Skok na głęboką wodę
Opublikowano:
27 grudnia 2021
Od:
Do:
Początek:
Koniec:
Bangkok znalazł się pod wodą, a nurkowie krążą między budynkami. Toną instytucje, na dno opada również pamięć. Po zatopionym świecie porusza się wodnik: zodiakalny i nie tylko. A to dopiero początek. Witamy w świecie najnowszej książki poetyckiej Tomasza Bąka, z katastrofą klimatyczną w tle.
„Nagi wodnik w śródmieściu” jest kolejną tegoroczną książką poety, którą poprzedził koszykarski w formie i treści „Playbook” (Wydawnictwo Warstwy) oraz obszerny poemat „O, tu jestem!” (WBPiCAK), do którego formy przywykliśmy już nieco dzięki nagrodzonemu Nagrodą Literacką Gdynia „Bailoutowi” (WBPiCAK, 2019). Zupełnie najnowszy tom poetycki wydaje się powracać do tego, co Bąkowi w poezji wychodziło najlepiej.
Przed zanurzeniem
A mowa o zestawianiu potocznych fraz i słów z językiem jak najbardziej lirycznym (czyli: o genialnym słuchu!), o żonglowaniu ironią, energii płynącej z silnego, pierwszoosobowego głosu. Ostatnie książki mocno skupiały się na krytyce stosunków kapitalistycznych, przejmowaniu i wywracaniu na nice języka ekonomii: bliżej było im po prostu do traktatu z określoną tezą.
O wiele bardziej interesująco jest wtedy, kiedy Bąk sprawy komplikuje.
W „Utylizacji. Pętach miast” (2018) prostej klasyfikacji wymykały się wiersze o miłości, które przecież i tak zanurzone były w krytycznej opowieści o Łodzi, mieście-Lewiatanie, ale też pozostawały blisko doświadczeń dzisiejszych trzydziestolatków.
I chociaż kategoria pokolenia literackiego nie jest dziś (przynajmniej w obrębie akademii) traktowana poważnie, wydaje mi się jednak, że określanie Tomasza Bąka głosem pokolenia (nawet jeśli wspomniane pokolenie mogło nie zetknąć się do tej pory z jego twórczością) wcale nie jest tu na wyrost.
Po książkach w pewien sposób formacyjnych, po tomach-traktatach, przyszedł czas na konceptualną zabawę. „Nagiego wodnika w śródmieściu” obsługuje właśnie… wodnik. Nie jest jednak tak, że najnowsza książka Tomasza Bąka to po prostu rozrywka i śmiesznostka napisana bez głębszego przemyślenia. Jest zupełnie inaczej. Choć wcześniej w uniwersum postaci Bąka pojawiała się choćby łasicokonda, była tylko zakłóceniem szarej rzeczywistości polskiego kapitalizmu. Najnowszy tom jest zbudowany inaczej: jego fundamentem jest właśnie wyobraźnia.
Postać wodnika okazuje się przy tym niesamowicie pojemna znaczeniowo. To znak zodiaku, to postać ezoteryczna (by na chwilę przywołać fenomen „Ery Wodnika”), to nurek i przewodnik. Figura ta otwiera przed nami choćby kontekst zatopionych miast, który już niedługo wcale nie będzie przynależał do baśniowo-bajkowego imaginarium ze względu na katastrofę klimatyczną.
Jeśli zatopione miasta, to Atlantyda, jeśli Atlantyda, to motto z futurysty Anatola Sterna nie powinno dziwić, a tylko podsycać naszą czytelniczą ciekawość. Bo czterowersowy cytat jest poniekąd trailerem „Nagiego wodnika”:
Będą się odbijać w twej źrenicy przez wieki
Cienie tamtych, dziwnych ludzi, i ptaków, i kwiatów –
I będziesz śnił, mieszkaniec Atlantydy dalekiej,
O wybuchu, co ją wyłoni – i wróci cię światu
Anatol Stern
W głąb i wpław
Teraz więc skok w wiersze. Jak przygotować się do zagłady świata, jaki znamy? Czy już powinniśmy trenować się w pływaniu wyczynowym? A może szukać wytrzymałych skafandrów? Czy jest jeszcze kogo winić? I, co chyba najważniejsze: czy nasze wyginięcie nie będzie z pożytkiem dla planety?
V
Każda instytucja dławi się w końcu wodą
i opada na dno. Nawet pamięć. Zmięta rolka filmu
Przeinacza zapisane obrazy, za to dźwięk podrasowany
Niby skuter głównego bohatera, bieluchny
jak obrusy i uzębienia. Fala za falą,
napływają i odpływają w siną dal inwestorzy,
leje się ciurkiem fiducjarny pieniądz z budżetów,
co pewne są jak amen w pacierzu
– Na tym etapie wypadałoby już zadać pytanie,
które bardziej wrażliwym czytelniczkom
nasuwa się pewnie od samego początku:
skoro każdy efekt zewnętrzny ma dwa końce,
od kogo będziemy wymagać jego neutralizacji?
