpieliskach, perypetiach związanych z budową linii kolejowej czy nieoczekiwanych związkach z gminą Tuczno filozofa Friedricha Nietzschego.
BK: Jak wygląda proces tworzenia rysunku, który ma pełnić funkcję ilustracyjną? Co jest dla pani ważne?
JSW: Już w czasie studiów przygotowywałam projekty okładek, rysunki na okładki książek, potem często tworzyłam małe formy ilustracyjne. W pewnym momencie przyszedł mi do głowy pomysł, żeby pisać opowiadania dla dzieci.
Gdy była już pierwsza koncepcja tekstu, równolegle zaczęłam rozmyślać, jak ci moi bohaterowie wyglądają, jak wygląda ich świat. Kiedy zaczynam myśleć o konkretnej ilustracji, widzę ją gotową w głowie, wraz z gotową kompozycją i kolorystyką. Technicznie dzieje się to tak, że muszę wykonać szybki szkic, z rozplanowaniem kompozycji, żeby uchwycić to, co się pojawiło w wyobraźni. Na tej bazie powstaje potem właściwa ilustracja.
Robię je ręcznie, bo bliski mi jest bezpośredni kontakt z materią artystyczną. Owszem, czasem dotnę rysunek w programie graficznym, ale baza zawsze jest materialna.
BK: Gdyby nie wykonała pani od razu takiego szkicu, obraz by umknął?
JSW: Tak się czasami działo. Gdy kiedyś nie zrobiłam od razu szkicu, to faktycznie nie pamiętałam potem dobrze tej koncepcji. I wtedy miałam poczucie, że ten pierwotny wariant – którego nie potrafię przywołać w pamięci – był lepszy. Dlatego kiedy pojawia się taka wizja, staram się zanotować ją jak najszybciej. Mam ze sobą zawsze jakiś skrawek serwetki, kartki i ołówek. Nawet gdy zobaczę coś po drodze, chociażby jakąś ciekawą roślinę, zatrzymuję się i szybko rysuję kilka kresek. Wystarczy ogólny szkic, który stanowi taką wizualną kotwicę, żeby ten wyobrażony pomysł przytrzymać, a potem zrobić resztę.
BK: Projekt, na który otrzymała pani stypendium marszałka, ma obejmować 25 opowiadań o Jeszczach. Do kogo są skierowane i czego dotyczą?
JSW: Bohaterami tych opowiadań są fantastyczne postacie, które mieszkają w Jeszczowym Lesie, a wędrując po nim, poznają różne zwierzęta, obserwują różne gatunki roślin, a także dowiadują się wiele o zjawiskach przyrody, takich jak burza, mgła czy echo.
Opowiadania mają zatem również charakter edukacyjny, ale utrzymane są w konwencji baśniowej. W tekstach jest dużo humoru, gier językowych, dzięki którym grono czytelników może być szersze. Do opowiadań dołączam własne ilustracje, graficzne w formie, utrzymane w czterech kolorach: na surowym kartonie pojawia się biel, czerń i szarość.
To sprawia, że ilustracje nie są oczywiste, konieczne jest tu uruchomienie wyobraźni.
BK: Kim są Jeszcze? Skąd nazwa?
JSW: Pomysł na nazwę pojawił się w liceum, kiedy chodziłam na angielski, układałam zdanie i w pewnym momencie spojrzałam na zapisane słowo „jeszcze”. Doszłam do wniosku, że jest dziwne, tak jakby była to liczba mnoga od „jeszcz”. Pomyślałam, że byłby to świetny bohater literacki. Kiedy później przyszedł mi do głowy pomysł na książkę, to nagle mi się to przypomniało. Chciałam, żeby to nie był zwyczajny las, dlatego oprócz zwierząt są tam też dziwne stwory – Jeszcze.
BK: Jak wygląda sytuacja ilustratora w Polsce? Twórcy niekomercyjni nie mają chyba łatwo?
JSW: Z racji zawodu śledzę sytuację na rynku książki ilustrowanej i faktycznie warunki są trudne. W tej chwili mamy wyraźny podział na książki komercyjne, i tu wydawcy starają się przygotowywać książkę dla jak najszerszego grona odbiorców, oraz pozycje niekomercyjne.
Są wydawcy, którzy inwestują w ilustracje nietypowe, wymagające więcej od czytelnika, nieoczywiste w odbiorze. Konsekwencją tego jest to, że publikacja taka kosztuje dużo więcej. Inna jest jakość druku, papieru, bardziej skomplikowany skład, co się oczywiście przekłada na finalną cenę książki. To projekty niszowe kierowane do ograniczonej grupy odbiorców. Zapotrzebowanie jest, ale tych książek ukazuje się mniej.
To się przekłada na sytuację ilustratorów i takich wydawnictw, dla których jest to wyzwanie finansowe i większe ryzyko rynkowe.
Julia Sienkiewicz-Wilowska – absolwentka psychologii na UAM oraz Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu, doktor pedagogiki. Autorka artykułów naukowych, dwóch monografii, artykułów regionalistycznych i książki „Planetoida, pechowy graf i wielka filozofia. Opowieści z przedwojennego Tuczna i okolic”. Jej ilustracje były prezentowane podczas Salonów Ilustratorów. Jako kurator przygotowała kilka wystaw, ukazujących funkcjonowanie wspólnot żydowskich na terenie Prus Zachodnich, dofinansowanych w ramach stypendium Urzędu Marszałkowskiego w Poznaniu oraz przez Żydowski Instytut Historyczny.