Jak złapać państwo/miasto/korpo za emisję jak za rękę,
i dokąd je doprowadzić, skoro zewsząd wdziera się woda? –
Nowoczesna szkoła powinna przygotować młodzież
do roli uchodźców i topielców – budowy społeczeństwa
na kamieniu wystającym z bezmiaru. Zamiast tego
wodnik przekąsza rybami, jak ma to w zwyczaju
– świat traktując jak przyłów, jak przyłów
wyrzucając za burtę.
Tomasz Bąk ma świetne wyczucie rejestrów językowych, które pozwalają mu na godzenie ze sobą niemalże przeciwstawnych jakości. Ta zręczność (czy, będąc bliżej metaforyki tomu, płynność) spełnia się w udanych stylizacjach w obrębie konkretnego wiersza, ale także działa na przestrzeni całej książki, nie powodując chaosu. Jak wygląda to w tekście?
Każdy wiersz z najnowszej książki jest opatrzony numerem, co sugeruje czytanie w sposób analogiczny do oglądania serialu. Mamy przed sobą większą opowieść, choć każdy jej rozdział jest też domkniętą całostką.
Sięgnijmy po fragment „VIII”:
„–Zanurzyłem swe dłonie w mleczne gwiazd odmęty,
pragnąc, by me ramiona dzień i noc okuły,
dzień i noc w konstelacji fali pojedyncze korpuskuły
wyłuskiwałem, licząc, że da się przenieść
prawidła nowoczesnej teorii monetarnej na fizykę
Bez popełniania błędu założenia, ale nie złożyło się,
Porwany trójząb ruszył z nurtem i przepadł”
Fraza jak wyjęta z ust bohaterowi romantycznemu splata się z korpuskułami i nowoczesną teorią monetarną. W wierszu następnym powracamy za to do tematu wykluczeń ekonomicznych, które towarzyszą poezji Bąka w każdej książce: nie wymazuje ich przecież wyobraźnia, bo nie sposób oddzielić rozpędzonego kapitalizmu (przyczyny) od katastrofy klimatycznej (efektu). Tym razem jednak mierzymy się z nimi w akwatycznej odsłonie:
„Nowe pojezierza absurdu:
że nawet apokalipsa nie jest egalitarna,
że suchą stopą przejdą ci, którzy zapłacą”.
Moment przed katastrofą
Co robimy w obliczu apokalipsy? Wodnik Tomasza Bąka odpowiada: to samo, tylko bardziej. Systemowe ignorowanie zmian klimatycznych ma nawet swoją nazwę. To „koncepcja balu na Titanicu”. Wiersz „X” wyrasta więc na tekst manifest wtórujący strajkowi w obronie klimatu. Stąd też jego czytelny język, powściągnięcie wodzów metafory, wycofanie arsenału artystycznych środków. To ostatni moment na jakąkolwiek reakcję, na którą niestety, nie ma co liczyć.
– Wśród ludzi sceptycznych wobec
koncepcji głębokiej adaptacji,
Dużą popularnością cieszy się alternatywa
Nazywana roboczo koncepcją balu na Titanicu.
Wywodząca się z tego samego rdzenia
Co koniec historii, proponuje w obliczu katastrofy
Robić to samo tylko bardziej. –
Ulicą idąc czarną, czuję: płyty parzą,
Jeśli faktycznie wolałbym, żeby stóp
Nie obmyła woda wdzierająca się do miast,
Z dnia na dzień stałbym się pięciokrotnie bardziej ambitny.
Gdzie czai się mówca motywacyjny,
Kiedy akurat jest potrzebny? Był czas,
Żeby mówić możesz wszystko, czas
Przestawić zwrotnicę gardła na możesz mniej.
Zakasłując na śmierć konkurencję, krztusząc się
to powietrzem, to wodą, stoimy po kolana,
By bronić węgla jak bioróżnorodności.
Możemy przestać przejmować się konsekwencjami
I nie musimy zastanawiać się, czy po nas potop,
Skoro wiemy, że nadejdzie.
Ostatni, dwudziesty pierwszy wiersz (zbieżność cyfr nie jest przypadkowa), otwiera nas na perspektywę najbardziej prywatną. Przed nami stoi sam Tomasz Bąk, odsuwający metaforę wodnika na bok.
Ten odautorski aneks nawiązuje swoim kształtem do poprzednich książek: nie tylko rozlewającą się frazą, kpieniem z prawideł rynku i ekonomii, ale również fragmentami o miłości. Bo choć czeka nas koniec, pozostały nam drobne gesty czułości. Pocałunek w czółko, spacer z psem, ten ktoś obok.
Reszta jest niepewnym dryfowaniem z perspektywą nurkowania na horyzoncie.